Spowiedź
W swojej pracy, również tej, która skupia się wokół słowa pisanego, unikam daleko idących deklaracji. Mimo to moje osobiste przywiązanie do Kościoła nie stanowi tajemnicy. Manifestuje się ono życzliwym przekonaniem, że choć zbawienie możliwe jest poza jego granicami, to prostą drogą najprościej. I najpewniej.
Utwierdza mnie w tym przekonaniu wiedza wyniesiona ze studiów, a intuicja wiary nie zgłasza protestów. Na marginesie: największą korzyścią ze studiowania filozofii i teologii okazało się poznanie kobiety, z którą dzisiaj buduję wspólny dom, a która w tymże domu jest osamotnionym głosem rozsądku. Nie mam wątpliwości, że przepadłbym bez niej kompletnie.
Jednocześnie dość liczne grono moich przyjaciół stanowią bracia odłączeni – chrześcijanie różnych wyznań. Ich sytuacja jest o tyle specyficzna, że wiara, którą dzisiaj wyznają, nie jest wiarą, w której dorastali. Większość z nich na pewnym etapie swojego życia zdecydowała, że chce powiedzieć Bogu „tak”, ale z różnych powodów nie chce lub nie może zrobić tego w Kościele.
Przyjaźnimy się i wzajemnie obserwujemy swoją codzienność. Dwiema z tych obserwacji chcę się podzielić w sposób szczególny. Obie zmieniły moją własną perspektywę w relacji z Tym, który jest. Choć dotyczą różnych rzeczy, nie potrafię ocenić, która z nich niesie większą wartość.
Mimo licznych różnic, zarówno na gruncie doktryny wiary, jak i spraw luźno związanych z wiarą, istnieje przestrzeń, która łączy nas bezdyskusyjnie. Trudno to opisać, ale właśnie wtedy towarzyszy nam głębokie poczucie zrozumienia i specyficznej jedności. Tą przestrzenią jest modlitwa przed posiłkiem.
Przyznaję z żalem, że sam nie praktykuję jej zawsze, a bardzo często w niepotrzebnym pośpiechu ograniczam dziękczynienie do spontanicznego znaku krzyża lub szybkiej modlitwy w ciszy. Kiedy jednak do wspólnego posiłku siadamy z przyjaciółmi z innych Kościołów, modlimy się tak, jak należy. Zawsze zostaje we mnie silny obraz zaangażowanych w tę modlitwę dzieci. To szkoła wiary, którą trudno zastąpić.
Kiedy pierwsze emocjonalne wrażenie ustępuje miejsca refleksji, uświadamiam sobie, jak duże znaczenie mają drobne gesty, w które chrześcijaństwo jest tak bogate, a po które przestajemy sięgać. Modlitwa przed posiłkiem, ale i prościej: znak krzyża przy mijanym budynku sakralnym, szczęść Boże, czy używane już tylko w okresie kolędy: „Pokój temu domowi”. Gesty te mają znaczenie aktu wiary, ale również – a może przede wszystkim – wypowiadane z życzliwością i szczerze, budują poczucie wspólnoty. Są prostym znakiem rozpoznawczym, komunikatem: jesteś wśród swoich.
To obserwacja pierwsza. Druga dotyczy zaangażowania, z jakim moi znajomi traktują chrześcijaństwo w ogóle. Choć moje doświadczenie jest ograniczone i nie może stanowić ogólnego wniosku, mam poczucie, że zgubiliśmy coś, co bracia odłączeni wciąż pielęgnują. Mianowicie życie Bogiem w codzienności: w pracy, w relacjach, w sposobie traktowania osób postronnych. Dla nich wiara jest stylem życia, którego nie da się odwiesić na wieszak, zamknąć w ramy niedzieli. Jednocześ- nie nie ma tu zniechęcających manifestów, sztucznych murów albo pozbawionego treści archaizmu.
To, że dzieje się tak w Polsce i nie jest standardem dla Kościołów odłączonych w ogóle, zastanawia. I kiedy o tym dyskutujemy w sposób otwarty i życzliwy, dochodzimy do wniosku, że rzecz rozbija się nie o doktrynę, ale o kwestię decyzji.
Wszyscy oni, wspominałem o tym wyżej, musieli dokonać radykalnej decyzji już w dorosłym życiu lub na progu dorosłości. Religia nie stanowiła dobrodziejstwa wyniesionego z domu, czegoś posiadanego zawsze i na wyciąg- nięcie ręki, ale stała się kwestią wyboru. Ich zaangażowanie i traktowanie wiary na serio jest tego konsekwencją.
Ważne: nie trzeba zmiany wyznania, aby takiego wyboru dokonać. Proces dojrzewania polega między innymi na tym, że kwestionujemy to, czym nasiąknęliśmy w pierwszych latach życia. Podajemy w wątpliwość wszystko, co dotychczas przyjmowaliśmy bezwarunkowo. Ze świata dziecięcych przeżyć i rodzicielskich dyrektyw wyłania się autonomiczny, niezależny człowiek, który zdolny jest funkcjonować samodzielnie. W przestrzeni wiary proces ten bardzo często nie następuje albo zatrzymuje się gdzieś w pół drogi.
W efekcie mamy do czynienia z ludźmi, dla których wiara stanowi zbiór obowiązkowych rytuałów i niezrozumiałych reguł, bo nigdy nie zadali sobie trudu, aby zweryfikować ich sens (a przecież wiemy, że sens mają). Wiara pozostaje wtedy obojętnym spadkiem, społeczną tradycją, a nie osobistą relacją z Bogiem. Wówczas trudno o zrozumienie, że chrześcijaństwo manifestuje się w najdrobniejszych aktywnościach, w życzliwości i służbie.
To moje małe-wielkie odkrycie. Wciąż spotykam ludzi, którzy będąc pozornie blisko Boga, nigdy samodzielnie nie zdecydowali się na świadomy, dojrzały wybór. Potrzebują go. Bo wszyscy potrzebujemy kiedyś w końcu dorosnąć.
Oceń