Ewangelia według św. Marka
Z Trójcą Świętą jest jak z ludźmi, którzy w dojrzały sposób się kochają. Tacy ludzie cieszą się z tego, że mogą przyjąć jeszcze kogoś, otoczyć go, dać mu przystań. Dobrze nam w takim towarzystwie.
Dominik Jarczewski OP: Skąd wiemy, że Bóg jest Trójcą?
Paweł Krupa OP: Ponieważ On nam to objawił.
Nasza wiara w Trójcę Świętą wynika ze zgłębienia tekstów biblijnych?
Chrześcijanie nie są badaczami Pisma Świętego. Nie tekst jest punktem wyjścia. Na początku jest wydarzenie Jezusa Chrystusa, z którym chrześcijanie muszą sobie poradzić. Uporządkować sobie Jego słowa. Co to, na przykład, znaczy, gdy mówi o sobie „Syn Boży”? A jak rozumieć słowa: „Poślę wam Ducha Świętego”? Kto to w ogóle jest ten Duch Święty?
To jest tak, jakbyśmy widzieli strasznie zniszczony fresk przedstawiający Trójcę Świętą. Najlepiej zachował się Pan Jezus i dopiero wychodząc od Niego, zaczynamy rozpoznawać, że tam jeszcze coś jest.
Czyli Trójca Święta to z naszej perspektywy taki model, mający tłumaczyć to, co szczątkowo zostało nam objawione. Trochę tak, jakbyśmy mieli tylko niektóre elementy układanki i na ich podstawie dookreślali pozostałe?
Tak.
Jeśli to zatem hipoteza, to czemu nie mówimy o Czwórcy? Może więcej Osób Boskich: pięć, sześć, siedem lepiej tłumaczyłoby nam doświadczenie Boga?
Uwaga na słowo „hipoteza”! Określenie „model”, na które zgodziłem się przed chwilą, nie oznacza, że tworzymy jakąś hipotezę, ale że próbujemy opisać rzeczywistość. I dlatego, wracając do pytania, nie mówimy o większej liczbie Osób Boskich, ponieważ ich nie ma. Bóg nam o tym nie powiedział. Gdyby nam powiedział, że są ich cztery albo pięć, to treścią naszej wiary byłaby Czwórca lub Piątnia. Ale nie powiedział.
A tak na marginesie, to bardzo wielu ludzi jest przekonanych, że Trójca Święta to jest Jezus, Maryja i Józef, no, ostatecznie: Ojciec, Syn Boży i Matka Boża. Ale to możemy sobie opowiadać tytułem anegdoty. Zresztą moja siostrzenica chyba do 15. roku życia była przekonana, że „Bozia” to imię Matki Bożej.
Obawiam się, że nie ona jedna… Co w takim razie daje naszej wierze to, że Bóg Jeden jest Trójcą?
Tak naprawdę, nie jesteśmy w stanie tego do końca pojąć. Często jesteśmy dość pretensjonalni, kiedy twierdzimy, że gdyby Bóg był Jeden, to coś tam, a ponieważ jest Trójca, to coś tam.
Ale mamy jednak chyba jakiś punkt odniesienia, bo chociażby żydzi czy muzułmanie wierzą w Boga absolutnie monoteistycznego.
Pierwsza i podstawowa różnica między Panem Bogiem odczytanym jako absolutnie Jeden a Trójcą mogłaby być taka, że rozpoznajemy Go albo jako hegemona, albo jako miłość. Kiedyś Michał Adamski OP zwrócił mi uwagę na różnicę między sceną Zwiastowania w Ewangelii a objawieniem Koranu Mahometowi. W tej pierwszej przychodzi Anioł Gabriel, mówi do Maryi grzecznie i miło: Dzień dobry. Najładniejsza jesteś, pełna łaski… no po prostu Ciao bella! i tłumaczy, po co przyszedł. Ona na to, że nie rozumie, więc znowu jej tłumaczy, a jak już wszystko wytłumaczy, czeka. Bóg czeka, Anioł czeka. W końcu, jak to opisał w jednym z kazań św. Bernard, cała ludzkość czeka i prosi: „Dziewico, powiedz tak, powiedz tak!”. I kiedy ona wreszcie odpowiada „tak”, wszyscy oddychają z ulgą.
W Koranie natomiast, kiedy objawia się Anioł, to najpierw rzuca Mahometa na ziemię i mówi mu, że jest pyłem, najpodlejszym ze stworzeń, po czym rozkazuje: „Mów ten Koran!”. Na co Mahomet odpowiada: „Nie potrafię”. To ten znowu: „Mów!”, i w końcu go zmusza.
Ciekawe bardzo, że, jak się popatrzy na Stary Testament, to tam widać napięcie między tymi dwiema wizjami. Bóg Starego Testamentu jest hegemonem, ale za każdym razem, kiedy święci mężowie z Nim rozmawiają, wchodzi z nimi w serdeczny dialog. Odpowiada na pytanie Mojżesza: „Kto Ty jesteś?”. Ujawnia człowiekowi swoje Imię. Wprawdzie Jakub walczy z Bogiem, ale anioł mu błogosławi.
No dobrze, ale czy to nie jest zbytnie uproszczenie: hegemon albo miłość? Przecież można kochać króla i vice versa.
Można kochać króla i król może kochać swoich poddanych. Stwórca może kochać swoje dzieło, a to dzieło może kochać Stwórcę. Niemniej jednak to zupełnie coś innego, kiedy widzę, że miłość jest od początku doświadczeniem Boga.
Zanim ze mną wejdzie w relację…
Tak. I że ja mogę kochać, bo On jest miłością, ale nie w takim sensie, że jest takim „mydłem miłości”, które ja rozmydlam. Nie, On sam w sobie kocha. I On tę miłość, której doświadcza, mi daje.
Jeżeli ta miłość jest już w Bogu od początku, to znaczy, że Bóg nie potrzebuje człowieka.
Tak, właśnie!
Człowiek nie jest traktowany instrumentalnie.
Przypomina mi się tu pewna historia. Jako kilkunastoletni chłopak poszedłem na pielgrzymkę z kolegami mojej starszej siostry. I była tam taka para. On był porządkowym, ona animowała śpiewy. Cały dzień osobno. Czasem tylko, jak przebiegał, to pomachał jej albo złapał ją za rękę. I mnie jako czternastolatka zdumiewało, że kiedy wreszcie wieczorem mogli być razem, to nie uciekali gdzieś na bok, ale pozwalali, aby inni ich „obsiadali”. Ja wtedy myślałem, że miłość polega na tym, by patrzeć sobie tak głęboko w oczy, żeby świata poza sobą nie widzieć. A tu spotkałem ludzi, którzy nie tylko nie odganiali innych od siebie, ale wręcz przyciągali ich.
Myślę, że z Panem Bogiem jest dokładnie tak jak z ludźmi, którzy w dojrzały sposób się kochają. Jeśli mnie przy nich nie będzie, to nie odczują braku, bo sami sobie wystarczą. Ale gdy jestem przy nich, to fakt, że mogą mnie otoczyć swoją miłością, jest jakimś dodatkowym dobrem. Miłość Boga to nie jakiś koncentrat. Ona jest…
…dynamiczna.
To ona powoduje, po pierwsze, że my możemy kochać. A po drugie, ona nas przyciąga. Po prostu nam jest dobrze w tej atmosferze miłości, tak jak dobrze nam z ludźmi, którzy się kochają. Tacy ludzie nie potrzebują się zamykać w pokoju albo wymyślać sobie specjalnego języka, którego nikt poza nimi nie będzie rozumiał. Dorosła miłość cieszy się z tego, że może przyjąć jeszcze kogoś, że może kogoś otoczyć, dać komuś przystań.
Bóg jest Trójcą, bo dopiero gdy trzy osoby chwycą się za ręce, to do środka może ktoś wejść.
A to ładne! Zobacz, że dokładnie to samo wyrażamy w znaku krzyża: W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. To tak, jakbym się obejmował, otaczał Trójcą Świętą. Kiedyś o. Wojciech Giertych OP zwrócił mi uwagę na piękne słowa sekwencji Dies irae: Recordare, Iesu pie, quod sum causa tuae viae – Pamiętaj, Jezu drogi, że to ja jestem przyczyną tego, że przyszedłeś na ten świat. Pamiętaj, Panie Boże, że to ja jestem w centrum. Tyle naszych problemów związanych jest z samooceną – zawyżoną albo zaniżoną. A tutaj, gdy popatrzymy na Boga i na siebie w stosunku do Niego, to jesteśmy ci najmniejsi, a jednocześnie ci najważniejsi.
Znak krzyża to jest wejście między te trzy Osoby. Bardzo zachęcam ludzi, żeby robili rano znak krzyża. To jest jak taki szlafrok. Kiedy wysuwasz się spod kołdry i ci zimno, to go zakładasz. Znak krzyża to taki szlafrok, znak, że będzie cieplej.
No dobrze, ale jak uchwycić to, że jeden równa się trzy?
Przez wieki powstało wiele obrazów Trójcy. I powiem szczerze, że się ich boję. Może dlatego, że jestem głupi…? Mam takie wrażenie, że wytrwanie w niewiedzy przed czymś, czego nie rozumiem, albo wytrzymanie jakiejś trudnej sytuacji bywa płodniejsze niż próby jej rozwiązania. Pozostańmy trochę z tajemnicą. Nie miejmy takiej pokusy, żeby wszystko wyjaśnić, żeby wszystko przybliżyć. Zgódźmy się, że ta tajemnica nas absolutnie przekracza.
Mówiąc o Bogu, albo Go projektujemy, albo – odczytujemy. Ja jestem za tym drugim. Tymczasem nieraz ulegamy pokusie „tworzenia” Boga. Projektujemy, jak taki doskonały Pan Bóg powinien wyglądać. I w związku z tym pewne rzeczy nam nie pasują do tego obrazu. A ja mam inne podejście. Ten Pan Bóg taki, jaki jest, przyszedł mi się pokazać i ja Go próbuję zrozumieć. Ja Go nie wymyślam. I nie mam pretensji do tego, żeby Go projektować.
Nie mam projektować siebie na Boga, ale raczej pozwolić, aby On odbijał się we mnie.
Mam wielkie pragnienie, żeby być na tyle urobionym przez Trójcę, żebym, kiedy w końcu stanę przed Nim, mógł Go rozpoznać. Zamiast wymyślać, jak powinien wyglądać, chciałbym kiedyś móc powiedzieć: „Ach, to Ty tak wyglądasz! A, to bardzo się cieszę”.
Nieraz można usłyszeć, że kwestia Trójcy to niezwykle spekulatywny problem, oderwany od życia, ale z drugiej strony, na przykład Emil Brunner, zresztą nie on jeden, pisał: „Powiedz mi, jakiego masz Boga, a ja ci powiem, jakim jesteś człowiekiem”. W jaki sposób wiara w Trójcę przekłada się na to, jakimi jesteśmy ludźmi?
Myślę, że niestety – tak na pierwszy rzut oka – to my sobie za mało zdajemy sprawę, że nasz Bóg jest Trójcą, i gdyby nagle papież ogłosił, że nie ma Trójcy, to olbrzymia część naszych pieśni czy modlitw mogłaby się w ogóle nie zmienić. Bo bardzo często nasza pobożność jest pobożnością wybiórczą. Rzadko mamy pobożność do Trójcy. Mamy pobożność do Ojca, do Syna, do Ducha Świętego. Prowokacyjnie odpowiedziałbym, że to nie ma żadnego wpływu na naszą kondycję. Może tylko taki, że możemy sobie wybrać jedną z Osób.
No dobrze, statystyczny katolik, jak już nawet potrafi wymienić Osoby Trójcy Świętej, to właściwie tą prawdą nie żyje. Ale załóżmy, że ktoś jednak pogłębia swoją wiarę i właśnie zaczytuje się w książkach o Trójcy Świętej…
Dość śmiałe założenie.
OK. Ale jednak, co dla jego życia może z tego wyniknąć?
Chrześcijaństwo bardzo głęboko, głębiej niż inne religie, wnosi przekonanie, że jesteśmy jedno. Że ta nasza jedność nie jest wynikiem umowy społecznej, plemienności czy przynależności, np. rasowej. Nie jest nawet wynikiem arbitralnego wyboru Pana Boga, jak w religii mojżeszowej. Jesteśmy bytowo jedno, jesteśmy z tego samego korzenia. W pewnym sensie jesteśmy tym samym.
A zarazem jesteśmy różni.
Ja nie jestem tobą, nie jestem kobietą, nie jestem Piprztyckim. A jednocześnie, jeśli Piprztyckiego kocham albo nienawidzę, to nie pozostaje to bez wpływu na mnie. Bo to jest tak, jakbym część siebie kochał albo nienawidził.
Buduję siebie przez relacje z innymi.
Kiedy zabijamy kogoś – obojętne, czy robimy to karabinem, czy słowem – to zabijamy siebie. A jak komuś dajemy życie – nieważne, czy dobrym słowem, czy rodząc fizycznie – to my siebie kochamy. I w ten sposób doświadczamy tej jedności Trójcy.
Na słynnym portalu północnym katedry w Chartres, przedstawiającym stworzenie świata, w jednej z kwater, opowiadającej o stworzeniu ptaków, Chrystus – stwórcze Słowo ma jakby dwie głowy. Bardzo mi się podoba tytuł tej kwatery: Bóg stwarzający ptaki myśli o człowieku. Bo za chwilę będzie stworzenie człowieka i pomysł na niego, jaki rodzi się w Bogu, to w pewnym sensie On sam. Jeszcze raz ta idea, że my z Niego jesteśmy.
A czasem wydaje się, że muszę zbudować siebie w opozycji do kogoś. I to w sensie jak najbardziej negatywnym, że ktoś jest zagrożeniem dla mnie…
No właśnie, a mogę budować w sensie pozytywnym, tak jak Ojciec z Synem. W pewnym sensie są Oni w opozycji. Z definicji relacja wymaga tego, co wspólne, i tego, co różne. Jest więc różnica, ale nie we wrogości, w ścieraniu się. To jest nasz niedościgły ideał. Bardzo często mówię na spowiedzi młodym ludziom, którzy się kłócą z rodzicami: „Nie unikniesz tego, bo budujemy naszą osobowość, ścierając się z tymi, którzy są nam najbliżsi. Jedyne, co możemy zrobić, to nie ranić, no a jeżeli zranimy, to umieć też wyleczyć”. Taki jest, nieco ułomny, stan rzeczy między ludźmi, ale ideałem jest odkrywanie głębokiej jedności.
Nie wiem, czy masz takie samo doświadczenie, bo jesteś o wiele młodszy, ale przychodzi taki moment, gdy odkrywamy, jak bardzo jesteśmy podobni do naszych rodziców. Częściowo nas to przeraża: będę taki jak ten ojciec, którego kontestowałem i który mi się nie podobał, jednak z drugiej strony pojawia się coś w rodzaju wdzięczności, bo wiele z tych cech jest dobrych. Cieszę się, że jestem podobny w tym czy w tamtym do mojego ojca. Tylko że to, co u Boga jest punktem wyjścia, u nas jest punktem dojścia. Zupełnie niedościgłym.
Ten brak jedności pojawia się też wówczas, gdy naszą relację z Bogiem budujemy czysto indywidualistycznie: ja–Bóg. A nie ma drugiego człowieka. Często zresztą przeciwstawiamy sobie te dwie relacje. Drugi człowiek staje się zawadą w mojej intymnej więzi z Bogiem.
Dlatego, że nie patrzymy na to duchowo czy metafizycznie. Bo dla nas „ludzie” to jest od razu zaangażowanie społeczne. Drugi człowiek to dla nas „działać”, a nie – „być”. Ale gdybyśmy odnaleźli bycie, wspólnotę z drugim człowiekiem, głęboką jedność, wtedy nie byłby on w opozycji do Pana Boga ani Pan Bóg w opozycji do niego. I wtedy moglibyśmy pomyśleć nie: ja i Pan Bóg, ale – my i Pan Bóg. Ale to jest dosyć trudne, zwłaszcza w naszym społeczeństwie. Bo jest też inne niebezpieczeństwo, że będziemy jak przysłowiowi Chińczycy czy społeczności afrykańskie, gdzie indywidualność musi ustąpić przed wspólnotą. Sam jesteś nikim – liczy się tylko plemię czy klan.
Trójca jako recepta na problemy społeczne?
Tak, ale nie przez rewolucję, tylko medytację nad rzeczywistością, bo przez samo Stworzenie, z natury, świat jest na podobieństwo Trójcy. Między ludźmi istnieje głęboka jedność, a jednocześnie nie zlewamy się w magmę. I właściwie jest zdumiewające, że mimo iż jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Trójcy, mimo że mamy głębokie doświadczenie jedności z innymi, a jednocześnie własnej odrębności, Trójca Święta jest dla nas tak trudna do pojęcia i tak nas prowokuje. A przecież powinna być naturalna!
Może to efekt grzechu pierworodnego?
Ale zauważasz, że to jest głupota?
No tak.
Wszystko nam podpowiada: jedność w wielości – wielość w jedności, czyli właśnie ten obraz Trójcy. A jednocześnie, gdy powiemy: Trójca, świat zakrzyknie: To jest nie do przyjęcia!
No bo też nie żyjemy tą jednością w wielości. Dlatego tak trudno nam pojąć Trójcę.
Szkoda…
Gdy mówiłeś o tej jedności w wielości, przypomniał mi się proponowany przez ojców kapadockich w IV w. obraz Trójcy jako perychorezy, czyli dosłownie: tańca, w którym osoby Trójcy się przenikają. Jak myślisz, jaki taniec tańczy Trójca?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to rzeczywiście może dać do myślenia… Pierwsza myśl: tango.
Tylko, że do tanga trzeba dwojga, a nie trojga…
No rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić tango we trzech. A szkoda, bo coraz bardziej zaczyna mi się podobać ten pomysł. Tango jest…
Żywiołowe?
Nie, nie o to mi chodzi. Zobacz, że w tangu jest moment takiego objęcia, że widzisz nogi, ale gdyby nie to, że jedna ma pończochy, a druga jest w spodniach, to nie wiedziałbyś, czyja jest czyja. Partner i partnerka są spleceni, ale każde pozostaje sobą: kobieta tańczy jak kobieta, mężczyzna – jak mężczyzna. On jest zawsze takim elementem prostującym, silnym, a ona – powojem, który go oplata. Jednak faktycznie, w którymś momencie, gdyby nie różnica ubrań, nie wiedziałbyś, czyja to jest noga i czyja – ręka.
Drugi taniec, jaki mi przychodzi na myśl, to tarantela. Bardzo prosty, a jednocześnie niezwykle żywiołowy. I jego rzeczywiście można chyba tańczyć we trójkę. W pewnym momencie jest już tylko furkot sukien i nie wiadomo, gdzie tam kto z kim.
A zatem tango albo tarantela.
Tak. Na pewno nie polonez ani mazurek. Raczej jakiś taki kręcony…
Oberek?
O, na przykład. Na pewno żadne godne maszerowanie. Zresztą zauważ, że w historii sztuki tę Trójcę zawsze tak jakoś niesłychanie statycznie przedstawiano: stary pan z długą brodą, młody pan z krótką brodą i gołębica. Ale zawsze gdzieś wokół byli aniołowie, najczęściej właśnie w takich karkołomnych pozach. I w takiej statycznej Trójcy to byłby właśnie moment ruchu. Bo Bóg nie jest zimnym, statycznym Samotnikiem, ale dynamiczną, kipiącą miłością Wspólnotą.
Oceń