Skrupulatom na ratunek
Kiedy penitent znajduje się w stanie napięcia i przejęcia, nawet jakaś drobna nieostrożność ze strony duchownego czy też jedno zbyt szorstkie słowo, mogą kogoś dotknąć.
W kazaniach, na katechezie, na spotkaniach wspólnot słyszymy od księży, na czym polega miłosierdzie i jak okazywać je innym. Może właśnie dlatego oczekujemy od nich, że sami będą dobrzy, wyrozumiali, cierpliwi, wielkoduszni i empatyczni. Że będą wzorem. Kiedy wypowiadają w konfesjonale słowa: „I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, stają się niejako namacalnym dowodem miłosierdzia Boga względem nas. Ale doniosłość funkcji, którą pełnią w kościelnej wspólnocie, nie czyni ich automatycznie ludźmi bez skazy. Księża – nie odkrywam tu Ameryki – także mają swoje słabości. Co więcej, mają prawo do słabości. I do naszego miłosierdzia.
Szczególnie mocno ta dość oczywista (choć w praktyce czasem niezwykle trudna) prawda dotarła do mnie podczas jednej ze spowiedzi, kiedy w ramach nauki duchowny podał mi kartkę, długopis i zaczął dyktować tytuły książek (całkiem pokaźną listę), które, jego zdaniem, powinnam przeczytać. Usłyszałam, że to lektury dla inteligencji katolickiej, co połechtało moją próżność, ale jednak w pewnym momencie sytuacja ta zaczęła mnie irytować. W końcu konfesjonał to nie sala wykładowa czy kącik biblioteczny. Wtedy nagle – w czym widzę interwencję z nieba – myśli ułożyły mi się w następujący ciąg: skoro przychodzę tu po miłosierdzie, sama także powinnam je okazać człowiekowi po drugiej stronie kratek.
Przestrzeń podwyższonego ryzyka
Sakrament pokuty i pojednania dostarcza nam – niestety – wielu historii dużo bardziej przykrych i ryzykownych (bo mogą prowadzić do odejścia z Kościoła czy nawet utraty wiary). Do dziś dominikanie opowiadają wydarzenie sprzed lat, kiedy jeden ze współbraci tak zbeształ kobietę w konfesjonale, że ta chciała popełnić samobójstwo. Dzięki Bogu, nie zrobiła tego, a po jakimś czasie przysłała do klasztoru przejmujący list opisujący tamto zdarzenie.
Bywają sytuacje, kiedy ksiądz ewidentnie przekracza granice, np. nazywając – tu będzie brzydki cytat – penitentkę „suką” albo – niewątpliwie w dobrej wierze – sugerując, że nieplanowana ciąża skutecznie zmobilizowałaby narzeczonego do podjęcia decyzji o ślubie! Krążące w przekazie ustnym i internetowym tego typu historie sprawiają, że coraz bardziej modne staje się pojęcie zranień w konfesjonale, o które wcale nie tak trudno. Pomyślmy przez chwilę, w jakim stanie przychodzimy do spowiedzi. Boimy się, wstydzimy, bijemy z myślami, czy albo jak dany grzech wyznać, czasem próbujemy coś trochę zawoalować. Poza tym doświadczamy dyskomfortu wynikającego z tego, że wyjawienie mało chlubnych tajemnic swojej duszy ma w spowiedzi charakter jednostronny – ksiądz nie zrewanżuje nam się tym samym, jak to ma miejsce między przyjaciółmi, co więcej, musi nas w pewien sposób osądzić. Kiedy penitent znajduje się w stanie takiego napięcia i przejęcia, nawet jakaś drobna nieostrożność ze strony duchownego czy też jedno zbyt szorstkie słowo, mogą kogoś dotknąć.
Wyznawaj i rozmawiaj
Co się wtedy z nami dzieje? Odchodząc od kratek konfesjonału, bardziej koncentrujemy się na wewnętrznym roztrząsaniu doznanej przykrości niż na tym, co najważniejsze – doświadczeniu Bożego przebaczenia. Nosimy zadrę, a ta – często skutecznie – przy kolejnej próbie pójścia do spowiedzi będzie nas od tego pomysłu odwodzić, bo po co narażać się na takie nieprzyjemności?
Zanim zadamy pytanie, jak poradzić sobie z rozżaleniem po spowiedzi lub rzeczywistym zranieniem, warto przez chwilę zastanowić się nad tym, czy przypadkiem nie można było takiemu smutnemu rozwojowi wypadków jakoś zapobiec?
Przywykliśmy do tego – co pewnie jest dalekim echem wypaczonego rozumienia hierarchii w Kościele – że w konfesjonale penitent ma pokornie wyznać swoje grzechy, przytakująco wysłuchać nauki księdza, uprzejmie odpowiedzieć na jego ewentualne pytania, a potem już tylko w duszy trzykrotnie westchnąć: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”. Tymczasem, na co zwraca uwagę o. Józef Augustyn SJ, konfesjonał może być – a czasem wręcz powinien być – miejscem dialogu. Jeśli mamy poczucie albo i pewność, że duchowny naruszył w jakimś sensie granice, że posunął się za daleko, zadajmy mu któreś z sugerowanych przez jezuitę pytań: „Jak ksiądz zrozumiał moje wyznanie? Co ksiądz chciał mi powiedzieć? Czy mógłby mi ksiądz to wyjaśnić? Chociaż zadanie takiego pytania w konfesjonale – zauważa o. Augustyn – wymagałoby niekiedy nie lada odwagi, mogłoby jednak zapobiec narastaniu konfliktu”.
I byłoby także okazaniem miłosierdzia nie tylko samemu sobie, ale i spowiednikowi, którego – są na to spore szanse – skłonilibyśmy do zweryfikowania swojej postawy podczas sprawowania sakramentu pokuty i pojednania. A to może się okazać dla niego, jak mówi o. Augustyn, leczącym doświadczeniem. Oczywiście trzeba sobie też jasno i szczerze powiedzieć, że nie zawsze racja jest po naszej stronie, a rodzący się w nas opór niekiedy wynika nie tyle z właściwego rozpoznania sytuacji, co raczej z pewnego przewrażliwienia czy przesadzonej, nieadekwatnej reakcji. W takim przypadku „spokojna i wyważona odpowiedź księdza uspokoi spowiadającego się i wzbudzi zaufanie do niego” – podpowiada jezuita.
Ocalić wypowiedź bliźniego
Jeżeli jednak zabrakło nam odwagi (albo nie wiedzieliśmy, że tak można), by wyjaśnić ze spowiednikiem niepokojące nas kwestie, i odchodzimy od konfesjonału z nosem na kwintę, zastanawiając się, po co nam to wszystko było, warto spojrzeć na sprawę z lotu ptaka, czyli wziąć pod uwagę całą naukę księdza, a nie tylko te jej fragmenty, które nas boleśnie dotknęły. O. Józef Augustyn, w cytowanym już wcześniej tekście O kulturze dialogowania w konfesjonale podsuwa skuteczny tester, który pomoże nam zweryfikować, czy to my przesadzamy, czy jednak spowiednik przesadził. Mowa tu o wstępnym założeniu z Ćwiczeń duchowych św. Ignacego, które brzmi mniej więcej tak: Za punkt wyjścia przyjmijmy, że ksiądz to porządny człowiek, dobry chrześcijanin i kieruje się wobec nas dobrymi intencjami. A skoro tak, to najpierw starajmy się ocalić jego wypowiedź, nie zaś ją potępiać. Jeżeli jednak za nic w świecie nie uda nam się jej ocalić (czyli doszukać się w niej pewnych racji), kiedy naruszenie granic przez spowiednika jest ewidentne i bezdyskusyjne, Ignacy zaleca dialog, o którym już wspominaliśmy wyżej. A jeśli i to nie pomoże?
Donieś Kościołowi
No cóż, trzeba iść i zgodnie ze wskazaniem Pisma o sprawie „donieść Kościołowi” (por. Mt 18,15–17). Kilka lat temu w jednej z warszawskich parafii, słynącej z tego, że wyspowiadać można się tam niemal o każdej porze dnia – w związku z czym przychodzi do niej bardzo wielu ludzi – nierzadko dyżur pełnił starszy ksiądz znany z tego, że na penitentów w czasie sakramentu pokuty i pojednania krzyczał. Wtajemniczeni w temat lub ci, których niepokoiły pohukiwania regularnie dochodzące z konfesjonału, ustawiali się więc w kolejce do drugiego duchownego, a pozostali… Niektórzy (ci bardziej asertywni) przerywali sakrament, inni wybiegali stamtąd z płaczem. Ktoś wreszcie przedstawił tę sprawę przełożonemu owego księdza i ta została załatwiona.
„Doniesienie Kościołowi” nie kojarzy nam się zbyt dobrze. Czujemy w tym posmak zemsty – ty mi wyrządziłeś krzywdę, to ja na ciebie naskarżę. I pewnie czasem kierujemy się taką właśnie intencją. Ale rzecz jest przecież dużo głębsza. Kościół tworzymy wspólnie i nawzajem ponosimy w nim za siebie odpowiedzialność. Ksiądz zachowujący się w wyżej opisany sposób ma jakiś poważny problem, może zranić więcej osób niż tylko mnie. Dlatego warto przekroczyć własną urazę, dostrzec biedę tego człowieka i udać się w jego sprawie do odpowiedniej osoby czy instytucji. Właśnie w ten sposób okażemy mu miłosierdzie, a przy okazji wyświadczymy je również jego przyszłym penitentom.
Rzecznik prasowy Pana Boga
Oczywiście nie zawsze to postulowane przekroczenie własnej urazy dokonuje się natychmiast i bezproblemowo. Niekiedy zranienie (odczuwane subiektywnie czy obiektywne) doznane w konfesjonale bądź w innych okolicznościach jest tak głębokie, że potrafi wryć się w duszę na wiele (czasem i dziesiątki) lat, powodując w skrajnych przypadkach odrzucenie Boga. Dzieje się tak m.in. dlatego, że głos księdza w pewien sposób utożsamiamy z Jego głosem – co z kolei może być pokłosiem źle rozumianej, a tak często nam powtarzanej prawdy, że nie da się oddzielić Chrystusa od Kościoła. Zatem skoro duchowny, w którym widzimy kogoś na kształt rzecznika prasowego Pana Boga, źle mnie potraktował, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że i Najwyższy obejdzie się ze mną podobnie. Nawet jeśli w sferze intelektualnej wyczuwamy w takim rozumowaniu pewien fałsz i pułapkę, to jednak w sferze emocjonalnej i uczuciowej bardzo trudno nam się odciąć od tego typu kombinacji.
Warto wtedy uparcie zadawać Bogu pytanie: Jaki jesteś naprawdę? Jak Ty mnie widzisz? Warto także spotkać się z sensownym, godnym zaufania księdzem i szczerze opowiedzieć o swoim przykrym doświadczeniu oraz rodzących się w związku z tym wątpliwościach. Prawdopodobnie czeka nas także proces przebaczenia księdzu, od którego doznaliśmy krzywdy. Zamykanie się w sobie, okopywanie we własnym zranieniu, niedopuszczanie do siebie ludzi mogących nam pomóc, to działanie przeciwko sobie i coraz większe pogrążanie się. Bo to, co nieprzebaczone, niepojednane, trawi przede wszystkim – a czasem wyłącznie – nas.
Tartak
Księża są jedną z najbardziej surowo ocenianych grup społecznych i wielu z nich jest narażonych na duże nieprzyjemności tylko dlatego, że przynależą do kościelnej hierarchii. Bywają, to prawda, i tacy, którzy w pewien sposób sobie na to „zasłużyli”, stosując taktykę nakładania na ludzi ciężarów, których sami nie dają rady albo nie chcą udźwignąć (por. Łk 11, 46). Jeszcze inni zapominają o tym – na co zwracał kiedyś uwagę bp Grzegorz Ryś – że na mocy sakramentu święceń człowiek zostaje powołany do kapłaństwa służebnego, natomiast kapłaństwo królewskie obejmuje cały Lud Boży, bez wyjątku. Wymieniać niechlubne przykłady zachowań duchownych można by długo. Tylko co by to dało?
Odnoszę wrażenie, że ciągle pokutuje wśród nas sposób myślenia o Kościele w kategoriach istniejących w nim obozów (biskupi, „zwykli” księża, zakonnice, świeccy podzieleni na szereg mniejszych, czasem nielubiących się podgrup), które współistnieją ze sobą w stanie nieustannego napięcia i rywalizacji. My jesteśmy lepsi od świeckich, bo mamy namaszczone przez biskupa dłonie, a my jesteśmy lepsi od księży, bo znamy się na prawdziwym życiu. Tymczasem Kościół to jedna wspólnota braci i sióstr, którzy w tej wspólnocie pełnią różne funkcje. Wszyscy jesteśmy w niej równi – także w kwestii mierzenia się z własnymi grzechami i słabościami. Kiedy więc dostrzegamy jakąś niedoskonałość u księdza, spróbujmy spojrzeć na niego jak na brata i zastanowić się, czy możemy mu pomóc. Poza tym pamiętajmy o zawsze aktualnej przestrodze Jezusa, o przeszkadzającej nam drzazdze w oku brata i dużej tolerancji dla belki we własnym oku (por. Mt 7,3–5). Jeśli uczciwie przyjrzymy się sobie i innym, może się czasem okazać, że u nich to ledwo widoczny kawałek drewienka, podczas gdy u nas – pokaźny tartak.
Oceń