Tęsknota mimo wszystko
fot. ranurte / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 42,32 PLN
Wyczyść

Kościół inaczej powinien traktować kogoś, kto jest rozwiedziony, od tego, kto z taką osobą, kierowany szczerym uczuciem, zawarł małżeństwo. Nie powinno się karać za miłość.

Gdy ktoś mnie pyta, czy należę do jakiejś wspólnoty, odpowiadam żartem, że od blisko 20 lat jestem członkiem neokonkubinatu. Jednak kiedy opuszczała mnie moja pierwsza żona, nie było mi  do śmiechu. Przeciwnie – świat mi się zawalił, życie obrzydło i postanowiłem, że resztę dni, które wyznaczył mi Pan Bóg, spędzę w samotności. Towarzyszyło mi wtedy Tuwimowskie „rzuciłbym to wszystko”, jednak, w przeciwieństwie do poety, nie myślałem o polskiej prowincji, lecz o ucieczce gdzieś na koniec świata i zaangażowaniu się w jakąś akcję humanitarną lub w pomoc koledze misjonarzowi. Wkrótce potem pojawiła się ONA – kobieta piękna i o szlachetnym sercu. Poznaliśmy się w jednym z najsłynniejszych sanktuariów maryjnych w Europie, na dodatek w obecności pewnego bardzo znanego hierarchy, i dlatego uznaliśmy Matkę Bożą za patronkę naszej miłości, choć to dla wielu zabrzmi obrazoburczo.

Związek niesakramentalny

Wzbraniałem się przed ślubem, nosząc jeszcze głęboko w sercu zadrę z pierwszego małżeństwa, którego koniec był dla mnie dramatem. Wiedziałem też, że nowy związek oznacza rozbrat z życiem sakramentalnym, czego sobie w ogóle nie wyobrażałem. Jednak A., choć pochodzi z niezwykle pobożnej, zasłużonej dla Kościoła rodziny, bardzo zależało, aby żyć ze mną nawet w niepełnym związku, ze wszystkimi tego konsekwencjami. 

Szybko przyszły na świat dzieci – córka i syn. Nie byliśmy (zwłaszcza ja) już najmłodsi, więc nie było na co czekać. Od maleńkiego wychowujemy dzieci po Bożemu, w miłości do Kościoła, respekcie dla Bożych przykazań i w duchu wrażliwości na drugiego człowieka. Nasze dzieciaki, bez inspiracji ze strony rodziców, chętnie pomagają rówieśnikom i inicjują różne pożyteczne społecznie akcje. W poprzedniej i obecnej naszej parafii księża wiedzieli o naszej sytuacji, jednak zachowywali się wobec nas taktownie i po przyjacielsku. W jakimś sensie – słyszeliśmy to w kazaniach (oczywiście anonimowość została zachowana) – stawiali nas za wzór jako tych, którzy wprawdzie pozostają w związku niesakramentalnym, ale po chrześcijańsku wychowują dzieci i są blisko Kościoła.

Nie wszyscy mieli taki komfort jak my. Przed laty, do redakcji, w której pracowałem, nadszedł wyjątkowo podły list od księdza. Była to reakcja na opublikowane przeze mnie świadectwo pary po przejściach, która postanowiła zrezygnować ze współżycia z powodu wielkiego głodu Eucharystii. Ludzie ci w heroiczny sposób trwali w swoim postanowieniu i wzbudzili mój wielki szacunek (byłem już wtedy rozwiedziony). Poruszyło mnie ich świadectwo, bo pokazali, jak superważna w życiu chrześcijanina jest Eucharystia. Tymczasem ów ksiądz wylał na nich wiadro pomyj. Twierdził, że nie mają prawa nazywać siebie mężem i żoną i nigdy nimi nie będą bez związku sakramentalnego. List był pełen inwektyw. Nie wydrukowałem go, bo ksiądz ten wystawiał złe świadectwo stanowi duchownemu. Zastanawiałem się, skąd w kapłanie tyle nienawiści do ludzi?

Nas żadna przykrość ze strony księży nigdy nie spotkała, choć na co dzień poruszamy się w środowisku duchownych.      

Gorzej było ze świeckimi: ci, albo walili po oczach, albo obgadywali za plecami. Na szczęście mieliśmy oparcie w przyjaciołach i rodzinie, a teściowa nawet mówiła, że gdy umrze, to ksiądz z okazji pogrzebu ani chybi dopuści nas do komunii, co było oczywistą mrzonką.  

Białe małżeństwo

Eucharystii brakowało nam bardzo. Wydawało się nam jednak, choć akceptujemy nauczanie Kościoła o sakramencie małżeństwa, że płacimy zbyt wysoką cenę za trwanie w związku niesakramentalnym. Życie podsunęło nam jednak rozwiązanie, którego z początku nie braliśmy pod uwagę. Kiedy zbliżała się pierwsza komunia naszej córki, coraz częściej zastanawialiśmy się, jak to będzie, kiedy prawie wszyscy rodzice przystąpią ze swymi dziećmi do Eucharystii, a my będziemy stać z boku. Nie chodziło nam o to, co ludzie powiedzą, bo coraz więcej ludzi z powodu plagi rozwodów jest w naszej sytuacji. Myśleliśmy o córce. Co wtedy sobie pomyśli, czy nie będzie jej przykro, czy nie będzie zadawać nam kłopotliwych pytań, czy inne dzieci nie będą jej dokuczać? To wszystko wydawało się ważne, jednak absolutnie najważniejsze było to, aby w tak wyjątkowej dla dziecka chwili być razem z nim u Stołu Pańskiego. Na rok przed pierwszą komunią postanowiliśmy podjąć próbę życia we wstrzemięźliwości seksualnej. Nie przepadam za kościelnym nazewnictwem, wolałbym to określić po świecku, na co jednak łamy dominikańskiego periodyku nie pozwalają. W tym czasie bardzo ważną postacią był dla nas dobry duch wszelkich rozbitków, kochany, mądry ks. Roman, który później zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. On był naszym spowiednikiem, a wcześniej ochrzcił nasze dzieci. Zawsze czuliśmy jego duchowe wsparcie.  

Po komunii córki tak się rozsmakowaliśmy w pełni życia sakramentalnego, że szukaliśmy nowych pretekstów, aby ten stan przedłużyć. Okazją była na przykład uroczystość złotego jubileuszu ks. F., czy ofiarowanie naszego daru złożonego Bogu w intencji ocalenia córeczki
naszych sąsiadów. Tak minęły kolejne dwa lata i nadeszła pierwsza komunia naszego syna. Jeszcze przed tą uroczystością postanowiliśmy, że będziemy żyć dalej jako „białe małżeństwo”.

Seks albo Eucharystia

Niedługo potem podjąłem decyzję o powrocie do pracy w instytucji kościelnej, którą opuściłem przed laty, nie chcąc robić kolegom trudności z powodu mojego rozwiedzionego stanu. Kiedy szedłem wtedy do naszego biskupa-protektora ten wyczuł od razu sprawę i powiedział: „Trzymaj z Kościołem, nie z kobietami”. Teraz, po latach, kiedy „trzymałem” i z Kościołem, i z kobietami, ale wróciłem do życia sakramentalnego, uznałem, że mam moralne prawo powrotu do kolegów. Czułem, że mogę z nimi zdziałać jeszcze wiele dobrego. Zacząłem też włączać się w rozliczne kościelne inicjatywy, choć akurat to drugie nie jest czymś nadzwyczajnym. Znam wielu wspaniałych ludzi po przejściach, którzy żyjąc w związkach niesakramentalnych, angażują się bez reszty w działalność swoich parafii, a nawet poświęcają się dla innych nie dlatego, aby zmazać winę, lecz z miłości do Kościoła i z pewności, że pod jego skrzydłami mogą zdziałać najwięcej dobra. Ci ludzie nie chcą z tego Kościoła za nic w świecie odejść, mimo że wobec niego przewinili i mogą się czuć niechcianymi dziećmi. Mogliby przecież – a było sporo takich spektakularnych przypadków w historii (Żeromski, Piłsudski) – dokonać konwersji i znaleźć przystań duchową w innych wspólnotach chrześcijańskich. Również mnie taka możliwość nigdy nie przyszła do głowy, choć mam przyjaciół w wielu Kościołach chrześcijańskich i czuję się wszędzie niemal jak u siebie w domu.   

W moim przypadku powrót do pracy w instytucji kościelnej nie był spowodowany motywami materialnymi, bo niejeden świecki, który „żyje z Kościoła”, odczuł na własnej skórze zasadność przysłowia „biedny jak mysz kościelna”, a dla mnie praca w instytucji kościelnej oznacza egzystencję na granicy ludzkiej godności. Zdecydowanie lepiej prosperowałem, pracując w instytucjach świeckich. Mój powrót do Kościoła instytucjonalnego nie wynikał z tego, jak zapewne myślą niektórzy, że po znajomości załatwiłem sobie unieważnienie małżeństwa, lecz z przekonania, że teraz jestem lojalny wobec swojej Matki i chcę Jej służyć.

Przekonanie to często wystawiane jest na próby, bo pojawiają się chwile zwątpienia. Zadajemy sobie z żoną pytanie, czy Panu Bogu potrzebna jest nasza ofiara. Powraca też tęsknota za czymś pięknym, co jeszcze bardziej cementowało nasz związek. Jakże dziwna wydaje się alternatywa: seks albo Eucharystia. Wybór czystości jest cholernie trudny dla faceta, u którego pojawienie się w pobliżu pięknej kobiety wywołuje poruszenie serca, a co dopiero spanie z nią w jednym łóżku. Nie ma co ukrywać, że gdy się żyje z kimś atrakcyjnym pod jednym dachem, nie brakuje sytuacji skłaniających do złamania postanowienia. Pokusy nieustannie czyhają.

Zgubna pewność siebie

Nie to jednak spędza mi najbardziej sen z powiek. Za tym wszystkim kryje się dramat mojej obecnej żony, osoby Bogu ducha winnej. Bo czyż pokochanie i wyjście za rozwodnika jest zbrodnią, czynem, za który trzeba tak surowo karać, odbierając możliwość życia sakramentalnego? Dramat tym większy, że dotyczy osoby niezwykle pobożnej i szlachetnej, której marzy się ślub kościelny, normalne życie małżeńskie i sakramentalne. Można powiedzieć: widziały gały, co brały. Wychodząc za mnie – jestem jej pierwszym mężem – wiedziała, na co się decyduje, jednak już od początku naszego wspólnego życia miała nadzieję, że wystąpię o stwierdzenie nieważności poprzedniego małżeństwa. Pierwsza żona, z którą obecnie jestem w dobrych relacjach (mamy wspaniałą córkę i często się spotykamy przy różnych okazjach), mówi: Podpiszę ci wszystko, co zechcesz. To prawda, byłyby podstawy do unieważnienia związku, ale uważam, że nie byłbym fair wobec Pana Boga. Tamto sakramentalne małżeństwo było zawarte z autentycznej miłości i przez dziesięć lat niektórzy nasi znajomi uważali je wręcz za wzorowe. Skąd mogłem wiedzieć, że moja pierwsza żona udawała wiarę? Doceniam jednak jej wysiłek, podjęty, jak mniemam, także ze względu na mnie, aby do wiary dojść. Nie udało się, i zapewne też z tego powodu rozpadł się nasz związek, chociaż bezpośrednią przyczyną rozwodu była jej zdrada. Zostałem opuszczony, ale czy jestem bez winy? Na pewno nie. Zgubiła mnie pewność siebie (w ogóle nie dopuszczałem nigdy możliwości rozwodu) i za mało chuchałem na nasze małżeństwo. A na moje potknięcia czyhał już ktoś inny.

Teraz jestem między Scyllą oczekiwań mojej obecnej żony dotyczących unieważnienia poprzedniego małżeństwa, a Charybdą lojalności wobec Pana Boga. Czy jednak w tym przypadku wybór cierpiącego człowieka byłby zdradą i sprzeniewierzeniem się Bogu? Mam co do tego wątpliwości.

Klauzula sumienia

Niedawno usłyszałem od pewnego księdza wstrząsającą historię o chłopaku umierającym na nowotwór, który w ostatnim okresie życia zbliżył się do Kościoła i zapragnął przyjąć chrzest. Jego matka była świadkiem Jehowy. Z powodu miłości do matki chłopak po naradzie z księdzem postanowił odłożyć chrzest, bo mogłoby to ją dobić, a przecież i tak bardzo cierpiała z powodu nieuleczalnej choroby syna. Ksiądz udał się na pielgrzymkę, aby się modlić o szczęśliwe rozwiązanie sprawy, a kiedy wrócił, chłopak już nie żył. Czy popełnił grzech, odradzając mu chrzest? Czasami chyba można „zdradzić” Boga, aby nie dobijać człowieka. I On to zapewne wybaczy. 

Mój (nasz) problem nie jest tak dramatyczny jak ta historia, ale widzę tu pewną analogię.

Jak patrzę na sprawę małżeństw niesakramentalnych nie tylko z osobistego punktu widzenia? Interesowałem się tym, kiedy jeszcze byłem w poprzednim związku. Dwadzieścia lat temu dość głośno było o inicjatywie trzech biskupów niemieckich: Oskara Saiera, Karla Lehmanna i Waltera Kaspera, którzy zaproponowali tzw. klauzulę sumienia. Zgodnie z nią osoby rozwiedzione żyjące w nowym związku mogłyby przystępować do Eucharystii pod warunkiem, że w sumieniu uznały swoje poprzednie małżeństwo za nieważne. Takie rozwiązanie proponowali nawet niektórzy ojcowie Kościoła. Jednak Watykan powiedział inicjatywie biskupów niemieckich: „nein”. Kongregacja Nauki Wiary argumentowała, że grozi to subiektywnym podejściem do zagadnienia: daje rozwiedzionemu, żyjącemu w nowym związku, ostateczną władzę w podejmowaniu decyzji i oceny na podstawie osobistego przekonania, które jego małżeństwo jest ważne. Dodam tylko, że Jan Paweł II nie pokarał niepokornych biskupów, uznając, że działali z pobudek duszpasterskich. Dwóch z nich (Lehmann i Kasper) zostało kardynałami, a ten drugi także szefem watykańskiej dykasterii (ds. Popierania Jedności Chrześcijan). Podobną inicjatywę podjęto w Niemczech także teraz, za papieża Franciszka, ale, podobnie jak poprzednia, nie ma ona szans na urzeczywistnienie.

Zgadzam się ze stanowiskiem Watykanu, bo wiem, że wprowadzenie klauzuli sumienia wiodłoby do wielu nadużyć i mogłoby spowodować jeszcze większą falę rozwodów. Wydaje mi się jednak, że Kościół powinien traktować inaczej kogoś, kto jest rozwiedziony, od tego, kto z taką osobą, kierowany szczerym uczuciem, zawarł małżeństwo. Nie powinno się karać za miłość, bo przecież to właśnie ta najważniejsza cnota chrześcijańska leży u podstaw większości związków. Czasem jest tak, że ludzie się w sobie zakochują i dopiero po jakimś czasie jedno z nich przyznaje się do tego, że ma za sobą doświadczenie małżeńskie. Niektórzy reagują odejściem, inni zostają, bo silna więź emocjonalna sprawia, że nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Nie wszystko jest tak proste, jak w podręcznikach teologii czy Kodeksie prawa kanonicznego.   

Pewne sprawy wymagają, moim zdaniem, wyjaśnień, aby uniknąć zarzutu, że mamy do czynienia z kościelną schizofrenią. Do niedawna rozwiedzeni żyjący w nowych związkach mogli się czuć gorzej traktowani w Kościele niż księża pedofile popełniający najbardziej haniebną zbrodnię. Księdza pedofila, co najwyżej, przenoszono do innej parafii. Nadal sprawował sakramenty, ale nie mógł ich udzielić osobie, której grzech (życie w związku niesakramentalnym) był nieporównywalnie mniejszy. Jeżeli jeszcze dziś pedofilię w konfesjonale można rozgrzeszyć, to trzeba także zweryfikować stanowisko wobec osób żyjących w związkach niesakramentalnych, osób, które, powtarzam, nie są zbrodniarzami.

Jeszcze bardziej pobłażliwie traktuje się księży łamiących celibat, którzy także brukają sakrament. Ich związki są tajemnicą poliszynela,
a oni sami nie ponoszą na ogół żadnych konsekwencji i sprawują sakramenty – których, jak wyżej, nie udzielą, osobom żyjącym, jak to się kiedyś mówiło, na kocią łapę. Można powiedzieć: każdy odpowiada za swoje czyny i każdego sądzić będzie Bóg. Zgoda, ale niech takie same reguły obowiązują świeckich i księży, aby w Kościele nie było równych i równiejszych.  

Wybrałem trudną drogę. Nie oczekuję taryfy ulgowej i litości. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy może zdobyć się na takie wyrzeczenia jak moja żona i ja. Gdy myślę o innych, przywołuję słowa Chrystusa: „Żal mi tego ludu”, o którym pierwszy duszpasterz małżeństw niesakramentalnych w Warszawie, widząc przed sobą tłum ludzi zgromadzonych na rekolekcjach dla nich przeznaczonych, powiedział, przywołując również słowa Chrystusa: „Nie widziałem takiej wiary w Izraelu”.

Tęsknota mimo wszystko
Antoni Grześkowiak

absolwent ATK, dziennikarz, z wykształcenia historyk.Autor książek i realizator filmów dokumentalnych.Ojciec trojga dzieci....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze