Do własnych pokoi (to nazwa umowna, bo tak naprawdę na naszych wakacjach wszystko mamy wspólne) rozchodzimy się – trzy małżeństwa i ja, jezuita – jedynie na noc. Ale rozchodzimy się tylko po to, by przy porannej kawie – tej pierwszej, jeszcze w piżamach – czule przywitać się z każdym, kto właśnie się zbudził ze snu (tzw. „kawa właściwa” następuje dopiero wtedy, gdy wszyscy są już po porannej toalecie). Poza czasem snu ciągle przebywamy razem. I wciąż nam mało. Nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, by próbować odłączyć się od grupy i zacząć realizować własny program dnia. Nie, to nie jest żaden narzucony sobie reżim, względy ascetyczne lub tradycja, z której trudno się teraz wyplątać. To zachłanność. Jest nam bowiem ze sobą tak dobrze, że wspólnego czasu nie chcemy tracić na nic innego. Bo choć się kłócimy i stroimy fochy, to nie zmienia to niczego w samej relacji.
Co nas łączy? Odpowiedź może być tylko jedna: Przyjaźń. I to taka szczególna. Sprawdzona. Nie tylko przez wiele lat splecionego ze sobą życia (jedno z małżeństw to moi przyjaciele z radomskiego podwórka, drugie to moi „wychowankowie” z czasów bycia duszpasterzem akademickim w Opolu, a dla trzeciego przez trzy lata byłem proboszczem we Wrocławiu), ale przede wszystkim przez najprzeróżniejsze – również bardzo bolesne – doświadczenia, problemy, kłopoty i biedy. Bo prawdziwych przyjaci
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 5000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń