Ubiegłoroczny grudzień spędziłam w najszczęśliwszym mieście świata. Najszczęśliwszym pomimo swej maleńkości, geograficznej prowincjonalności i geopolitycznego zapomnienia. Pomimo utraty mocarstwowej pozycji, sięgającej aż na krańce świata. Na przekór horrendalnym cenom wszystkiego. I jakby na złość pogodzie, od której powinno ubywać chęci do życia. Powinno, ale przybywa. Mimo burych, ołowianych chmur, które wiszą nad kanałami, pogrążają w sobie kościelne iglice i pałacowe wieże. Mimo wilgoci, od której ulice zmieniają się w śliskie i lśniące lustra. Na przekór wiatrom dmącym z zawsze niespodziewanych kierunków i temperaturze, która wpycha chłód pod mankiety i do cholewek. Słowem – nie ma najmniejszych powodów, dla których ludzie mieliby tam żyć spełnieni. A jednak.
Duńczycy, mknący na rowerach przez wilgotne wiatry w stylowych płaszczach i nonszalancko zarzuconych szalikach, nie wzdychają za czasami, w których ich flotylle zdobywały dalekie przylądki i zwoziły bogactwa. Nigdy też nie próbowali rekompensować sobie dawnej świetności jakimś nowym jej przejawem, na przykład nie zwariowali na punkcie wieżowców, autostrad ani urbanistycznego rozmiaru XXL. Ich Kopenhaga, choć wciąż królewska, pozostaje domkiem dla lalek, któ
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 5000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń