Święty Józef. Niedopowiedziana historia
Kilka tygodni temu uczestniczyłem w wielce pobożnej imprezie formacyjnej. Organizatorzy obdarowali mnie słuszną liczbą pamiątkowych gadżetów. Wśród nich była też koszulka z napisem „WIARYGODNY”. Wiem, darowanemu T-shirtowi w napis się nie zagląda. Ale zajrzałem. Mea culpa. I przez część powrotnej drogi na śląską prowincję napis ten wiercił mi dziurę w mózgu.
Najpierw przyszła świadomość, że albo nie mam na tyle rozgrzanego samozadowolenia, żeby z taką autodeklaracją publicznie paradować, albo też nie pozwoli mi na to wyćwiczony odruch krytycznego myślenia – czasem, na szczęście, działający także w odniesieniu do siebie. Jako dziecię ponowoczesności chętnie dopisałbym na końcu znak zapytania, zamieniając deklarację w rachunek (albo wyrzut) sumienia.
Daruję Państwu następujące w tym miejscu technologiczne rozważania, jak – nie rujnując koszulki – takiej zmiany dokonać. Po nich bowiem pojawił się wątek o bardziej teologicznym charakterze. Koszulkodawcy słusznie bowiem zdiagnozowali jeden z głównych problemów, z którymi współcześnie musi się mierzyć zarówno polski Kościół instytucjonalny, jak i każdy chrześcijanin indywidualnie. Nie dość bowiem, że z automatycznym domniemywaniem wiarygodności u bliźnich mamy pewne problemy już od czasów wpadki Adama, to jeszcze ostatnie wieki uczyniły z wątpienia punkt wyjścia i fundament poznania. I trudno nam oddalić myśl o tym, jak paskudnymi krętaczami potrafimy być – zarówno indywidualnie, jak i wtedy, gdy odpowiedzialność jednostki rozmywa się w złożonych strukturach społecznych, korporacyjnych, politycznych, religijnych… Myślę, że ta świadomość sama w sobie nie jest zła, może prowadzić do czuwania nad sobą i nad strukturami, w których uczestniczymy. Niemniej prowadzi też do automatycznie aplikowanej samoobronnej nieufności wobec jednostek i instytucji, która nie czyni życia szczęśliwszym.
Ale wróćmy do wiarygodności Kościoła. Obawiam się, że ciągle nie dość uświadamiamy sobie zmianę, jaka zaszła w Polsce po 1989 roku. Do tego czasu Kościół był jedną z nielicznych instytucji postrzeganych jako wiarygodna. Opierało się to głównie na nieugiętej postawie wobec reżimu, którego ludzie mieli serdecznie dość. Katalizowanie oporu społecznego było silną racją wiarygodności kościelnej instytucji. Tego, że rozmija się ona trochę z główną misją Kościoła, woleliśmy nie widzieć. Po 1989 roku racja ta zaczęła zanikać. Dziś pojawia się pytanie: Na czym powinniśmy oprzeć naszą wiarygodność? Napięcia między różnymi skrzydłami w polskim Kościele można – w wielkim uproszczeniu – opisać w ramach różnych sposobów odpowiedzi na to pytanie. I tak, mamy tych, którzy chcieliby kontynuować linię wiarygodności opozycyjnej, z tendencją do podtrzymywania narracji spiskowych – czy to chodzi o spisek przeciw polskości, czy przeciw Kościołowi. Inni liczą na możliwość zbudowania wiarygodności na nieskazitelności moralnej katolików, co kończy się skłonnością do wykluczania tych, którzy swoim stylem życia nie są wystarczająco radykalnie katoliccy. Jeszcze inni jako główny przejaw wiarygodności wskazują charytatywne zaangażowanie Kościoła.
Obawiam się, że każda z tych ścieżek prowadzi ostatecznie do kompromitacji. W opozycyjności siedzi nieuchronnie pokusa władzy. Nieskazitelności nie da się osiągnąć we wspólnocie grzeszników, więc kończy się na pielęgnowaniu powierzchni dywanu, pod którym pęcznieje kupa wmiecionych tam brudów. A wszystkich ubogich nie zdołamy ogarnąć dostateczną miłością – zawsze ktoś zostanie pominięty, a ktoś inny niesprawiedliwie wykorzysta pomoc.
Jeśli istotą chrześcijaństwa jest doświadczenie zbawienia przyniesionego przez Chrystusa, czego konkretnym wyrazem jest przebaczenie grzechów, to znacząca wiarygodność Kościoła może się rodzić wyłącznie „z posługi jednania” (2 Kor 5,18). Czyli najpierw z tego, jak chrześcijanie sami przeżywają radość nawrócenia, na nowo i na nowo, z pokorną świadomością, że nieskazitelność będzie dopiero darem przyszłego życia. A dalej z tego, jak odnoszą się do swoich sióstr i braci – grzeszników.
Oceń