Drugi List do Koryntian
Przypowieść, którą przytoczę, nie została wymyślona przeze mnie. Przeczytałem ją kiedyś u Williama F. Buckleya Jr., amerykańskiego publicysty, który też jej nie wymyślił, tylko gdzieś zasłyszał.
Wyobraźmy sobie dziesięciu panów: A, B, C, …, J jedzących obiad w restauracji. Umówili się, że przy wyjściu rachunek podzielą tak, iż pierwszych czterech – A, B, C i D – nie płaci nic, E płaci 1% rachunku, F – 3%, G i H odpowiednio 7 i 12%, I – 18, a na koniec pan J zapłaci pozostałe 59%.
Oczywiście taki podział jest nierówny, ale pan J jest najbogatszy z wszystkich, więc stać go na to, I jest bogatszy niż H, H bogatszy niż G i tak dalej, więc uznano, że tak będzie sprawiedliwie. I przez jakiś czas umowa funkcjonowała: przyjaciele jedli, płacili i byli zadowoleni.
Aż tu nagle coś się zmieniło: właściciele restauracji, widząc, że panowie są stałymi klientami, udzielili im rabatu i obniżyli kolejny rachunek o 20%. Oznaczało to, że teraz wszyscy będą płacić o 20% mniej. Panowie A, B, C i D podnieśli krzyk: jak to, wszyscy teraz zarabiają o 20% więcej, a my nic na tym nie zyskaliśmy! (Skoro przedtem nie płacili nic, to i nie odczuli obniżki cen – jakkolwiek by liczyć po odjęciu 20% od zera nadal pozostaje zero!).
A panowie E, …, H byli oburzeni – co prawda teraz płacili o 20% mniej, ale ich oszczędności były mniejsze niż oszczędności najbogatszego – pana J, tego, który dotąd pokrywał ponad połowę rachunku.
Przypowieść ta, przytoczona przez Buckleya, miała zilustrować absurdalność sztandarowego zarzutu, który wytaczano przeciwko obniżce podatków dokonanej przez prezydenta Busha: a mianowicie, że na obniżce podatków korzystają głównie bogaci. Otóż społeczeństwo funkcjonuje tak, jak opisana grupa przyjaciół: stosunkowo liczna grupa należąca do klasy niższej oraz niższej średniej płaci znikomy odsetek pieniędzy wpływających do skarbu państwa – właśnie dlatego, że jest najbiedniejsza. Sporo ponad 90% wpływów podatkowych płaci grupa wyborców zarabiająca powyżej średniej.
Konkretne liczby i procenty różnią się nieco w poszczególnych krajach, ale ogólna zasada pozostaje prawdziwa, zarówno w Polsce, jak i Szwecji czy USA: górne 1% podatników płaci przynajmniej połowę wszystkich podatków.
Tyle analogia opisana przez Buckleya. Historia ta ma jednak jeszcze drugie dno, które nie każdy dostrzega. W szczególności nie zauważył go Buckley ani też autorzy opisywanej przypowieści.
Powiedzmy, że panowie A, B, …, J nadal płacą za jedzenie tak, jak się umówili, ale menu, czyli spis potraw, które zamawiają – wybierają w drodze głosowania. Co wtedy?
Nietrudno przewidzieć, co będzie: panom A, B, C i D jest zupełnie obojętne, co zamówią, bo nic nie płacą. Będą więc głosować za potrawami najdroższymi: wino – tylko najlepsze, nie jakiś sikacz. Oczywiście kawior. Homar też może być. Restauracje też będą wybierać wielogwiazdkowe. No i oczywiście, jedzenie – nie w małych ilościach. Jeśli coś zostanie, to się wyrzuci. Oni nie płacą, więc nie ich zmartwienie, ile wyniesie rachunek!
Panowie E i F płacą tylko część rachunku, więc jedzą więcej, niż płacą. Nie mają zatem specjalnego interesu, żeby oszczędzać. Niemniej jednak, gdy rachunek stanie się zbyt wysoki, to nawet ich niewielki wkład okaże się duży (jeden procent od dużej sumy też może być dużą sumą!) – dlatego ci średniacy trochę się wahają przy głosowaniu, aby jednak nie zamówić zbyt wiele i zbyt drogo. Za to ostatni, pan J, jest prawie zawsze przegłosowywany. Co prawda on potem płaci większość rachunku, ale głupio mu powiedzieć pozostałym, aby nie przesadzali – jeszcze go zakrzyczą, że jest skąpy…
Ta zabawa może trwać przez jakiś czas – kolejne rachunki za kolejne obiady będą coraz wyższe, aż w końcu pan J uzna, że to nie ma sensu i że choć on bardzo sobie towarzystwo pozostałych ceni, to jednak nie stać go na kolejne posiłki z nimi. I po kolejnym głosowaniu dyskretnie się z restauracji ulotni, pozostawiając resztę z ogromnym niezapłaconym rachunkiem, który przerasta ich możliwości finansowe.
Tyle analogia.
Społeczeństwo funkcjonuje dokładnie w taki sam sposób: wszyscy obywatele mają prawo głosu na temat tego, jak mają wyglądać wydatki publiczne. I głosują: dopłaćmy tyle do bankrutujących kopalń, tyle dajmy nauczycielom, tyle pielęgniarkom, tyle urzędnikom. Tyle zapłaćmy twórcom kultury – bo na kulturze nie można oszczędzać, no nie?
Wydawanie pieniędzy publicznych jest łatwe, proste i nikt nie ma żadnych zahamowań, aby dać miliardzik tu czy tam. Kłopoty zaczynają się, gdy trzeba te pieniądze skądś wziąć.
Państwo zarabia, nakładając na obywateli podatki. Tylko że struktura wpływów z podatków wygląda tak mniej więcej, jak płacenie za rachunek w przytoczonej przypowieści: spora grupa najbiedniejszych nie wnosi do skarbu państwa nic lub prawie nic, bo skoro mają dochód niewielki, to i podatki od dochodów niewielkich są zerowe. Natomiast większość wpływów podatkowych pochodzi od bardzo niewielkiej grupy najbogatszych.
To bardzo ważne: oznacza bowiem, że budżet państwa zależy – tak naprawdę – od dobrej woli bogaczy, takich jak pan J. Możemy im podatki podnieść, ale tylko do pewnego stopnia. Gdy się staną za wysokie – przestaną je płacić.
Z doświadczenia wiem, że ten punkt budzi olbrzymie protesty. „Jak to przestaną płacić?!”, krzyczą oburzeni rozmówcy. „Każe się im i zapłacą!”.
Otóż nie zapłacą. Prawa tego świata są takie, że bogatym nic nakazać nie można, jeśli zaś można, to niewiele. Bogacz, którego zaczniemy obdzierać ze skóry, szybciutko zwinie interesy i przeniesie się gdzie indziej.
Szarak, czyli na przykład pani nauczycielka historii lub języka polskiego z gimnazjum w Mławie mająca za cały majątek spółdzielcze mieszkanie w bloku – ma zerowe możliwości ukrycia dochodu, a możliwości ucieczki przed podatkami za sprawą przeprowadzki do innego kraju – też niewielkie. Gdyby chciała wyemigrować do USA, musiałaby dostać wizę (a potem tyrać w Ameryce na czarno). Gdyby chciała wyemigrować legalnie, oznaczałoby to kilkanaście lat czekania na wizę imigracyjną – bez gwarancji sukcesu. Nawet jeśli wizę dostanie, to jej kwalifikacje (nauczanie historii Polski) nie dadzą jej chleba i będzie musiała walczyć o byt, na przykład zaczynając od sprzątania domów.
Człowiek z kilkoma milionami dolarów na koncie ma możliwości bez porównania większe: każdy, kto zobowiąże się w Ameryce zainwestować pół miliona dolarów i stworzyć pięć miejsc pracy, dostanie amerykańską zieloną kartę od ręki. Pół miliona dolarów to dla wielu drobnych bankierów kieszonkowe…
To nie są żarty – o tym, jak bogacze uciekają z krajów o wysokich podatkach do krajów o podatkach niskich, można wyczytać w prasie codziennej. Szwedzki zespół ABBA płacił i płacił na szwedzki socjalizm, aż mu się to znudziło i wyjechał ze Szwecji. We Francji aktorka (nazwiska nie pomnę), która pozowała do portretu Marianny (symbolu Republiki), wkrótce potem machnęła ręką na patriotyzm i wyniosła się do Londynu. Powód: podatki. Francuska prasa podniosła larum, okrzyczano ją zdrajczynią – i nie pomogło. To jest tylko czubek góry lodowej! Większość najbogatszych podatników ucieka przed podatkami po cichu i bez zwracania na siebie uwagi.
Prawo Laffera („W drodze” 9 (349) 2002, http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm) jest bezlitosne. Jeżeli podatki podniesiemy za wysoko, wówczas dochody skarbu zamiast rosnąć, zaczną maleć. Jeżeli to zestawimy z faktem, że bardzo niewielka grupa podatników płaci nieproporcjonalnie wielką część wszystkich podatków, to skutki zaczynają być dramatyczne.
Prawo Laffera stanowi zdumiewającą prawidłowość ekonomiczną – nie dlatego że jest trudne do zrozumienia, ale dlatego że jest tak bezlitośnie oczywiste – a mimo to ogromna większość populacji nie potrafi go przyjąć do wiadomości. Praktycznie wszędzie można znaleźć uczonych ekonomistów argumentujących, że prawo to nie jest ważne, że „nie ma zależności między dochodami skarbu a poziomem podatków”, że „prawo Laffera zostało zdyskredytowane” i tym podobne. Zdumiewające jest to, że gdyby każdemu z tych profesorów kazać pracować za darmo (tzn. obłożyć go podatkiem dochodowym w wysokości 100%), to każdy z nich byłby oburzony i machnąłby na robotę ręką. Za to ci sami ludzie uważają, że gdy biznesmena obłożymy podatkiem 100%, to będzie pracował ze śpiewem na ustach i jeszcze bardziej wydajnie, niż gdyby nałożyć na niego mniejszy podatek!
Tymczasem sprawy są proste jak drut: gdy podatki podniesiemy za wysoko, bogaci przestaną płacić w pierwszej kolejności. Powiedzmy, że opodatkowujemy oprocentowanie oszczędności w banku na poziomie 50%. Co wtedy nastąpi?
Pan Kowalski, którego całe oszczędności to dwa bony lokacyjne po 10 tysięcy złotych oprocentowane na powiedzmy 10%, nie będzie miał wielkich możliwości manewru. Koszty otworzenia rachunku za granicą mogą uczynić ucieczkę z pieniędzmi do raju podatkowego niewartą zachodu. Pan Nowak mający na koncie kilka milionów (dolarów…) – to co innego. Tu oszczędności mogą być tak wielkie, że będzie mu się opłacało podjąć pieniądze i zniknąć z nimi za granicą. W dzisiejszych czasach wymaga to tylko kilku ruchów myszą na ekranie! I co mu zrobimy? Nic!
Teraz możemy zrozumieć wściekłość kanclerza Niemiec Schroedera, oburzonego tym, że w innych krajach podatki są niższe niż w Niemczech – i biznesmeni wieją z kapitałem – a on jest bezsilny. Nawet jak zmusi Polskę, Czechy i Słowację do podniesienia podatków – to pozostaje wszak całkiem sporo krajów na planecie poza zasięgiem jego władzy, w których może się skryć kapitał!
Tak samo jak współbiesiadnicy z restauracji nic nie mogą zrobić panu J, gdy ten nagle straci ochotę na wspólne kolacje.
Dawno temu, w wieku XIX, prawodawcy zdawali sobie sprawę z tego, że gdy przyznamy prawa wyborcze ludziom z klasy niższej, którzy podatków nie płacą lub płacą niewielkie, wówczas otworzymy puszkę Pandory. Większość zacznie głosować za zwiększaniem wydatków publicznych bez oglądania się na możliwości kraju. Prawo głosu przyznawano tylko ludziom spełniającym jakieś kryteria majątkowe: posiadającym kapitał, dom lub nieruchomość. Dziś jest to niestety nierealne – odebranie biedocie praw wyborczych doprowadziłoby do rewolucji.
A teraz morał z tego wszystkiego.
Demokracja oznacza, że przyszłość kraju złożono w ręce wąskiej grupy majątkowych średniaków – takich panów E i F z naszej przypowieści. Są to ludzie, którzy płacą niewielkie podatki, a w zamian otrzymują od społeczeństwa więcej, niż sami wnoszą do wspólnej kasy. Jeżeli będą ludźmi uczciwymi – potrafiącymi trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość: „Płacę podatki, ale utrzymanie każdego mojego dziecka w szkole kosztuje więcej niż suma moich podatków, dlatego nie jest uczciwe, abym się domagał zwiększenia wydatków w sytuacji, gdy to nie ja muszę ponosić koszty” – wtedy demokracja może działać, gdyż uczciwość owej klasy średniej stanowić będzie hamulec dla finansowej nieodpowiedzialności.
Może być inaczej: może się okazać, że klasa średnia dołączy do klasy niższej i zacznie rozumować: „Co nam zależy – to nie my płacimy za wydatki publiczne! Dowalmy bogatym – niech oni płacą za nas! W skarpetkach ich puścić!” – wówczas szybciutko budżet wyrwie się spod kontroli, kapitał się ulotni, a demokracja zacznie maszerować w stronę autodestrukcji.
To obecnie zaczynamy widzieć w Europie Zachodniej.
Oceń