Po co światu mnich?
duński termin hygge robi na świecie niezwykłą karierę. W naszych księgarniach coraz częściej można spotkać poradniki poświęcone skandynawskiej sztuce bycia szczęśliwym. Przepis jest banalnie prosty i pewnie wielu z nas nieświadomie wprowadza go w życie: być blisko natury, cieszyć się małymi przyjemnościami, spotykać się z przyjaciółmi, wypić kieliszek dobrego wina. Słowem – szczęście na wyciągnięcie ręki. Nie podważając trafności tych życiowych rad, w lipcowym numerze „W drodze” zastanawiamy się nad tym, czy istnieje katolickie hygge i dlaczego gdy mówimy o szczęściu, chrześcijaństwo i Ewangelia nie są narzucającymi się skojarzeniami. Dlaczego nie trafia do nas prawda o Bogu, który jest szczęściem, daje nam szczęście i obietnicę ukrytą w Jego słowie: błogosławieni, bo będą pocieszeni, zostaną nasyceni i Boga oglądać będą?
Zaryzykowałbym twierdzenie, że istnieje katolicka odmiana hygge, która bardzo świadomie koryguje przekonanie, że zawsze musimy być szczęśliwi. Bo jeśli w danej chwili tacy nie jesteśmy, czy to znaczy, że szczęścia nie ma? Są takie momenty, kiedy wiemy, że Bóg jest szczęściem. Ale są i takie, kiedy jesteśmy nieszczęśliwi i koniec. Trzeba to przyjąć. Bo to też jest część życia. Wiara daje nam jednak obietnicę, że to nieszczęście możemy przeżyć z nadzieją na pocieszenie, co więcej, że tego pocieszenia doznamy. A to o wiele więcej niż tylko zaopatrzenie się w kubek ulubionej kawy lub herbaty.
Oceń