Matka nie swoich dzieci
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Kiedy Małgorzata Neugebauer pytała małżonków, jakie dziecko chcieliby przyjąć do swojej rodziny, przeważnie mówili, że chcą chłopca albo dziewczynkę, dziecko małe i zdrowe. A ona wciąż marzyła, że gdy będzie zadawać takie pytanie, usłyszy: „Każde”. Czasami jej marzenie się spełniało. Wtedy miała poczucie, że oto siedzą przed nią wspaniali, wielcy ludzie.

Człowiek, z którym się spotykała, był dla niej w danej chwili najważniejszy na świecie. Profesor czy nastolatka w ciąży, bezdomny czy matka, która postanowiła oddać swoje dziecko do adopcji. Im bardziej czyjeś życie było pogmatwane, tym większą otaczała je troską i zainteresowaniem. Nie oceniała, nie krytykowała, nie potępiała. Słuchała i starała się zrozumieć. Rozmawiała – najlepiej przy herbacie, przy ciastkach. Jak w domu.

Rozmawiała zawsze, czy był dzień czy noc, gdy była zdrowa czy chora. Miała czas. Nawet gdy go nie miała. W środku nocy mogła zadzwonić do niej młoda matka i powiedzieć, że ma problemy z karmieniem. I Małgosia natychmiast radziła, martwiła się. Gdy było trzeba, wsiadała w samochód i jechała, by pomóc.

Bo pomoc nie oznaczała nigdy, że wystarczy powiedzieć jak ma być, jak być powinno. Nie mówiła: urodź to dziecko, poradzisz sobie. Mówiła urodź to dziecko i… szukała lekarza, pieniędzy, ubranek, pieluszek, spokojnego kąta.

Służyła życiu. Temu narodzonemu. I temu, które ledwie zaistniało – nieoczekiwanie, nie w porę, niechcący, przypadkiem. Życiu, na które nikt nie czekał, którego nikt nie chciał. Ona chciała. Zawsze. Kiedy czuła, że sama nie da rady, chwytała różaniec i modliła się.

Mądra, inteligenta, silna osobowość, bez reszty oddana temu, co robiła.

* * *

Kim była? Absolwentką matematyki poznańskiego Uniwersytetu, asystentką na uczelni, nauczycielką w Zasadniczej Szkole Zawodowej, założycielką szkoły rodzenia, obrońcą życia, konsultantem laktacyjnym, pracownikiem ośrodka adopcyjnego, żoną, matką…

Najważniejsze dla niej było dziecko: to poczęte, to które miało się urodzić, to które trzeba nakarmić piersią, to dla którego trzeba znaleźć nową rodzinę. Wszystko, co robiła, temu służyło.

To z troski o dziecko założyła w Poznaniu szkołę rodzenia. Chciała, by moment narodzin był i dla rodziców, i dla noworodka niezwykłym spotkaniem. Uczyła przyszłych ojców, jak mogą towarzyszyć swojej żonie przy porodzie, jak mogą jej w tym pomóc, jak nie pozwolić na to, by szpitalna rutyna stała się ważniejsza niż to, co w porodzie zwyczajne, piękne – choć bolesne. Chciała, by dziecko od pierwszych minut życia było jak najbliżej swojej mamy, by czuło jej ciepło i obecność, którego doświadczało przez dziewięć miesięcy.

To z troski o niemowlęta namawiała kobiety, by nie rezygnowały z karmienia piersią i by karmiły jak najdłużej – bo wierzyła, że to niezwykły moment nawiązywania szczególnej więzi między matką a dzieckiem. I że nic lepszego w tej chwili dać mu nie można. Uczyła jak karmić. Gromadziła wokół siebie kobiety, które dały się porwać tej idei.

W 1994 roku wspólnie z kilkoma osobami wpadła na pomysł założenia Ośrodka Adopcyjnego. Miejsca, gdzie spotkają się kobiety, które nie chcą urodzić czy wychowywać swojego dziecka, i te, które urodzić by chciały, ale nie mogą. Tak powstał Chrześcijański Ośrodek MediacyjnoAdopcyjny Pro Familia w Poznaniu.

– Zawsze była po stronie matki biologicznej. Wszystkie siły mobilizowała do tego, by przekonać kobietę – najpierw do urodzenia, a potem do wychowania swojego dziecka – wspomina jej przyjaciółka Hanna Otulakowska.

Kobiety w „zatrwożonym macierzyństwie” otaczała opieką – od pierwszego spotkania.

Była gotowa szukać ojca poczętego dziecka, by z nimi porozmawiać, nakłonić do odpowiedzialności za dziecko, za kobietę, która pozostawiona samej sobie podejmowała dramatyczne decyzje. Nie wahała się nawet wtedy, gdy trzeba było szukać go w więzieniu. Załatwiała wizyty u lekarza, troszczyła się, odwiedzała, dzwoniła, załatwiała schronienie w domu samotnej matki, jeśli we własnym domu jej nie chciano, zapraszała na zajęcia do szkoły rodzenia. I dawała numer swojego telefonu. Żeby czuły się bezpieczne, żeby zawsze, o każdej porze, miały do kogo zadzwonić. Jeśli chciały, towarzyszyła im nawet przy porodzie.

Tym, które były przekonane, że jedyną drogą jest aborcja, mówiła spokojnie: „Nie rób tego, jest tyle rodzin, które czekają na Twoje dziecko, które pokochają je, które nigdy nie będą miały swojego. To dla nich szansa na szczęśliwe rodzicielstwo. Nie chciałabym, żebyś oddała dziecko, ale jeśli stanie się inaczej, to ci pomogę. Łatwiej będzie ci żyć ze świadomością, że oddałaś dziecko do adopcji, niż z poczuciem, że je zabiłaś”.

Wiedziała, że ciąża wiele zmienia. Że w tym czasie nawiązuje się ta niezwykła więź między matką a dzieckiem. Do ostatniej chwili czekała na decyzję kobiety.

Ile dzieci uratowała? – nikt pewnie tego nie wie. Każde urodzone było wielkim szczęściem.

A życie pisało swoje scenariusze: matki, które jeszcze dziewięć miesięcy temu nie chciały słyszeć o narodzeniu dziecka, teraz nie wyobrażały sobie, by mogły je oddać. Pod opieką Małgosi cieszyły się swoim rodzicielstwem, dojrzewały do niego.

Te, które oddawały dzieci, nie słyszały od niej, że są wyrodne i okrutne: otoczone zrozumieniem mogły być pewne, że Małgosia zrobi wszystko, by ich dziecko znalazło kochającą rodzinę.

Widziała niejednokrotnie, jaką walkę toczą same ze sobą – by nie przyzwyczaić się do dziecka, nie pokochać go. Miała świadomość, że często matki oddają swoje dziecko z miłości – bo same nie dawały mu nadziei na szczęśliwe życie. Dlatego wolały, by tę miłość dziecko dostało od innych ludzi.

Nie chciała, by niemowlęta, które czekały na adopcję, trafiały do domu dziecka. Zdawała sobie sprawę, że pierwsze tygodnie życia mają kolosalne znaczenie dla rozwoju dziecka, dla jego przyszłości. Dlatego szukała odpowiedzialnych, zaprzyjaźnionych rodzin, które w czasie tych pierwszych tygodni czy miesięcy życia były gotowe przyjąć je pod swój dach. Znajdywała takie rodziny. Rozumiejące problem, współbrzmiące z tą ideą, dyspozycyjne, oddane. Mające poczucie, że uczestniczą w czymś wyjątkowym.

Pracowała z małżonkami przygotowującymi się do adopcji. Kiedy pytała, jakie dziecko chcieliby przyjąć do swojej rodziny, przeważnie mówili, że chcą chłopca albo dziewczynkę, dziecko małe i zdrowe. A ona wciąż marzyła, że gdy zapyta o to małżonków, usłyszy: „Każde”. Czasami jej marzenie się spełniało. Wtedy miała poczucie, że oto siedzą przed nią wspaniali, wielcy ludzie.

Żyła bardzo intensywnie. Gdy dopadła ją choroba nowotworowa, nie poddała się, nie schowała przed światem, nie zamknęła w swoim cierpieniu. Dalej pracowała bez taryfy ulgowej. Nawet gdy chodziła o kulach, nawet gdy wsiadanie do samochodu sprawiało jej ogromny kłopot, nawet gdy musiała na chwilę przerwać rozmowę, by wykrzyczeć się z bólu. Czuła, że ludzie potrzebują jej pomocy i choroba nie mogła być przeszkodą, by im tej pomocy odmówić, by się z nimi spotkać.

A spotkań nie brakowało: przychodzili nie tylko ci, którzy mieli problemy, którym życie się pogmatwało, zawaliło, nie wyszło. Przychodzi też ci, którzy dzięki Małgosi swoje problemy rozwiązali, którzy byli szczęśliwi. Przychodziły kobiety, żeby pochwalić się jak rośnie dziecko, które – mimo wątpliwości i obaw – urodziły i wychowywały.

Przychodzili małżonkowie, by pokazać swoją adoptowaną córeczkę czy synka. Przy Małgosi te dwa światy się spotykały. Do ostatniej chwili.

Jeszcze na kilka dni przed śmiercią z telefonem przy uchu była dla innych i toczyła walkę o cudze życie. O swoje już walczyć nie mogła, bo wiedziała, że ono powoli gaśnie, kończy się. Ale nie buntowała się, nie skarżyła. Wierzyła, że tak ma być. Wierzyła Bogu. Przez całe życie. Wiara wyznaczała jej drogę, jej bycie, myślenie, służenie innym. Była punktem odniesienia.

* * *

Zmarła 15 października 2005 roku. Było słoneczne, sobotnie przedpołudnie. Zostawiła męża, dzieci, przyjaciół i setki ludzi, od których już nie odbierze telefonu, nie poradzi im, nie przyjedzie do nich wieczorem, nie potrzyma za rękę, nie wysłucha, nie popatrzy rozumiejącym wzrokiem, nie doda odwagi, nie załatwi, nie powie…

I setki tych, którym zdążyła pomóc.

Matka nie swoich dzieci
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze