Przemija postać tego świata
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Więc warto przystępować do Unii – czy nie? A raczej: Czy warto dzisiaj być zwolennikiem Unii po to, aby być w niej jutro, czyli za dziesięć lat? Aby odpowiedzieć, musimy wiedzieć, jak będzie wtedy wyglądać Unia.

Referendum na temat przystąpienia Polski do Unii Europejskiej już za nami, co pozwala z pewnym dystansem spojrzeć na ton publikacji prasowych wzywających do głosowania „tak”. Dominował styl nadęty, którego próbkę znajdujemy w „Tygodniku Powszechnym” z 27 kwietnia 2003 roku:

Podpis premiera Leszka Millera pod Traktatem Akcesyjnym jest i będzie najważniejszym i najlepszym podpisem, jaki polski polityk mógł złożyć pod jakimś dokumentem. (…) Każdy głos na „nie” podczas zbliżającego się referendum będzie przekreśleniem szans na przyszłość. Będzie też sprzeciwem wobec tego, co się w Polsce stało. Kto chce, niech przekreśla przeszłość. Ale nie wolno mu przekreślać przyszłości.

Podobny był też styl komentarzy po referendum: „Cud nad Wisłą!” („Gazeta Wyborcza”) lub „Drugi chrzest Polski” (na to wpadło kilka gazet).

No cóż, myślę sobie: jeżeli wszyscy krzyczeli, że nie ma innej drogi, to chyba coś jest nie tak. Gdyby to było oczywiste, że trzeba być „za”, to nikt by nie musiał prowadzić tak agresywnej kampanii prounijnej. Naród przecież swój rozum ma i wie, że Europa jest trochę bogatsza niż Białoruś, więc warto do niej dołączyć. Dlatego przypominam agitującym za Unią cytat z Wiadomego Autora: „Przemija postać tego świata”.

Wczorajsi wrogowie dzisiaj mogą być sojusznikami (i na odwrót!). Wczorajsze niewzruszone sojusze dzisiaj istnieją tylko w podręcznikach historii. Dlatego podejmując decyzję o przystąpieniu do takiego czy innego układu politycznego, należy pytać nie tylko „czy to jest słuszne dzisiaj”, ale i „czy to będzie słuszne jutro”.

NATO II zamiast NATO

Weźmy przykład NATO. Po upadku komuny przystąpienie do tego paktu stało się ważnym celem polityki RP. Członkostwo w NATO dawało prestiż i poczucie bezpieczeństwa. Czy warto było przystąpić do NATO? W roku 1999 — bezdyskusyjnie tak! A czy warto to czynić w roku 2003?

Takie bowiem pytanie muszą sobie postawić kraje kandydujące dziś do tej organizacji. Od roku 1999 świat się zmienił, a NATO faktycznie się rozpadło. To znaczy — niby jeszcze istnieje, w kwaterze głównej w Brukseli pracuje, odbywają się ćwiczenia armii krajów członkowskich, NATO prowadzi misje pokojowe w Afganistanie — ale wszystko to są już tylko pozory. To, co stanowiło o sile NATO dawniej — czyli zobowiązanie członków paktu do zbiorowej obrony — już nie istnieje. Nikt nie będzie walczył za Słowację czy Litwę. Kraje te mogą oczywiście do NATO przystąpić, ale gwarancje bezpieczeństwa, które tą drogą uzyskają, będą równie głębokie, jak gwarancje wynikające z przystąpienia dzisiaj do Świętej Ligi.

Jednym z niewielu publicystów, którzy to zrozumieli, jest Thomas Friedman z „The New York Times”. Był on zaciekłym wrogiem przyjmowania do NATO Polski. Jednak przy drugiej rundzie rozszerzenia zmienił front: „Niech przyjmują, kogo chcą. NATO nie ma już żadnego znaczenia, więc można przyjąć wszystkich chętnych. Zamiast tego rodzi się nowe NATO–II, czyli sojusz anglosasów — USA, Wielka Brytania i Australia”.

Wydaje się, że polska dyplomacja wyciągnęła na czas takie same wnioski i zamiast reanimować trupa NATO, po cichu postawiła na tej organizacji krzyżyk i stara się przyłączyć do NATO–II.

Chcę być w Unii Helmuta Kohla

Teraz wróćmy do Unii Europejskiej. Warto do niej wstępować — czy nie? Jeszcze dziesięć lat temu odpowiedź byłaby prosta: Tak. Unia1 to obszar wolnego handlu, kapitalizmu, dobrobytu i demokracji.

Niestety, jest rok 2003. Unia jest opanowana przez eurosocjalistów, którzy wolny handel i kapitalizm demontują powoli, ale skutecznie. Demokracja zastępowana jest przez rządy stojących ponad prawem, niewybieralnych i nieusuwalnych urzędników2. Drakońskie podatki i regulacje hamują wzrost gospodarczy, który w Unii jest zerowy. Nie jest to tragedią w Niemczech, gdzie po prostu oznacza, że bogaci Niemcy nie stają się jeszcze bardziej bogaci, ale zerowy wzrost gospodarczy w Polsce — to katastrofa.

Wygląda na to, że Polacy nie bardzo to rozumieli i myśleli, że w referendum odpowiadają na pytanie „Czy chcesz wstąpić do Unii Helmuta Kohla?”, i mogą być nieco zdziwieni, gdy się okaże, że trafili do Unii Joschki Fischera i Cohn–Bendita, która z Unią Kohla ma bardzo mało wspólnego. Czy do takiej Unii warto przystępować?

Gdybym wiedział, że polscy przeciwnicy Unii po dojściu do władzy przywrócą wolność gospodarczą wprowadzoną w Polsce przez Rakowskiego, rozpędzą na cztery wiatry połowę rozmaitych nikomu niepotrzebnych agencji i funduszy rządowych, ograniczą wydatki budżetowe, wprowadzą dziesięcioprocentowy podatek liniowy, sprywatyzują resztę państwowego przemysłu, a czego się nie da sprywatyzować — zamkną — to byłbym zwolennikiem przeciwników Unii. Niestety, w Polsce jedynym ugrupowaniem, które Unię zwalcza z pozycji antysocjalistycznych, jest grupa Korwin–Mikkego, a ona akurat jest bez szans na przejęcie władzy. Wszyscy inni jako alternatywę dla unijnego socjalizmu oferują jeszcze większy socjalizm.

Więc warto przystępować do Unii — czy nie? A raczej: Czy warto dzisiaj być zwolennikiem Unii po to, aby być w niej jutro, czyli za dziesięć lat? Aby odpowiedzieć, musimy wiedzieć, jak będzie wtedy wyglądać Unia.

O morskich patrolach

Otóż mam przeczucie, jak Unia będzie wtedy wyglądała — i różni się ono od tego, które mają Romano Prodi, Günter Verheugen, Danuta Hübner, Valery Giscard d’Estaing, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Adam Michnik i wiele innych osób.

Obawiam się, że Unia pójdzie w ślady NATO i rozpadnie się w ciągu jednej dekady. Skąd te obawy? Z kilku źródeł. Na przykład z gazet. A konkretnie — z „Gazety Wyborczej” z dnia 11 marca 2003 roku. Przeczytałem tam, jak to sztandarowy projekt Unii Europejskiej, polegający na stworzeniu wspólnych ponadnarodowych patroli morskich u wybrzeży Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch, Portugalii i Francji, aby łapać nielegalnych imigrantów, zakończył się pełną klapą. Unia utopiła w nim spore pieniądze, jednak europejskie kutry nie zdołały schwytać ani jednej grupy imigrantów — załogi bowiem nie potrafiły się ze sobą porozumieć, gdyż nie rozumiały swoich języków. Imigranci przemykali patrolom pod nosem. Kompromitacja była zupełna i cały projekt po cichu zlikwidowano.

O czym to świadczy? O nieudolności? Nie. To symptom czegoś znacznie głębszego niż zwykła głupota. Wbrew pozorom bariera językowa nie jest wielką przeszkodą we współpracy. Dawniej Polak, Litwin i Węgier mogli służyć w jednej chorągwi — i problemów językowych nie mieli. We francuskiej legii cudzoziemskiej służą żołnierze stu narodowości i wszystkich rekrutów da się w parę miesięcy nauczyć francuskiego w takim stopniu, że się dogadują i stanowią jedną z lepszych formacji wojskowych świata. Armia izraelska przyjmuje imigrantów z Rosji, Argentyny, Europy, Etiopii, Indii i dziesiątków innych krajów — a po paru miesiącach ci rekruci mówią biegle po hebrajsku i stanowią najlepszą armię w regionie. Na typowym amerykańskim lotniskowcu służą ludzie z różnych stron świata (żeby zaciągnąć się do sił zbrojnych USA, nie trzeba być obywatelem tego kraju) — i problemów językowych nie ma!

Dlaczego w wymienionych przypadkach ludzie potrafili się dogadać, a we wspólnych patrolach morskich UE było to niemożliwe? Bo w tych armiach ludzie chcą się dogadać. Żołnierze i dowódcy rozumieją, że celem nadrzędnym jest wspólna służba, a nie walki o to, aby regulaminy i menu w kantynie były drukowane w stu językach, a rozkazy wydawane przez tłumaczy. W dni parzyste w jednym języku, w nieparzyste w innym… W morskich patrolach Unii zabrakło woli współpracy. Bruksela wydaje dekret, że straż morska ma być wspólna — ale szczebel niżej jest to bojkotowane. Nikt nie chce przekazać kontroli swoich granic siłom paneuropejskim. Współpraca upada, bo kraje biorące w niej udział wcale jej nie chcą.

Teraz pytanie: skoro stworzenie wspólnych sił mających zajmować się czymś tak banalnie prostym, jak wyłapywanie imigrantów, okazało się nierealne, to jakie są szanse na to, że kiedykolwiek stworzona zostanie wspólna armia europejska — i że ta armia będzie w stanie realizować inne zadania niż maszerowanie na paradzie? Czy ktoś w powstanie takiej armii wierzy?

Bez wspólnej armii nie dojdzie nigdy do powstania wspólnej polityki zagranicznej. Wszystko dlatego, że pod płaszczykiem oficjalnej jedności Unia to splot sprzecznych interesów. Przypominając Sienkiewicza: Unia to postaw czerwonego sukna, które każdy ciągnie we własną stronę, aby wyrwać kawał dla siebie. Niestety nie napawa to optymizmem co do przyszłości tej organizacji.

Bez dopłat dla rolników

Istnieją jeszcze inne kwestie, o których należy wspomnieć, a które są źródłem mojego eurosceptycyzmu. Spotkałem się ze znajomym Duńczykiem i rozmowa zeszła na rozszerzanie Unii. Zapytał o moje zdanie — więc powiedziałem mu, że jestem za. Mam do Unii mnóstwo zastrzeżeń, mam bardzo poważne wątpliwości, czy Unia przetrwa, ale w zasadzie pomysł europejskiej strefy wolnego handlu, gdzie można mieszkać i pracować, gdzie kto chce, bez wiz i pozwoleń na pracę, mi się podoba. Nawet — pod pewnymi warunkami (patrz „W drodze” 12/2002), mógłbym przystać na stworzenie europejskiego państwa federalnego, jakichś Stanów Zjednoczonych Europy — oczywiście o ile będą to Stany Zjednoczone Europy, a nie Związek Socjalistycznych Republik Europejskich. To drugie jest dzisiaj niestety bardziej prawdopodobne. Jednak sama idea zjednoczenia Europy nie jest zła. Lepsze to niż niekończące się wojny.

Duńczyk wysłuchał i oświadczył, że jest temu przeciwny.

— Po pierwsze, to wszystko jest postawione na głowie pod względem ekonomicznym. Europejskie dopłaty do rolnictwa są ekonomicznym szaleństwem i rujnują budżet Unii. Na dłuższą metę nie może być tak, żeby chłopi, którzy stanowią jeden czy dwa procent ludności Unii, dostawali połowę pieniędzy z budżetu. Nie stać nas było na przyjęcie Polski i przyznanie polskim rolnikom takich dotacji, jakie mają nasi. Więc co trzeba było zrobić? Albo dać polskim chłopom takie dopłaty jak naszym, albo — jeżeli to niemożliwe — zlikwidować te dopłaty i kazać naszym farmerom zarabiać na siebie — a jeżeliby niektórzy zbankrutowali — no to trudno. Oczywiście, tego nie da się zrobić z dnia na dzień, ale przecież o przyjęciu Polski do Unii mówi się od czternastu lat. Gdyby zabrano się za likwidowanie wspólnej polityki rolnej w 1989 roku, to już by jej nie było. A Polskę należało przyjąć dopiero po zlikwidowaniu dopłat do rolnictwa. Polscy rolnicy nie dostaliby żadnych dotacji — tak jak nasi — ale też nie mieliby żadnych norm kwot i kontyngentów, mogliby produkować, co chcą i jak chcą — i poradziliby sobie. A tak — popatrz. Zrobili najgłupsze, co można było zrobić. Przyjęli Polskę bez zlikwidowania dopłat — i teraz wszyscy są wściekli na wszystkich. My — bo musimy dopłacać do Polaków, więc budżet Unii leży jeszcze bardziej niż przedtem; polscy rolnicy — bo dostali tylko część z tego, co dostają nasi. Wcale się nie dziwię, że polska wieś nie chce do Unii, bo niby jak ma teraz konkurować z naszą?

Nie sposób było temu wywodowi odmówić logiki, ale najciekawsza była jego dalsza część: Duńczyk opowiedział mi, dlaczego nie da się zlikwidować europejskich dotacji do rolnictwa, choć są ekonomicznym absurdem. Otóż dzięki nim żyje potężna armia urzędników, którzy mają okazję, aby utrzymywać ciepłe posadki, a także kraść. — Żebyś wiedział — machnął ręką — jakie dzięki wspólnej polityce rolnej ludzie robią przekręty!

Musiałem Duńczykowi przyznać rację. A nawiasem mówiąc: Czy zauważyli Państwo, że podczas kampanii przed referendum wielu euroentuzjastów argumentowało, że po przystąpieniu do Unii Polacy będą mogli dostawać posady w instytucjach Unii w Brukseli? Natomiast żaden euroentuzjasta nie argumentował: „Po przystąpieniu do Unii będziemy mogli głosować za tym, aby liczbę posad w brukselskiej biurokracji zmniejszyć o połowę — naprawdę nie potrzeba tam tylu pasożytów!”. To oznacza, że po rozszerzeniu Unii europejski socjalizm będzie się tylko pogarszać.

Nikt ich nie pytał

Jest jeszcze kolejny problem z Unią, którego nie dostrzegają uczeni spece od nauk politycznych z tytułami profesorów doktorów habilitowanych, a który bezbłędnie zidentyfikował mój Duńczyk:

— Nikt się nas nie pytał, czy podoba nam się rozszerzenie Unii. Czytam, że Litwini czy Węgrzy głosują w referendum, czy chcą do niej przystąpić. Dlaczego ja nie mogę głosować, czy chcę ich w Unii? To, że oni będą głosować za, to ja dobrze wiem i bez referendum, bo byliby niespełna rozumu, gdyby byli przeciw. Ale nasze zdanie też się powinno liczyć — a nawet bardziej, bo w końcu to my do rozszerzenia dołożymy — przynajmniej na razie! Tymczasem politycy podjęli decyzję nad naszymi głowami. To jest strasznie ważna strategiczna decyzja i świadomie nie poddali jej pod referendum, bo wiedzieli, że przegrają. I to ma być demokracja?!

Pomyślał chwilę i dodał:

— Zrozum, ja nie mam nic przeciwko Polsce, niech sobie Polacy będą w Unii. Na Zachodzie szybko się zasymilują i nie będzie z nimi kłopotów jak z muzułmanami. Jednak referendum powinno być. Chodzi o zasadę. Najgorsze, że teraz zaczynają mówić o przyjmowaniu do Unii Turcji — oczywiście też bez pytania nas o zgodę — i to już jest za dużo. Oni mówią, że jak Turcy zaczną przestrzegać praw człowieka, to można ich przyjąć — a przecież nie o prawa człowieka tu chodzi, tylko o to, że oni należą do zupełnie odmiennej cywilizacji. Z Turcją nic nas nie łączy — historycznie i kulturowo to jest dla nas obcy świat. Ja po prostu Turcji w Unii nie chcę i już. Nie chcę, żeby Turcy mieli prawo osiedlania się u nas — bo jak ich przyjedzie dużo i się poczują silni, to zaczną się żądania wprowadzania prawa koranicznego, a z tego będą tylko kłopoty i wojna domowa. Nie podoba mi się to, w jaki sposób przyjmowano Polskę bez referendum, ale uznałem, że nie warto się awanturować. Z Turcją będzie inaczej. Nigdy się nie zgodzę na to, aby ich przyjąć bez referendum, choćbym miał iść na barykady. A w referendum to nie przejdzie.

Nic na siłę

Tak oto Duńczyk wyłożył mi prawdę o Unii Europejskiej, o której to prawdzie nie wolno mówić pod groźbą towarzyskiego ostracyzmu: jest to instytucja niedemokratyczna, budowana na siłę, wbrew woli społeczeństw. Dotąd odbywało się to w miarę bezboleśnie, jeżeli nie liczyć wpadek przy referendach w Danii czy Irlandii. Ale obecna runda rozszerzenia jest ostatnią możliwą. Już teraz byłaby bez szans, gdyby miała być zatwierdzana przez narodowe referenda. Jednak Niemcy czy Francuzi — nawet jeżeli prywatnie byli przyjmowaniu Polski przeciwni — to jednak woleli siedzieć cicho, choćby z obawy przed otrzymaniem etykietki nacjonalistów.

Gdyby jednak doszło, a pewnie dojdzie, do przyjmowania do Unii Turcji — to ostatnie opory mogą pęknąć i zobaczymy jawny bunt zachodnich społeczeństw przeciwko eurokratom i dalszemu rozszerzaniu wspólnoty — którego nie chcą, nie rozumieją i do którego są nastawione wrogo. Ten sprzeciw może nagle wynieść do władzy skrajnych nacjonalistów, przy których Le Pen czy Haider to niewinne baranki!

Eurokraci bowiem nie rozumieją, że na dłuższą metę Unii nie da się budować wbrew woli samych zainteresowanych. Nie da się na siłę połączyć krajów, które dzieli wszystko — język, religia, historia, kultura, i które — co najważniejsze — wcale nie chcą być połączone!

Niestety, eurokraci są kompletnie oderwani od swoich wyborców, zaczadzeni rojeniami o zamienieniu Europy w światowe mocarstwo, które będzie mogło pokonać Stany Zjednoczone. Doskonale to ilustruje wypowiedź premiera Włoch Silvia Berlusconiego, w której wzywa on Unię Europejską do rozszerzenia na Turcję, Rosję oraz republiki byłego ZSRR, tak aby stworzyć „Wielką Europę” — przeciwwagę USA! Komisja Europejska odcięła się od opinii Berlusconiego, ale jak mawiał Talleyrand: nie należy wierzyć w żadną wiadomość, o ile nie została zdementowana.

Szykujmy plan awaryjny

I na koniec kwestia ostatnia, która z całą ostrością ujawniła się w ostatnich miesiącach: Wielu z dzisiejszych eurokratów to lewacy, widzący w Unii narzędzie, za pomocą którego będzie można rzucić wyzwanie znienawidzonym przez nich Stanom Zjednoczonym stanowiącym wielki bastion wolnego rynku, a także — jeszcze bardziej przez nich znienawidzonego — chrześcijaństwa. W odróżnieniu od Europy Stany Zjednoczone nie poddały się bowiem laicyzacji, kościoły są tam równie pełne jak w Polsce, co dla lewaków jest solą w oku. Dobrą ilustracją takiej postawy jest apel dwóch czołowych europejskich idioktualistów Jacquesa Derridy i Jürgena Habermasa wydrukowany przez wiele gazet w Europie („Gazeta Wyborcza” z 9 czerwca 2003 roku), w którym wzywają oni Europejczyków do przeciwstawienia się USA.

Są to oczywiście fantazje. Miał całkowitą rację Adam Michnik, gdy w jednej z polemik z zachodnimi lewakami przestrzegał ich przed budowaniem europejskiej jedności na gruncie antyamerykanizmu. Wzywanie do konfrontacji Europy z Ameryką jest czystym szaleństwem, bo Europa taką konfrontację przegra. Natomiast obecne rozszerzenie Unii o Polskę, Czechy i parę innych krajów jest ostatnim, które Unia przejdzie w swojej historii. Już teraz jest ona rozciągnięta do ostatnich granic, a cała jej konstrukcja trzeszczy. Rozszerzenie o Rosję czy Turcję sprawi, że Unia zawali się pod własnym ciężarem.

* * *

Teraz wracamy do pytania: czy dobrze, że do Unii przystępujemy? Niewątpliwie — jest to wielki sukces. Ale to nie jest koniec historii. Pomiędzy dzisiaj a dniem Sądu Ostatecznego wydarzy się jeszcze wiele, a granice w Europie zmienią się nie raz i nie dwa. Dlatego nie należy ulegać iluzji, że zawsze będziemy żyć w dobrobycie i bezpieczeństwie, które da nam Unia, i już teraz należy przygotowywać plan awaryjny na okoliczność, gdy za dziesięć lat znowu znajdziemy się poza Unią — bo Unii nie będzie.

1 Czytelnicy zaraz zwrócą mi uwagę, że w roku 1993 nie było Unii Europejskiej, tylko Europejska Wspólnota Gospodarcza, a potem Wspólnota Europejska itd. Mówiąc o Unii Europejskiej, mam na myśli tę organizację w całym okresie jej istnienia, bez względu na to, jak się wówczas nazywała. 2 Bardzo trudno jest krytykować Unię: presja środków przekazu sprawia, że każdemu, kto ośmiela się wątpić w Brukselę, przykleja się natychmiast etykietę człowieka zacofanego i ciemnego, a w dodatku zyskuje on miano sympatyka ojca Rydzyka. Z tego powodu pozwalam sobie zaproponować Ludziom Postępowym test: Kto jest autorem niniejszego tekstu: „Tysiące urzędników, sowicie przez Europę opłacanych, a niepłacących podatków, trudzi się, by wymyślać coraz nowe, całkiem zbyteczne, a uciążliwe przepisy i ukazy dotyczące na przykład ogórków, dżemów czy marchwi, co budzi podejrzenie, że po pierwsze, znacznej części tych urzędników można bez szkody się pozbyć, po drugie zaś, że są to ludzie o mentalności totalitarnej, którzy marzą o tym, żeby wszystko w świecie było identyczne, żeby usunąć wszelką historycznie narosłą różnorodność, żeby wszystkich przemocą zmusić do identycznych form życia. Opór przeciwko tej tendencji jest zarówno zrozumiały, jak i godny wsparcia”. Jakiś narodowy radykał? Zabłąkany słuchacz Radia Maryja? Nie — Leszek Kołakowski, w „Apokryfie”, dodatku do „Tygodnika Powszechnego”. Jeżeli nawet w tak proeuropejskim czasopiśmie jak „Tygodnik” można spotkać głosy zastanawiające się, czy aby Unia nie przekształca się w kolejną tyranię — i wzywające do oporu wobec Brukseli — to chyba warto się nad tym zastanowić poważnie.

Przemija postać tego świata
Tomasz Włodek

urodzony w 1965 r. – pracownik naukowy, przebywa w USA, publikował w miesięczniku „W drodze” oraz w polskiej prasie wydawanej poza granicami kraju. Autor cyklu felietonów pt....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze