Prawda jest jedna
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

Paweł Kozacki OP: Jakie wrażenie zrobiła na Tobie książka „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna?

Paweł Krupa OP: Dobrego czytadła, książki do pociągu albo do poduszki, napisanej ciekawie, przystępnie, a przede wszystkim bardzo sprawnie. Odnosi się niemal wrażenie, że to jest ćwiczenie zrobione na kursach creative writing: piszemy powieść, która musi się dobrze czytać. Użyto wszystkich podręcznikowych elementów cechujących dobry kryminał: mamy więc krótkie dynamiczne rozdziały opisujące zbrodnię, tajemnicę i seks. Najczęściej rozdział się kończy w najbardziej interesującym miejscu, więc szybko czytasz następny wątek, żeby wrócić do przerwanego toku akcji. Przypomina to trochę eksperyment Umberto Eco z Imieniem róży. Teoretyk języka, teoretyk literatury, z całą swoją wiedzą o tym, jak powinien wyglądać bestseller, postanowił napisać powieść. Udało mu się. Okazało się, że zastosowana w praktyce teoria dała znakomity efekt: połączenie religii, seksu i zbrodni zawsze działa w literaturze czy w filmie. Psychiatrzy są zdania, że najtrudniej leczy się manie czy psychozy na tle seksualno–religijnym. Pisarze tacy, jak Ludlum, Forsyth czy Follet napisali dziesiątki książek o KGB i CIA. Bardzo interesujących, ale o nich błyskawicznie zapominamy. Natomiast jeżeli mowa jest o zbrodni w religijnym i erotycznym sosie, to porusza w człowieku sfery bardzo głębokie i zostaje w pamięci znacznie dłużej.

Wiele wątków pojawiających się w książce dotyczy historii, Kościoła, dzieł sztuki, akcja rozgrywa się w Paryżu. Jak oceniasz informacje podane przez Browna jako ksiądz, mediewista, mieszkający w stolicy Francji?

Na pierwszej stronie widzę mistyfikację. Dan Brown we wstępie do swej książki pisze, że Przeorat Syjonu jest organizacją założoną w 1099 roku i że naprawdę istnieje tak samo jak wymienione parę wersów niżej Opus Dei, które już na tej informacyjnej stronie przedstawiane jest jako bajecznie zamożna organizacja. Istnienie Opus Dei jest faktem i trudno z tym dyskutować. Natomiast jeśli chodzi o Przeorat Syjonu, to nigdy nie istniał, a jego historia zaczyna się w latach 50. XX wieku, za sprawą mistyfikatora, twórcy fałszywego archiwum tej wymyślonej organizacji — Pierre’a Plantarda. Wraz z grupą przyjaciół historyków i intelektualistów wymyślił ją jako żart intelektualny, ezoteryczną zabawę. Wystarczy zajrzeć na strony internetowej encyklopedii Wikipedia pod hasło „Prieuré de Sion”, aby się o tym dowiedzieć. Z Przeoratem Syjonu jest trochę tak, jak z masonerią. Można twierdzić, że istnieje ona od średniowiecza, ale tak naprawdę powstała w XVIII wieku i od początku dorabiała sobie tradycję sięgającą wieków średnich. Również Przeorat Syjonu nie istnieje od Marii Magdaleny czy nawet od czasów templariuszy. To jest czysta fantazja. Jak można zatem umieszczać tę bajkę na stronicy zatytułowanej „Fakty”? Zresztą lista nazwisk kolejnych przeorów podawana przez Browna za Plantardem jest skonstruowana na podstawie szczególnej zasady. Otóż czytelnik musi większość tych nazwisk znać, gdyż przy lekturze powinno mu w głowie zaświtać: „Słyszałem, byli tacy ludzie…, a skoro oni istnieli, to znaczy, że Przeorat Syjonu także istniał”. Gdyby na liście znalazły się nazwiska zupełnie nieznane, to jej nośność byłaby dziesięć razy mniejsza, bo czytelnik nie mógłby wyrobić w sobie przekonania o jej autentyczności, mógłby podejrzewać, że autor te postaci wymyślił. Na marginesie: ostatni przeor, dyrektor Luwru, jest postacią od początku do końca wymyśloną przez Browna. Autor Kodu prawie zawsze odwołuje się do czegoś, co ma oddźwięk w wiedzy potencjalnego czytelnika. Jest niezłym pisarzem i, jak się zdaje, równie niezłym psychologiem, który świadomie wykorzystuje takie mechanizmy.

Podawanie pewnych prawdziwych szczegółów uwiarygodnia całą resztę.

Tak, a gdy już uzyska się ten efekt, to wszystko ludziom da się wmówić — całą historię Przeoratu Syjonu i rewelacje o mafijnym charakterze Opus Dei. Trzeba pamiętać, że Kod pisał Amerykanin. Dla Amerykanów, zwłaszcza dla protestantów wychowanych w silnej antykatolickiej tradycji, Kościół stanowi przedmiot fascynacji jako duża, międzynarodowa organizacja, która prowadzi swoją politykę, ma wpływy i której celem jest zawładnięcie światem. Jeszcze w latach 60. XX wieku na wydziałach teologii dużych uniwersytetów protestanckich w USA wykładano „historię Babilonu i wielkiej nierządnicy, czyli rzymskiego papiestwa”. Oni do Watykanu podchodzą podobnie jak Tadeusz Breza, kiedy pisał Spiżową bramę. Był komunistą, który Kościoła nie lubił, ale nie mógł opanować zachwytu, kiedy opisywał organizację Kurii rzymskiej. W Polsce widział niewydolność Komitetu Centralnego Partii, tam zaś oglądał potężny, biurokratyczny organizm, który nieźle działa i w dodatku ma światowy zasięg. Breza o Kurii rzymskiej pisał na kolanach, z zachwytem dziecka. Brown przejawia podobny rodzaj fascynacji. Kościół katolicki jako nośnik wiary, miłości, przebaczenia czy szafarz sakramentów w ogóle go nie interesuje. Co więcej, przez swoją formację protestancką jest dość niechętnie do tego wymiaru nastawiony. Natomiast jako organizacja Kościół budzi w nim wprost zabobonny podziw. Watykan jest w Stanach Zjednoczonych mitem. Kiedy amerykański protestant mówi: „Watykan”, to słowo to niesie podobny ładunek emocjonalny i skojarzeniowy jak kiedyś u nas: „KC”. To jest organizacja, która na pewno coś ukrywa, ma straszne tajemnice. Natomiast Opus Dei odgrywa w tej optyce rolę KGB. Jest mu z jednej strony ślepo posłuszne, a z drugiej strony trzyma KC w ręku, bo bezpieczeństwo KC jest zależne od KGB.

Zwróć jednak uwagę, że opisując Opus Dei, Brown robi śmieszną woltę. Przez całą książkę czytelnik ma wrażenie, że Opus Dei to organizacja morderców mnichów w rodzaju Sylasa, który w imieniu Kościoła zabija przeciwników. Na końcu okazuje się jednak, że Sylas został zmanipulowany przez Nauczyciela, główny schwarzcharakter, że biskup, przełożony Opus Dei, zabrnął w ślepą uliczkę. Członkowie Opus Dei z morderców stają się ofiarami Nauczyciela.

A co czytelnikowi zostanie w głowie? To, czym nasiąknął przez 500 stron książki, kiedy czytał o tym, jak Opus Dei bezwzględnie ucieka się do mordu i manipulowana religijnym zwyrodnialcem, czy to, co się okazuje na kilkunastu ostatnich stronach? Owa „ludzka twarz” hiszpańskiej organizacji niestety tylko potwierdza w oczach czytelnika przekonanie o jej — wcześniej ukazanym — mocno podejrzanym charakterze. Zresztą dlaczego właśnie ich oszukiwano? Dlatego, że w wizji Browna, Opus Dei jest najpotężniejszą, niejawną kościelną organizacją. Nauczyciel ich wykorzystuje, bo, po pierwsze, są potężni, a po drugie, ślepo zapatrzeni w Kościół, którego chcą bronić wbrew prawdzie. Przesłanie książki jest więc takie: Kościół to potężna organizacja, a jej słudzy będą bronić jej hegemonii nawet za cenę kłamstwa i zbrodni.

Jednak w realnym świecie Opus Dei uratowało Watykan przed skutkami afery Banku Ambrosiano.

Niektórzy pamiętają tę sprawę jako jeden z największych włoskich skandali ekonomicznych i finansowych. Nie jest ona do końca wyjaśniona. Wiadomo, że zamieszany był w nią ówczesny watykański „minister finansów” arcybiskup Marcinkus, ale jej kulisy wciąż są osnute mgłą tajemnicy. Czy Opus Dei odegrało jakąś rolę w tuszowaniu tej sprawy lub w ratowaniu reputacji Watykanu, nie wiadomo. Jednak włączenie tych wydarzeń do książki, która opisuje wymyśloną historię, niewątpliwie ma ją uwiarygodnić. Można sobie wyobrazić taki dialog: „A co ma Opus Dei do Banku Ambrosiano?” — pyta ktoś, na co słyszy odpowiedź: „Zajrzyj do Internetu i przeczytaj sobie historię upadku tego banku. Nie do końca wiadomo, kto był sprawcą zamieszania — pewnych niejasności do dziś nie wytłumaczono. A skoro nie wiadomo, więc to było Opus Dei”. Nie ma na to żadnych dowodów, ale jeśli są niejasności, to Opus Dei okazuje się doskonałym wytłumaczeniem.

Jak oceniasz wizję historii, której rdzeniem jest udowadnianie, że Jezus Chrystus miał dziecko z Marią Magdaleną i że głównym zmartwieniem Kościoła jest kult boskiej kobiecości?

Według starej legendy hagiograficznej Maria Magdalena i jej brat Łazarz, przeprawili się po śmierci Chrystusa przez Morze Śródziemne i zakończyli żywot na południu Francji, w Prowansji. Ta tradycja ukonstytuowała się w XI i XII wieku. Uważano, że jest w niej coś na rzeczy, południe Francji, aż do Lyonu, było bowiem w I i II wieku licznie zasiedlane przez Greków i Żydów, a więc ludy, wśród których rozwijało się chrześcijaństwo. Weźmy choćby św. Ireneusza z Lyonu, ucznia Polikarpa (ten był uczniem św. Jana), który na południe Francji dotarł z grecką kolonią.

Relikwie Marii Magdaleny pojawiły się we Francji we wczesnym średniowieczu. Wtedy różne legendarne wątki połączyły się w przekonanie, wsparte historyczną pamięcią o najstarszych gminach chrześcijańskich na południu Francji, że zostały tam odnalezione, gdyż święta dokonała tam życia na modlitwie i pokucie.

Do dzisiaj pokazywana jest grota w La Sainte Baume, w której Maria Magdalena miała wieść żywot pustelnicy. Legendę podtrzymywali dominikanie z niedalekiego, obecnie zamkniętego klasztoru Saint–Maximin, w którym pokazuje się czaszkę świętej. W trakcie prac budowlanych odkryto stary grobowiec chrześcijański, na którym wyryto sceny o tematyce paschalnej. Prawdopodobnie znajdowała się tam scena spotkania Chrystusa zmartwychwstałego z Marią Magdaleną. Ogłoszono więc, że właśnie odkryto jej grób. Legenda jednak, choć oparta jest na historycznych przesłankach, nie jest dowodem, że tam właśnie zmarła Maria Magdalena.

Natomiast jeśli chodzi o Świętego Graala, mamy tu do czynienia z średniowieczną legendą, która miała dodawać splendoru francuskiej dynastii Merowingów, zwłaszcza kiedy utraciła ona władzę. To jest analogiczny przekaz do tego, który mówi, że królowie angielscy wywodzili się od legendarnego króla. W średniowieczu rody czy dynastie szukały mitycznych korzeni. Sarmaci twierdzili na przykład, że wywodzą się od Aleksandra Wielkiego. Na bazie istniejącej już hagiograficznej legendy o obecności Łazarza i Marii Magdaleny na południu Francji powstał mit, że królowie francuscy z linii merowińskiej byli spokrewnieni z Panem Jezusem. Istnieją dwie wersje tej historii: według pierwszej Maria Magdalena miała z Jezusem dzieci i jedno z nich dało początek dynastii. Druga — że święta przywiozła krew Jezusa i — o ile dobrze pamiętam — królewska rodzina ją sobie przekazuje, a nawet bodaj ją pije i pozostaje w ten sposób w bezpośredniej, a nie sakramentalnej, komunii z Chrystusem. Stąd mówi się o krwi królewskiej po starofrancusku sang real. A że sang jest z „g” na końcu, więc w starofrancuskim powiedziano by Sain–G–real. Z tego powstaje Saint Graal — do końca nie wiadomo: kielich bądź ampułka z krwią Chrystusową czy też sama ta krew płynąca w żyłach zdetronizowanej rodziny królewskiej. Temu tematowi poświęcono mnóstwo książek: dobrych, historycznych, poważnych i sensacyjnych, popularnych. Irytujące jest, że Browna traktuje się jak odkrywcę tego tematu, jakby on był pierwszy, który u tym mówi. Dan Brown nie miał jednak żadnego objawienia, historykiem wybitnym nie jest, więc skądś musiał zaczerpnąć wiadomości, na których oparł Kod Leonarda da Vinci. Myślę, że nie czytał poważnych, historycznych opracowań, tylko literaturę popularnonaukową, która stoi w księgarni na półce obok Powrotu do przyszłości Dännikena. Świadczy o tym proces o plagiat, który wytoczyli mu autorzy książki wydanej kilka lat przed Kodem. Prawdę mówiąc, czasem miałem wrażenie, że ta książka jest utkana z ciekawostek z rubryki: „Czy wiecie, że…”, którą można znaleźć w niektórych kolorowych czasopismach. Czy wiecie, że istnieje liczba Fi, która wszędzie jest obecna, która opisuje cały nasz świat; czy wiecie, że templariusze byli tajemniczym zakonem itd. Literatura tego typu musi być z takich historyjek złożona, gdyż czytelnik musi mieć wrażenie, że wprawdzie mu się objawia absolutną nowość, ale w nim to wywołuje rezonans, bo on coś gdzieś kiedyś na ten temat słyszał.

Dla Ciebie wszystko jest oczywiste, ale powstała już spora literatura wyjaśniająca historie i zafałszowania „Kodu Leonarda da Vinci”.

Mnie zdziwiło, że kod rozpętał tak poważną dyskusję. To tak, jakbyśmy toczyli dyskusję na temat etyki i moralności, dobra i zła, na podstawie kryminałów Agaty Christie. Można, ale wiadomo, że to będzie pewien intelektualny żart, jakiś pretekst. Nie rozważa się zasad etyki na podstawie Agaty Christie jako jedynego źródła wiedzy o dobru i złu.

Dlaczego się rozpętała tak wielka dyskusja?

Ciekawy jestem, czy podobna dyskusja powstała w środowisku niekatolickim, bo mam wrażenie, że objęła ona tę część świata, która tradycyjnie jest katolicka. Po pierwsze dlatego, że dotyczy Kościoła katolickiego, a po drugie dlatego, że świadomość historyczna wśród katolików jest niestety bardzo mała. Jeśli ludzie nie znają Biblii, nie wiedzą, jak powstawały Księgi święte, nie znają historii Kościoła, to ktoś, kto opowiada im bajkę, budzi w nich wątpliwości. W rozmowach z księżmi często słyszę, że nie ma dziś katechez z historii Kościoła. Tymczasem w trakcie katechezy powinno się w atmosferze wiary opowiedzieć o tym, co w Kościele było piękne, jak i o tym, co piękne nie było. Można by to przedstawić nie jako historię instytucji, tylko historię mojej rodziny, co miałoby ogromne znaczenie formacyjne i uodporniłoby wierzących na rewelacje w rodzaju tej, że Pan Jezus współżył z Marią Magdaleną. Proszę sobie przypomnieć chociażby Ostatnie kuszenie Chrystusa Nikosa Kazantzakisa, w której występuje ten sam motyw. To jest taki sam mit jak ten, że Matka Boża zgrzeszyła z legionistą rzymskim i aby to ukryć, wymyślono historyjkę o dziewiczym poczęciu Chrystusa. Wspomina o tym zacięty krytyk chrześcijan Celsus, któremu odpowiada Orygenes w Contra Celsum. Od pierwszych wieków ludzie atakujący chrześcijan zawsze wymyślali zniesławiające, trudno sprawdzalne historie, które potem żyły własnym życiem. To, że takie kalumnie rzucano tysiąc lat temu, nie znaczy automatycznie, że są prawdziwe.

Chciałbym zapytać o wątki paryskie…

Paryżan bawiły niektóre fragmenty powieści i czekają na film. Jest tam na przykład taki moment, gdy bohaterowie uciekają z Luwru, wsiadają w smarta i tym samochodem zawracają, zmieniając pas ruchu. Otóż tego nie da się zrobić, bo między tymi pasami jest dość wysoki, betonowy próg i smart po prostu by się na nim zawiesił. Podobnie śmieją się paryżanie z setek turystów. Przez pewien czas w Luwrze już nikt nic nie oglądał, tylko wszyscy biegli do GiocondyMadonny wśród skał. Powołano nawet specjalnych przewodników, którzy prowadzą wycieczki od razu do tych obrazów. Podobnie jest w Saint– Sulpice. Ksiądz proboszcz wywiesił duży plakat, na którym napisał, że w tej świątyni nie ma żadnej Linii Róży, że to jest z palca wyssane i bardzo prosi, żeby się zastanowić, do czego służy kościół, a nie biegać po nim z miarką i z Danem Brownem pod pachą.

Ktoś mi powiedział, że to ma następne piętro, bo turyści zaatakowali proboszcza, że usunął Linię Róży…

Tego nie słyszałem. To on może dlatego wywiesił ten plakat… Jakkolwiek by było, to świadczy o nieprawdopodobnej naiwności ludzi. Jeżeli rzeczywistość nie zgadza się z książką, to znaczy, że rzeczywistość kłamie, została zafałszowana przez Kościół, tę potężną organizację. To jest myślenie dziecka. Dziecko kończy czytać książkę o Mary Poppins, bierze parasol i skacze przez okno, bo Mary Poppins fruwała na parasolce. Dorosły człowiek, jeżeli mu się rzeczywistość z książką nie zgadza, to bierze na spytki książkę, a nie rzeczywistość. To znowu pokazuje znaczenie wirtualnej rzeczywistości, którą można kreować, można wymyślać, która zaciera granicę między tym, co ludzie widzą na ekranie komputera, a tym, jak jest naprawdę. Wielu osobom trzeba by w ramach terapii kazać chodzić po lesie, wąchać kwiatki, dotykać drzewa, żeby zobaczyli, że świat istnieje, że jak wsadzę rękę w ogień, to parzy, że woda jest mokra, a śnieg jest zimny. Czasem ludzie podejrzewają, że wszystko jest relatywne, że ten świat jest Matriksem. To przekonanie bazuje na bardzo starych intuicjach: buddyjskich czy platońskich, że ten świat jest tylko złudzeniem, że on jest tylko odbiciem prawdziwego świata, że poza mną on nie istnieje. Sprzeciwia się temu zdrowy realizm arystotelesowski, gdzie kamień to jest kamień, drzewo to jest drzewo, a jak ja umrę, to świat będzie istniał dalej i nie skończy się wraz ze mną.

Ostatnio otrzymałem e–mail, którego autor pisał mniej więcej tak: „wy głupie klechy, przecież wiadomo, kto napisał Ewangelię: Konstantyn, który w dodatku nie chciał się ochrzcić, a ochrzczono go na łożu śmierci, jak już nie mógł się bronić. I co zrobiliście z resztą Ewangelii”. Posłużył się argumentami, zaczerpniętymi z Browna z poczuciem, że przywala Kościołowi. Obawiam się, że ta książka, a tym bardziej film, będą miały taki właśnie oddźwięk.

Dlatego trzeba pewne rzeczy mówić klarownie i często powtarzać, bo częstotliwość jest istotna, żeby do ludzi dotarła prawda. Po pierwsze, warto wiedzieć, że Kościół katolicki jest jedyną, wielką religią światową, która w sposób nieomal absolutny wystawia się na badania historyczno–naukowe. Archiwa i dokumenty są dostępne, w procesach beatyfikacyjnych obecność historyków, psychologów czy lekarzy jest nie tylko uznana, ale wręcz wymagana. Wynika to z głębokiego przekonania, że prawda rozumu nie może przeczyć prawdzie wiary, bo prawda jest jedna. Jeżeli mówimy o prawdzie, to rozum i wiara muszą się spotkać, bo rozum jest darem Boga, który stworzył świat i który uczynił cud. Na przykład Bernadetta Soubirous, której Matka Boska objawiała się w Lourdes, była przesłuchiwana przez lekarzy, psychiatrów i teologów, którzy weryfikowali jej opowiadanie. Biblioteka Apostolska w Watykanie jest otwarta dla naukowców. Każdy może tam przyjść, tak jak do każdej poważnej biblioteki, z listem polecającym od promotora czy innym uzasadnieniem, co chce tam robić, i dostanie każdy rękopis, o który poprosi, lub jego mikrofilm, jeżeli rękopis jest zbyt cenny. Niedostępne są jedynie te archiwa najnowsze, które są zastrzeżone, ale tak jest we wszystkich archiwach na świecie. Czasami ktoś się domaga, by Watykan coś ujawnił, nie pamiętając o klauzuli tajności, która wynosi zwyczajowo 50 lat. Warto pamiętać, że mimo upływu takiego czasu Wielka Brytania nie ujawniła bardzo ważnych dla Polaków dokumentów z okresu II wojny światowej dotyczących m.in. śmierci generała Sikorskiego. Ale to nie Zjednoczone Królestwo, tylko Watykan zbiera wciąż cięgi za rzekome ukrywanie danych! Kościół katolicki jest naprawdę przykładem wzorowego właściciela archiwum, który chroni dobra osobiste żyjących, ale wszystkie starsze archiwa są udostępniane. Do tzw. Tajnego Archiwum Watykanu przychodzą historycy, proszą o dokumenty i je dostają. Tam nie ma książek, są tylko dokumenty, listy i inne archiwalia.

Absurdalność zarzutów, że Kościół ukrywa ewangelie apokryficzne, widać choćby po tym, że wszystkie są już wydane, i to w znakomitej większości przez wydawnictwa katolickie. Część dokumentów odnalezionych w latach 50. XX wieku jest wciąż opracowywana przez naukowców i czeka na wydanie, ale nie jest utajniona ani nie ma tam nic, co Kościół chciałby ukryć.

Większość czytelników „Kodu”, zapewne nigdy nie słyszała o apokryfach.

Albo słyszała niewiele, więc Dan Brown mógł zastosować wspomniany już mechanizm rezonansu. Podobnie działają świadkowie Jehowy. Przychodzą do katolików i mówią: „Ty nie wiesz, bo to zakryto przed tobą, że Chrystus nie umarł na krzyżu, tylko na palu, bo jest greckie słowo stawros, które oznacza pal, a nie krzyż”. Gdyby ten chrześcijanin trochę poczytał, to by wiedział, jak karano w czasach cesarstwa rzymskiego, jak wyglądały krzyże i że słowo stawros oznacza właśnie krzyż, choć pierwotnie znaczyło „pal”, i że potwierdzają to inne dzieła, a nie tylko w Ewangelie. Gdyby się trochę zainteresował historią świadków Jehowy, to by wiedział, że pierwsze wydania „Strażnicy” miały na okładce krzyż i że znajdował się on też na głównej siedzibie Świadków. Sensacja wokół książki Browna bazuje na niewiedzy ludzi, co jest dość przerażające. Kilkanaście lat temu francuski dziennikarz Jacques Duquesne opublikował książkę pt. Jezus będącą kompendium wiedzy krytyczno–historycznej. Znalazły się w niej rzeczy, o których od niemal stu lat uczono na uczelniach katolickich i które nawet przeniknęły do kazań, choć jak się okazało — za słabo. Tymczasem książka Jezus okazała się dla wielu katolików objawieniem. Pewna kobieta zagadnęła w pociągu jednego z francuskich dominikanów: „Proszę księdza, przeczytałam u tego Duquesne’a, że Pan Jezus nie urodził się 25 grudnia, tylko że to jest jakieś pogańskie święto. Co ja swoim dzieciom powiem, gdy Boże Narodzenie przyjdzie?”. Zdumienie ogarnia, że w XX wieku praktykująca chrześcijanka nie wiedziała czegoś, czego nikt nie ukrywa, bo wszyscy to wiemy, że data została przyjęta umownie. Dla niej to był problem intelektualno–duchowy.

Może oznacza to więc sekularyzację chrześcijaństwa, która dotyka również ludzi w krajach protestanckich? W Europie można spotkać wiele osób, których dziadkowie byli gorliwymi chrześcijanami, a one już nie rozróżniają w ikonografii sceny zwiastowania od nawiedzenia, nie znają tradycji chrześcijańskiej, nawet historii życia Chrystusa.

Cóż, pewnie i protestantom brakuje historycznej wiedzy… Wszyscy bowiem słyszeli o inkwizycji katolickiej, ale wielu ludzi nie ma pojęcia, że w Genewie za czasów Kalwina płonęły stosy. Protestanci nie wiedzą, że protestanccy inkwizytorzy podsyłali katolickim inkwizytorom ludzi, których chcieli się pozbyć. Ta karta historii jest praktycznie nieznana. Natomiast jeśli Dan Brown napisze, że katolicka inkwizycja w średniowieczu spaliła na stosie pięć milionów kobiet, to potem kandydaci na studia podają tę liczbę na egzaminie wstępnym, jakby wyczytali ją w poważnej naukowej książce! To jest absolutnie nieprawdopodobna liczba. O ile się nie mylę, to w XII czy XIII wieku liczba wszystkich mieszkańców Europy wynosiła 15–20 milionów. Jeżeliby z tej liczby zabić pięć milionów kobiet na przestrzeni jednego wieku czy nawet trzech wieków, to ta populacja musiałaby zniknąć. Wystarczy wziąć do ręki rzetelną historię inkwizycji i tam będą liczby, statystyki, będzie opis procesu inkwizycyjnego. Nie przeszkadza to jednak ludziom traktować Browna jak wyroczni. Wydaje mi się, że dzieje się tak również dlatego, że dzisiaj postprotestant albo postkatolik żywi się intelektualnie mieszaniną, którą nazywamy New Age czy postmodernizmem. Ogląda filmy, w których średniowieczni rycerze walczą z samurajami pod czujnym okiem zielonego kosmity. Jemu się wszystko ze wszystkim kojarzy. On nie ma broni, nie ma sita, nie ma okularów, przez które może zobaczyć, że to jest absurd, nie potrafi przywrócić rzeczom właściwych proporcji, odróżnić legendy czy filmowej fikcji od prawdy. Ta książka trafia do społeczeństwa, które zatraciło pojęcie rzeczywistości, faktu, racjonalności. Nauka to nie jest to, co mi się wydaje, tylko to, co mogę udowodnić bądź racjonalnie wydedukować.

Kiedyś funkcję obrony wiary przed takimi zarzutami pełniła apologetyka, która była wykładana na uczeniach katolickich i w seminariach. Zrezygnowano z niej po II soborze watykańskim, gdyż uważano, że prezentuje wojujące podejście religii do świata. Apologetykę w mądrej postaci trzeba jednak przywrócić w formacji chrześcijan, młodzieży i dorosłych. Nie chodzi mi o uparte czy naciągane odbijanie zarzutów, ale o apologetykę jako instrument krytycznego spojrzenia na rzeczywistość, które pozwoli poradzić sobie z zalewem absurdalnych zarzutów.

Czy Dan Brown i „Kod Leonarda da Vinci” mogą nas do czegoś zainspirować?

Do zorganizowania wykładów historycznych i do stworzenia apologetyki. Po tym, gdy słuchałem kiedyś Radia Maryja, katechez i pytań ludzi pomyślałem sobie, że na ćwiczeniach z homiletyki albo z katechetyki kazałbym studentom słuchać zadawanych tam pytań, bo one w znakomity sposób pokazują poziom przeciętnego katolika w Polsce.

…nie przeciętnego, tylko takiego, który słucha Radia Maryja…

…ale takich ludzi jest w Polsce sporo, oni uczestniczą na mszach w naszych kościołach, tworzą parafie, są adresatami naszych kazań.

Nie lekceważyłbym słuchacza Radia Maryja. Podejrzewam, że jego wiedza religijna jest czasem większa niż statystycznego katolika.

W każdym razie pytania słuchaczy dają bezpośredni wgląd w to, co ci ludzie myślą, co wiedzą. Nie zapomnę długiej dyskusji na temat tego, czy po Ojcze nasz w różańcu należy mówić „Amen”, czy nie. Zdumiała mnie postawa prowadzącego księdza, który bał się powiedzieć, że to nie jest żaden problem i mówił, że niby nie trzeba, ale trzeba. Zamiast powiedzieć: „Ludzie! Dla wartości modlitwy nie ma żadnego znaczenia, czy mówicie to »Amen« na końcu, czy nie mówicie”.

Książka Dana Browna powinna inspirować nas, ludzi wierzących, do uczciwego poznania historii Kościoła, a nauczycieli, katechetów czy kaznodziejów do rozumnego mówienia o poruszonych w niej problemach. Księżom się czasem wydaje, że ludzie, którzy przychodzą w niedzielę do kościoła, wszystko wiedzą. Tymczasem może ktoś kiedyś im coś mówił, ale takie rzeczy się zapomina, gdy nie żyje się nimi na co dzień. Ludziom należą się solidne, katechetyczne kazania, a nie wysublimowane eseje duchowo–moralne czy polityczna prasówka. Musimy mówić o podstawowych rzeczach. Warto czasem powiedzieć kazanie historyczne albo historyczno–katechetyczne o jakimś dogmacie czy prawdzie wiary, o jakimś świętym, o jakiejś karcie z historii Kościoła.

Prawda jest jedna
Paweł Krupa OP

urodzony 4 lipca 1965 r. w Żyrardowie – dominikanin, doktor teologii, historyk mediewista, studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie, charyzmatyczny kaznodzieja, rekolekcjonista, dyrektor Instytutu Tomistycznego w Warszawie (2010-2016), od 2020 roku dziekana dekanatu północnego...

Prawda jest jedna
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze