Nie nam ludziom wyrokować, kto ile zrobił – od tego jest Pan Bóg. Ze swej strony nie wymagam od nikogo, żeby robił więcej niż minimum, o którym mówi przykazanie miłości bliźniego: nie szkodzić człowiekowi i pomóc mu, na ile się potrafi.
Katarzyna Kolska , Roman Bielecki OP: Czuję się onieśmielony, zadając pierwsze pytanie. Rozmawiamy w miejscu, w którym najczęściej mówi się o wielkiej polityce.
prof. Władysław Bartoszewski: Niekoniecznie, często przychodzi się po to, żeby coś zwyczajnie załatwić… (śmiech)
A my chcielibyśmy porozmawiać o pięknym życiu. Pan ma już za sobą 90 lat i pewnie wiele przemyśleń na ten temat.
Gdy się jest młodym, można mieć różne wyobrażenia o pięknym życiu. Ale rzeczywistość boleśnie je weryfikuje. Ja też miałem rozmaite plany. Maturę zdałem, mając siedemnaście lat i trzy miesiące. Jak to się mówi, otrzymałem świadectwo dojrzałości. Był rok 1939. Ale tak naprawdę dojrzewać zacząłem rok później, kiedy znalazłem się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Ani tego nie chciałem, ani nie przewidywałem.
Pochodzę z rodziny urzędniczej, gdzie nieobecna była przemoc. Owszem, słyszało się o bójkach czy awanturach, ale nigdy tego nie widziałem. Byłem oczytany i intelektualnie rozwinięty jak na swój wiek. To wszystko było jednak niczym w porównaniu z tym, co miało nadejść. Uderzenie wojny było ostre i nagłe. Było dotknięciem śmierci i brutalności zbrodni, która nie zna granic. To na zawsze zmieniło moje wyobrażenia o życiu.
Dlatego, gdy myślę o pięknym życiu, jest ono dla mnie równoznaczne z życiem przyzwoitym.
Tak pan zatytułował jedną ze swoich książek: Warto być przyzwoitym.
To zdanie stało się moim mottem. Ale jego początki sięgają obozu, w którym, tak jak wielu mi podobnych, doświadczyłem wielkiego cierpienia. Bezradność była największym upokorzeniem i źródłem męki. Nic nie mogłem zrobić. Nikomu pomóc. Wtedy pomyślałem, żeby przynajmniej nikomu nie szkodzić i zachowywać się przyzwoicie.
W swoich wspomnieniach przywołuje pan często dzień pierwszego apelu w obozie, opisując go jako życiowy przełom.
Było nas wtedy pięć tysięcy ludzi. Staliśmy na baczność. Kapo wyciągnęli z szeregu jakiegoś mężczyznę i bestialsko go zamordowali na naszych oczach. Przyznaję, że w tamtej chwili miałem pretensje do Pana Boga. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego na to pozwala. Ludzie, którzy nas maltretowali, to byli Europejczycy, według wszelkiego prawdopodobieństwa chrześcijanie. Być może nawet ochrzczeni w Kościele katolickim, a na pewno wywodzący się z Kościoła ewangelickiego czy luterańskiego. Nie mieściło mi się to w gło
Zostało Ci jeszcze 85% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń