Pierwszy List do Koryntian
Miłość nieprzyjaciół nie znajduje się na samym szczycie drabiny miłości. Kiedy jeden z uczonych w Piśmie pyta Jezusa o największe przykazanie, dowiaduje się, że pierwszym adresatem naszej miłości jest Bóg.
Każdy z nas ma jakichś wrogów. Jawnych, czasem ukrytych, a nawet fikcyjnych – wykreowanych przez własną wyobraźnię i lęki. Nieprzyjaciele wytrącają nas z równowagi, bezlitośnie obnażają kruchość naszej miłości, demaskują wąskie horyzonty i ciasnotę myślenia. To właśnie oni stają się gwiazdami wewnętrznych oper mydlanych i sporów rozgrywanych w naszych głowach. Są tak natrętni, że spędzają nam sen z oczu. Gdyby tylko nadarzyła się okazja, chętnie byśmy im przysolili. Zazwyczaj jednak wybieramy święty spokój; wolimy nie wchodzić im w drogę.
Uczciwie trzeba przyznać, że mechanizm powstawania nieprzyjaciół to najzręczniejsza sztuczka złego ducha, która powoduje ciągłe pęcznienie zła w świecie. Dlatego Jezus każe swoim uczniom kochać wrogów – by stawić opór złu. Wiem, że trudno to przełknąć, ale wcale nie chodzi o tolerowanie ich istnienia, nieszkodzenie albo duszenie w sobie nienawiści, lecz o czynienie dobra, i to takiego na boską miarę. Chrystus przekracza Dekalog i ogłasza nowe przykazanie: Boże, nie kościelne. Szokujący, naiwny i nieprzyjemny obowiązek. Nie ruszymy jednak z miejsca, dopóki najpierw nie postawimy sobie pytania, skąd tak naprawdę biorą się nasi nieprzyjaciele. Tylko pozornie odpowiedź wydaje się prosta.
Źródła wrogości
Najbardziej bezdyskusyjna wydaje się sytuacja, gdy powiększamy sobie zastęp wrogów z własnej winy. Ponieważ jesteśmy grzeszni, sami zadajemy bliźnim cierpienie. Krzywdzimy ich dokładnie z tych samych powodów, z których inni nas krzywdzą. Sprawiamy, że stają się gorsi. Wskutek tego przestają nas lubić. Odgradzają się od nas murami i rozsiewają aurę nieufności. Ale istnieją jeszcze inne zarzewia nieprzyjaźni. Śmiem twierdzić, że występują one zdecydowanie częściej.
Zastanowiło mnie pewnego dnia, że Jezus nigdy nie używał kategorii „nieprzyjaciel”, gdy odnosił się do ludzi. Kiedy zapowiadał swoją mękę i śmierć, nie mówił, że wrogowie rozszarpią Go na kawałki. Będzie „wydany w ręce ludzi” (por. Łk 9,44). A jednak ci ludzie Go nienawidzili. Przecież Jezus nie został skazany za to, że czynił zło. Przeciwnie, stracił życie dlatego, że był dobry. Dotykamy tutaj mrocznej tajemnicy ludzkiego serca i zarazem niezwykle ważnej zasady rozeznania duchowego: nie wszyscy nasi nieprzyjaciele stają się nimi, bo ich skrzywdziliśmy. Ktoś może się okazać nieprzyjacielem z powodu własnego zła i zaślepienia, które w nim zbiera swoje zgubne żniwo. Jezus nie ukrywał, że ten, kto pójdzie za Nim, musi się liczyć z odrzuceniem i wykluczeniem. Otwarcie zapowiada, że przyszedł „poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy, (Mt 10,35–36). Ewangelia prowokuje, wydobywa na jaw zło, które tkwi w człowieku i broni się przed przyjęciem światła.
Może nawet dojść do takiej sytuacji, że ktoś nienawidzi bardziej człowieka dobrego niż złego. Jacek Filek, pytając o to, dlaczego zło często bardziej przyciąga naszą uwagę niż dobro, podpowiada, że być może „to drugie za bardzo przypomina nam o naszych winach” i o zaniedbanym przez nas dobru. „Oglądany zły z reguły przedstawia nam się jako bardziej zły niż my. Krótko mówiąc, dobry jest bardziej dobry niż ja, zły bardziej zły niż ja, oglądanie zatem złego może mnie boleć mniej i mniej budzić niepokoju” (J. Filek, Życie, etyka, inni, Kraków, s. 22–23). Myślę, że ta uwaga doskonale pasuje do opisu genezy zachowań przeciwników Jezusa. Wyjaśnia też, dlaczego ktoś może nas znienawidzić za dobro, które w nas dostrzega, chociaż zachowuje się tak, jakbyśmy go zranili złym postępowaniem. Bardzo często nasze dobre strony, talenty, sukcesy wywołują w drugim człowieku zazdrość, a nawet zawiść. Co więcej, powodem nienawiści może być po prostu inność, wyłamywanie się kogoś z pewnych schematów, co wcale nie musi być oznaką zepsucia moralnego. Przykładem mogą być tutaj bracia Józefa, którzy zapłonęli nienawiścią do niego, „widząc, że ojciec kocha go bardziej niż ich wszystkich” (Rdz 37,4). Jeśli ktoś zmaga się z nieśmiałością i nie potrafi publicznie wyrazić swojego zdania, może poczuć niechęć do kogoś, kto swobodnie wypowiada się na forum, nie obawiając się odrzucenia. Zamiast uznać własną słabość, jakiś tajemniczy i pokręcony impuls każe mu obarczyć winą za tę słabość człowieka, który akurat jej nie ma. Własna bezsilność, jeśli nie zostanie przyjęta i pokochana, może w konfrontacji z tymi, którzy wydają się silni, rodzić w sercu człowieka wrogie uczucia wobec Bogu ducha winnych osób. Nierzadko dochodzi wówczas do demonizowania takich „wybrańców” i przypisywania im najgorszych intencji. W takim przypadku trudno brać jakąkolwiek odpowiedzialność za zachowanie takiego człowieka.
Mój przyjaciel nieprzyjaciel
Działa to jednak w dwie strony.Także we mnie mogą się rodzić agresywne reakcje wobec człowieka, który w zasadzie nic złego mi nie uczynił. Co więcej, najczęściej nie jest nim jakiś abstrakcyjny byt, ale konkretna, żywa i (najczęściej) bliska mi osoba. Dobrze ilustruje to Jean Vanier, założyciel wspólnoty „Arka”, pisząc, że „nasz »nieprzyjaciel« niekoniecznie jest jakimś obcym człowiekiem, ale może nim być ktoś całkiem bliski, w naszej własnej rodzinie lub wspólnocie, ktoś z pracy. »Nieprzyjacielem« jest ten, kto wydaje się nam zagrażać, kto powstrzymuje nas przed byciem sobą; kto blokuje naszą wolność i twórczość, kto wywołuje w nas depresję lub agresję przez samą swoją obecność” (Befriending the Stranger, s. 102). I tak żona może nagle zobaczyć w swoim mężu, który na co dzień jest przecież najbliższą jej osobą, wroga, gdy ten w ogóle nie odpowiada na jej potrzeby, nie zwraca na nią należytej uwagi i traktuje ją jak powietrze. Oczywiście, nie zawsze wynika to ze złośliwości współmałżonka, często stoi za tym zwykłe zmęczenie albo nieumiejętność dialogu. Sąsiad, który siedzi obok mnie w kościelnej ławce, może nagle wzbudzić we mnie agresję, gdy się dowiem, że jego pogląd na problem uchodźców jest inny od mojego. Dochodzimy tutaj do kolejnego paradoksu: bliska lub sympatyczna osoba może czasowo stać się moim nieprzyjacielem. Ale jak ich wszystkich kochać? Czy nie jest to wymaganie ponad ludzkie siły?
Mój mistrz nowicjatu, odpowiadając na żale nowicjuszy, że muszą znosić „nieznośnych” współbraci, wypowiedział słowa, które mocno utkwiły mi w pamięci: Bóg stawia na naszej drodze szlifierzy diamentu. Oczywiście, ten diament to my, coś w nas najcenniejszego. Po latach odkryłem jednak głębszą myśl ukrytą w tym powiedzeniu. Jak wiadomo diament to najtwardszy minerał, który ponoć można właściwie obrobić tylko… innym diamentem. Innymi słowy: wszyscy jesteśmy diamentami, ale czasem bywamy nawzajem dla siebie również szlifierzami. Jakkolwiek by do tego podejść, szlifowanie oczyszcza i boli. Założyciel „Arki” zauważa, że nieprzyjaciele są dla nas darem. Niewątpliwie trudnym, ale dzięki nim możemy szybciej upodobnić się do Jezusa. Doskonalą w nas jedną z najważniejszych form miłości: przebaczanie. Nieprzyjaciel „uświadamia mi moją słabość, mój brak dojrzałości, moje wewnętrzne ubóstwo. I może właśnie na to nie chcę spojrzeć. (…) Wyzwala on we mnie uczucia, których nie chcę widzieć: agresywność, zazdrość, strach, fałszywą zależność, nienawiść i cały ten świat ciemności, który we mnie istnieje” (Jean Vanier, Wspólnota miejscem radości i przebaczenia, s. 30). Jednak dopóki one nie „wyjdą” ze mnie, dopóki ich nie zauważę i nie uznam ich istnienia, niemożliwe jest duchowe oczyszczenie. Wrogowie nie tylko są szlifierzami, ale także katalizatorami rozwoju.
Czy da się pomóc wszystkim?
Obiegowa opinia głosi, że miłość nieprzyjaciół wybija się ponad jej inne formy. Po części dlatego, że miłość najczęściej kojarzymy z miłym uczuciem czy upodobaniem, a nie aktem woli. Sądzimy, że wymaga ona uczuciowego zaangażowania. Ale czy rzeczywiście tak wygląda sprawa z miłością wrogów? Czy Jezus zaleca nam, abyśmy w pląsach i z rozpromienionym obliczem rzucali się w ramiona tych, którzy nie mogą na nas patrzeć (a my na nich)? „Naturalna sympatia nie jest ani grzechem, ani cnotą” – pisał Clive Staples Lewis. W Ewangelii według św. Jana padają słowa Jezusa, do których pewnie się przyzwyczailiśmy, ale w obecnym czasie brzmią one zaskakująco: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Jak to? Czy arcykapłani i oprawcy Jezusa to Jego przyjaciele? A może chodzi tutaj tylko o Jego uczniów? Ale czy Chrystus nie umarł za wszystkich ludzi? I czy rzeczywiście większym heroizmem jest poświęcenie życia za przyjaciela niż za wroga?
Zacznijmy od prostej obserwacji: istnieją różne stopnie i barwy miłości. Nie wszystkich kochamy w ten sam sposób i z taką samą intensywnością. Miłość, którą darzymy poszczególne osoby, jest nierówna. Wszystko zależy od charakteru relacji, a także naszych ograniczonych możliwości. Począwszy od miłości dzieci do rodziców, poprzez miłość małżonków czy przyjaciół. Nie jesteśmy też w stanie, choćbyśmy bardzo chcieli, pomóc wszystkim.
Miłość nieprzyjaciół nie znajduje się na samym szczycie drabiny miłości. Kiedy jeden z uczonych w Piśmie pyta Jezusa o największe przykazanie, dowiaduje się, że pierwszym adresatem naszej miłości jest Bóg, następnie bliźni, jednak miarę miłości bliźniego wyznacza miłość człowieka do samego siebie. Jezus stwierdza, że nie ma większego przykazania od tych dwóch, a właściwie trzech (por. Mk 12,31). Największe przykazanie jest w pewnym sensie trzyczęściowe, obejmujące relację do Boga, do siebie samego i do bliźniego. Ciekawe, że nie powinniśmy miłować bliźnich bardziej niż siebie (co potocznie wydaje się słuszne), lecz „tak jak siebie”, nie mówiąc już o tym, że nie pojawia się tutaj wzmianka o miłości nieprzyjaciół. W artykule Sumy teologicznej o porządku miłości św. Tomasz z Akwinu wyjaśnia, że ponieważ mamy naturę duchową, powinniśmy bardziej kochać siebie niż bliźniego: „Boga miłujemy jako pierwszą podstawę dobra (…) siebie miłuje człowiek z powodu udziału w tym dobru, zaś bliźniego z powodu współtowarzystwa w tym udziale” ( II-II, q. 26, a.4). Innymi słowy, żeby właściwie kochać bliźniego, najpierw muszę rozpoznać, że jestem ściśle związany z Bogiem, dlatego posiadam ogromną wartość. Dopóki tego nie odkryję, nie pokocham siebie, a tym bardziej nie pokocham bliźniego i później nieprzyjaciela. Można bowiem być wrogiem samego siebie. Wtedy sam będę mnożył sobie nieprzyjaciół, jeśli nie zauważę w sobie wspomnianego wcześniej diamentu.
Według św. Tomasza z Akwinu niemożliwa jest przyjaźń z wrogiem. Jeśli jednak jestem w przyjaźni z Bogiem, który wydał swojego Syna za wszystkich ludzi, dobrych i złych, nie mogę przekreślać człowieka, którego uważam za nieprzyjaciela, bo w istocie jest on przyjacielem Boga. I dlatego „jedynym powodem miłości nieprzyjaciół jest Bóg”. W rzeczywistości tylko miłość Boga może pomóc przezwyciężyć naturalne niechęci i opory. Miłość do nieprzyjaciół rośnie w miarę wzrostu miłości do Boga.
Co jest jej pierwszym etapem?
Myślę, że wszystko zaczyna się od czegoś niezwykle podstawowego. Kiedy Jezus wzywa do miłości nieprzyjaciół, mówi: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (por. Mt 5,48). Oczywiście, żaden człowiek nie może równać się w doskonałości moralnej z Ojcem. Ocierałoby się to o pychę. Jezus ma na myśli miłość Ojca do ludzi, która nie zależy od ich postępowania. Jest to miłość bezinteresowna, nieoczekująca odpłaty ani wdzięczności, ponieważ Ojciec, dając całej ziemi słońce i deszcz, nie zważa na to, kto na te dary zasługuje, a kto nie. Otrzymują je wszyscy. Te dary to rzeczy podstawowe, w pewnym sensie należące się każdemu człowiekowi dlatego, że został stworzony przez Boga. Stwórca daje, bo „stworzył wszystko, aby było” (Mdr 1,14). Jezus zwraca uwagę, że naszym głównym celem na ziemi nie jest działanie, lecz głęboka afirmacja świata i ludzi, których chce Bóg. To zadziwiające zdanie nie przestaje mnie intrygować. Miłość na najbardziej fundamentalnym poziomie jest po prostu szacunkiem do istnienia. Także nieprzyjaciele są częścią Bożego stworzenia i istnieją. W tym samym Kazaniu na Górze Jezus zachęca do przypatrzenia się ptakom powietrznym i liliom polnym (por. Mt 6,26–29). Żadne z nich nie musi się wytężać, pracować, a otrzymuje to, czego potrzebuje do życia. Czasem głowimy się nad tym, po co Bóg stworzył tyle dziwnych stworzeń, niektóre z nich nam przeszkadzają (np. tasiemce, komary czy osty). Gdybyśmy to my zabierali się za urządzanie świata, pewnie wielu takim „stworom” nie przyznalibyśmy prawa do istnienia, bo tylko z nimi kłopot. Tymczasem Jezus, zachęcając do kontemplacji stworzenia, chce, abyśmy zobaczyli jedno i to samo źródło, z którego wypływa miłość Boga do całego stworzenia, także do „niewdzięcznych i złych”, którym każdy z nas jest na różnych etapach życia. Dramat polega na tym, że dobro zrównujemy z użytecznością albo sami czynimy się jego miarą, podczas gdy najbardziej podstawowym jego przejawem jest właśnie istnienie. Nienawiść i przemoc to ciągła próba udowadniania, że istnienie nie jest darem. Ponieważ życie oceniamy pod kątem rozmaitych korzyści, nie pozwalamy wielu ludziom być, traktujemy ich jak rywali i zagrożenie, jakby nie było dla nich miejsca w świecie. Zaczyna się od tych najbardziej bezbronnych: nienarodzonych, którzy stają się często zawadą i pokrzyżowaniem planów, poprzez niepełnosprawnych, chorych, starych – „nieproduktywnych”, na nieprzyjaciołach kończąc.
C.S. Lewis pisze, że „miłość nieprzyjaciół nie oznacza, że uważamy ich za miłe osoby”. Nie mamy też kochać wrogów za zło, które w nich jest, ale za dobro, czyli ich udział w istnieniu danym od Boga, i dlatego że mimo wszystko oni także zdolni są do osiągnięcia zbawienia. Ta miłość nie musi wyrażać się konkretnymi uczynkami i słowami, lecz przynajmniej gotowością do pomocy, gdy zajdzie taka konieczność, np. gdy spotykam mojego wroga, który umiera z głodu lub pragnienia. Wówczas powinienem go nakarmić i dać mu coś do picia. Nie dlatego, że pałam do niego szczególnym uczuciowym przywiązaniem, ale ze względu na to, że on jest dzieckiem Boga. W normalnych sytuacjach wychodzenie do kogoś nieprzyjaznego z pomocą jest rzeczywiście aktem doskonałej miłości.
A jeśli już naprawdę będzie mi ciężko pokochać wroga we mnie i w innych, to może warto częściej się ćwiczyć w specyficznej sztuce rozdzielania, o której pisze autor Opowieści z Narnii: „Mam nienawidzić grzech, a nie grzesznika. Długo uważałem to rozróżnienie za bzdurne rozdzielanie włosa na czworo. Jak mogę nienawidzić coś, co zrobił zły człowiek, ale nie samego człowieka? Jednak po latach uświadomiłem sobie, że jest osoba, wobec której zachowywałem się tak przez całe życie – ja sam”.
Oceń