Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Podjąłem odważną, rzekłbym wręcz męską decyzję, by wraz z nadejściem nowego roku skupić się w moim żurnalistycznym znoju na sprawach, które naprawdę mnie interesują, i na rzeczach naprawdę najistotniejszych.
Do naszych rodzimych gazet i tygodników zaglądam coraz rzadziej, dzięki temu nie ulegam napadom bieżących ekscytacji tą czy inną wypowiedzią polityka PO lub PiS (zazwyczaj niemającą żadnego znaczenia). Poświęcam więcej czasu na czytanie długaśnych, suchych i pozbawionych emocji analiz o krajach leżących daleko od Niesiołowskiego i od Palikota, na beletrystykę, w której nie występują ani Tusk, ani Kaczyński, oraz na słuchanie jazzu, w którym pierwszoligowi artyści, podobnie jak w polskiej polityce, także improwizują, ale przynajmniej nie uderzają w fałszywe nuty.
Tak, wiem, jestem naiwnym pięknoduchem, w dodatku po części odpowiedzialnym za to, jak wygląda dzisiaj polityczny światek nad Wisłą. Czyż to nie my, dziennikarze, rozstawiamy posłów po dwóch stronach ringu, by potem z lubością relacjonować wymianę ciosów, zliczać podbródkowe, prawe sierpowe, nokdauny i ciosy poniżej pasa? Czyż to nam, pismakom, nie zależy właśnie na tym, by polała się krew, bo przecież rośnie wówczas oglądalność i klikalność?
Na początku roku przez polski internet przetoczyła się burzliwa dyskusja, wywołana tekstem Krzysztofa Stanowskiego, sportowego publicysty i szefa portalu weszlo.com. Stanowski zarzucił mediom en bloc, iż robią z niego idiotę. „Głupieję z każdym dniem. Wybaczcie mi, że będę uogólniał, ale celowo napiszę w imieniu szerokiej rzeszy osób – codziennie głupiejemy” – stwierdza Stanowski. „Wczoraj sobie uświadomiłem, że na skutek odbieranych informacji staję się zwykłym, zaściankowym tumanem – i mniemam, że nie tylko ja (…). Wiem, że Anna Mucha jeździ mercedesem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem. Wiem, że Doda rozstała się z chłopakiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem. Wiem, że Ewa Farna tyje, ale nie wiem, kto rządzi Chinami. Wiem, jak wygląda Marta Grycan, a nie wiem, kto rządzi Chinami”.
Stanowski nie przebiera w słowach: „Kiedy gdzieś na Bliskim Wschodzie powoli wybuchać będzie III wojna światowa, będziemy najszczęśliwszym narodem świata. Jako jedyni zajmować będziemy się tym, że samochód wjechał w dom w Radomiu, albo tym, że pijany rolnik obsikał sąsiadowi płot (…). Dzisiaj przeciętny Polak prawie nic nie wie o Polsce i zupełnie nic o świecie. Poważne tematy nakrywane są telewizyjną papką z gówna, i gówno na sam koniec w mojej (waszej?) głowie zostaje”.
Mocna teza, choć przecież wielu czytelników, telewidzów, a i samych dziennikarzy zapewne podpisałoby się pod nią bez wahania. Seweryn Blumsztajn mówił w radiu TOK FM: „Rozleciał się rynek reklam, wiele firm w ogóle przestało się ogłaszać, bo wystarcza im kontakt z klientami przez stronę internetową. Albo świat chce płacić za wykwalifikowaną informację, którą może przygotować tylko dziennikarz opłacany, żeby zajmował się tylko tą dziedziną (…). Jeśli świat nie będzie płacił, będziemy żyli informacjami o stłuczkach na ulicach Warszawy”. Blumsztajn nie traci jednak nadziei i proponuje, by konsumenci mediów po prostu wybierali te mądrzejsze.
Zapomina jednak o tym, że w dzisiejszym świecie możliwość wyboru źródeł informacji oraz kultury wyższej jest iluzoryczna. Owszem, można sobie wyobrazić Polaka czytającego „Financial Times”, oglądającego reportaże w BBC World, słuchającego w internecie jakiegoś niemieckiego kanału nadającego przez 24 godziny na dobę muzykę klasyczną. Ale to tylko wyobrażenie. Polak zbyt słabo zna języki obce, by poszerzać swoje horyzonty, jest zbyt biedny, by było go stać na prenumeratę najlepszych dzienników. W zamożnych społeczeństwach zachodniej Europy większość mediów, owszem, przeżywa kryzys, tnie etaty, ale wciąż utrzymuje imponującą siatkę korespondentów zagranicznych, wysyła dziennikarzy na wywiady z najważniejszymi politykami globu i płaci im całkiem przyzwoite wynagrodzenia. Bogatsze społeczeństwa po prostu mogą sobie pozwolić na wydawanie większych kwot na normalną informację i normalną wiedzę o świecie. Pod tym względem „jakościowe” dziennikarstwo nie różni się niczym od produkowania i sprzedawania wysokiej jakości samochodów. Gdyby Audi czy Saab szukały klientów tylko nad Wisłą, zapewne szybko by splajtowały.
Dlatego tak ważna jest rola mediów publicznych. Niestety, w Polsce coraz bardziej zbliżają się one poziomem do stabloidyzowanych mediów prywatnych, ścigając się z nimi na ową „papkę”, o której wspominał Stanowski. A przecież to one właśnie powinny dbać o to, by widz otrzymywał zdrowe, intelektualne pożywienie. Tymczasem jest odwrotnie: telewizja publiczna jest na skraju bankructwa, nie dlatego że utrzymuje biura korespondentów w Pekinie, Islamabadzie czy Rio de Janeiro, tylko m.in. dlatego że wydaje gigantyczne pieniądze na mydlane opery i wołające o pomstę do nieba „programy publicystyczne” – z jednym, bardzo popularnym, poniedziałkowym tokszołem na czele. Stał się on nieomal wzorcem wulgarnego, agresywnego dziennikarstwa, którego istotą są sesje obrzucania się obelgami przez zaproszonych do studia gości. Za te same pieniądze można utrzymać miesięcznie co najmniej jedną placówkę zagraniczną i jednego korespondenta, który mógłby opowiedzieć nam coś ciekawego o świecie.
Oceń