Po co światu mnich?
Bóg jest obecny – oto cała prawda kontemplacji. Ta obecność napełni moje serce niewypowiedzianą miłością, kiedy tylko Bóg zechce to uczynić, a ja nie przeszkodzę tej delikatnej miłości przez mój wewnętrzny hałas, przywiązanie do swoich projektów i zniewolenie bardzo różnymi namiętnościami oraz oczekiwaniem nie wiadomo na co.
Kiedy rozmawiam z ludźmi pukającymi do furty naszego opactwa, już po kilku minutach pada to jedno, charakterystyczne pytanie: „Powiedz mi jednak szczerze — tak naprawdę, to czym się zajmujecie za murami tego klasztoru?”. Wiem, że podobne pytania zadają ludzie członkom laickich fraterni, które żyją regułą św. Benedykta i duchowością naszego zakonu w świecie i w swoich rodzinach: „Na czym polega wasz sposób życia? Czym się różnicie od innych bractw kościelnych i trzecich zakonów egzystujących przy takich zakonach, jak choćby dominikanie czy franciszkanie?”.
Nie kłam, że nie masz czasu
Tak, nasz sposób życia Kościół katolicki nazywa życiem kontemplacyjnym. Jak wielkie ma ono znaczenie w życiu Kościoła, może zaświadczyć ostatnia wizyta papieża Jana Pawła II w ojczyźnie, kiedy to Ojciec Święty niespodziewanie odwiedził dwa opactwa prowadzące życie kontemplacyjne: klasztor kamedułów na krakowskich Bielanach i opactwo benedyktynów w Tyńcu, zwane niekiedy polskim Cluny. Baczny obserwator symbolicznych papieskich gestów i ceniony komentator jego nauczania o. Maciej Zięba OP tak skomentował te ważne dla Kościoła polskiego momenty:
Tym razem Jan Paweł II nie wspominał o ważnym elemencie swojego nauczania, o prymacie modlitwy nad działaniem, tak silnie podkreślonym choćby w programie duszpasterskim na nowe tysiąclecie Tertio millenio ineunte. Tym razem Papież tę prawdę pokazywał. Jego osobista modlitwa oraz wielka prośba o modlitwę „za życia i po śmierci” w Kalwarii Zebrzydowskiej, nieoczekiwana wizyta w dwóch kontemplacyjnych opactwach, a przede wszystkim telewizyjna „transmisja milczenia” z Wawelu podczas papieskich nieszporów są więcej niż wyraźną wskazówką dla nas, żyjących w tak aktywnym i tak ciężko pracującym duszpastersko Kościele w Polsce („Gość Niedzielny”, 1 września 2002 roku).
Pójdźmy przez chwilę tropem o. Macieja. Wskazał on metodę — tak należy odpowiadać na pytania, które przywołałem na początku listu. Istnieje wiele mądrych książek na temat życia kontemplacyjnego, podobnie jak istnieją opracowania dotyczące modlitwy, nic jednak nie zastąpi prostego świadectwa.
Jest zwyczajem mnichów zapraszać ludzi pytających o istotę życia kontemplacyjnego do zwiedzenia opactwa lub uczestnictwa we wspólnej modlitwie czy pracy. Łatwiej bowiem pokazać życie kontemplacyjne niż je wyjaśnić i opowiedzieć. Każdy cieszy się z zaproszenia, jednak prawie zawsze dorzuca przepraszającym tonem: „Bardzo chętnie, lecz właśnie dziś nie mam czasu, może kiedy indziej, przy okazji”. Jest zapewne umówiony, musi wracać do swoich obowiązków, do domu, rodziny, pracy. Mnisi nie osądzają nikogo, bo nie są do tego powołani, ale już w nowicjacie uczy się ich, że wymawianie się brakiem czasu jest kłamstwem.
Zwykłe życie, zwykli ludzie
Jeśli jednak ktoś przyjął zaproszenie i znalazł kilka chwil, by z bliska się przypatrzeć, jak wygląda codzienność za murami klasztoru, jest mocno zdziwiony, że uczestniczy w najzwyklejszym życiu — w sprzątaniu, robieniu sprawunków, przygotowywaniu wykładów, pisaniu artykułów, gotowaniu, praniu, rąbaniu drewna i pieleniu ogrodu, karmieniu obłożnie chorych braci… Jednym słowem daremnie czeka na „wtajemniczenie”, ukazanie „metody” kontemplacyjnej, daremnie też prosi mnichów, aby nie odgrywali przed nim edukacyjnego teatru dla niewtajemniczonych, lecz podzielili się tak zazdrośnie strzeżonym sekretem. Na pociechę powiem, że takie reakcje dość prędko zostają zastąpione prawdziwą ciszą, zgodą na takie właśnie życie i głodem przedłużenia go poza ramy wizyty.
Oprócz mnichów przy pracy gość widzi ich również modlących się w chórze siedem razy dziennie, uczestniczących w codziennej Mszy świętej, śpiewających piękny hymn do Bogurodzicy Salve Regina na zakończenie dnia. Kiedy zdobędzie się na nieco cierpliwości i uważnie rozejrzy, dostrzeże ich adorujących Najświętszy Sakrament w ciemnościach nocy, kiedy jedynym światłem jest wieczna lampka tabernakulum. Zauważy ich sylwetki na tle lasu — zdają się trwać bez ruchu lub poruszają się rytmicznym krokiem, czasami w ręku trzymają książkę lub notes. Inni znowu przysiedli na pniu ściętego dawno drzewa. Są zatopieni w sobie, a jednak obserwują z uwagą otaczający ich świat, kiedy obok nich przejeżdża powracający właśnie z pola na ogromnym traktorze ich współbrat — podnoszą rękę w geście pozdrowienia.
Są mnisi pracusie i lenie, zdarzają się osobnicy kłótliwi i niespokojne duchy, ślamazary i ludzie z tysiącem pomysłów na minutę, są starzy i młodzi, słabi i mocni. Niektórzy skakali w młodości ze spadochronem i obsługiwali najnowsze rodzaje broni, inni nie umieją wbić gwoździa, a jeśli to uczynią, zaraz trzeba prowadzić ich do infirmerii, żeby opatrzyć rozbity palec; inni, którzy przed wstąpieniem pełnili odpowiedzialne funkcje w wielkich przedsiębiorstwach — nie mogą wprost patrzeć na ewidentny bałagan w zarządzaniu grupą mnichów. Jedni świetnie sobie radzą z informatyką, inni patrzą nieufnie na komputery, zwiastując rychły koniec świata i wspominając przy każdej okazji czasy przedwojenne, kiedy na okalających opactwo łąkach pasły się piękne stada krów, a po ojca opata wyjeżdżało się na stację bryką…
W Bożej obecności
Jednak bystry obserwator dostrzeże natychmiast tę prawdę, że wszyscy oni stanowią prawdziwą rodzinę. Nie decyduje o tym fakt wspólnego pomieszkiwania, ale wręcz namacalna, choć niewidoczna przecież obecność Tego, na którego mnisi całe życie czekają i którego miłości kosztują już podczas tego ziemskiego życia. Bóg jest obecny — oto cała prawda kontemplacji. Ta obecność napełni moje serce niewypowiedzianą miłością, kiedy tylko Bóg zechce to uczynić, a ja nie przeszkodzę tej delikatnej miłości przez mój wewnętrzny hałas, przywiązanie do swoich projektów i zniewolenie bardzo różnymi namiętnościami oraz oczekiwaniem „nie–wiadomo–na–co”.
Całe życie mnichów świadczy o tej jednej, jedynej prawdzie — Bóg jest obecny, jest tu ze mną, z nami, tu i teraz. Nie jest to jednak zimna obecność przedmiotu, ale obecność Osoby — z jej miłością, ciepłem, powagą i słowem, znakiem i zadaniem, obecność ta jednak najpierw jest odpoczynkiem, zaproszeniem do niego przez ufne powierzenie się rękom miłującego nas Ojca. Bóg jest jak morska otchłań — niezmierzony i głęboki, budzący niekiedy lęk — lecz wystarczy zaprzestać gwałtownych i rozpaczliwych ruchów i ufnie położyć się na wodzie, aby znaleźć ocalenie. On jest — mówią swoim życiem mnisi. Jest i kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, i pragnie zarazem, abyśmy jeszcze bardziej stali się podobni do Jego Syna Jezusa Chrystusa.
Mnich mówi swoim życiem, które po prostu się dzieje, że: „zadaniem życia jest życie” — to najpierw. Potem doda jeszcze: „zadaniem życia jest życie w obecności Boga”. Życie kontemplacyjne jest właśnie życiem w obecności Boga, który zawsze pierwszy wychodzi ku człowiekowi. Nie jest więc ważne, jakie funkcje spełniamy i jaki mamy temperament lub przeszłość, i gdzie zamieszkujemy, nie jest ważna „technika” i „metoda” spotkania z Nim. Przypomnijmy bardzo nośne w tym względzie słowa Tomasza Mertona:
Jeśli uda ci się oczyścić swój umysł z każdej myśli i pragnienia, możesz się rzeczywiście wycofać do środka siebie i skoncentrować wszystko w sobie na tym wyimaginowanym punkcie, skąd twoje życie wytryskuje z Boga: jednak Boga i tak nie znajdziesz. Żadna własna praktyka nie może doprowadzić cię do decydującego kontaktu z Nim. Jeżeli On nie wypowie się w tobie, nie powie Swego imienia w samym środku twojej duszy, nie poznasz Go bardziej, aniżeli kamień zna ziemię, na której w swym bezwładzie spoczywa.
Bóg daje w zakład swoje życie
Mnisi składają na ręce swojego opata śluby posłuszeństwa. Chcą przez to powiedzieć: „będę Ci, Boże, wierny do końca mojego życia, będę się starał ze wszystkich sił żyć w Twojej obecności. Ty jesteś moją jedyną nadzieją. Chcę być Tobie wierny, bo Ty jesteś zawsze wierny”. Tak, Bóg jest obecny swoją przemieniającą nas obecnością, bo jest wierny. Pamiętam, jak wielkiego wstrząsu doznałem pewnego dnia, czytając podczas lectio fragment 15. rozdziału Księgi Rodzaju opowiadający o przymierzu, które Bóg zawarł z Abrahamem. Znałem przecież ten fragment doskonale… Posłuchajmy:
Wtedy Pan rzekł: „wybierz dla mnie trzyletnią jałowicę, trzyletnią kozę i trzyletniego barana, a nadto synogarlicę i gołębia”. Wybrawszy to wszystko, Abram poprzerąbywał je wzdłuż na połowy i przerąbane części ułożył jedna naprzeciw drugiej (…). A kiedy słońce zaszło i nastał mrok nieprzenikniony, ukazał się dym jakby wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia i przesunęły się między tymi połowami zwierząt.
Według formuły starożytnego przymierza po wstępnej prezentacji zawierających przymierze osób następowała część poświęcona błogosławieństwom, które mają spłynąć na zachowujących przymierze. Potem przychodził czas na czynność rozcinania zwierząt, której towarzyszyło wyliczanie całego katalogu kar i przekleństw, które miały spaść na zdradzającego przymierze. Następnie zainteresowane przymierzem strony przechodziły między połówkami zwierząt, by w ten sposób ukazać swoją pełną świadomość skutków zerwania umowy. Gest ten oznaczał: „jeśli zerwę przymierze, niech będę poćwiartowany jak te zwierzęta!”. Bóg, przechodząc w postaci ognia między częściami zwierząt, wyraża taką samą prawdę: „Niech zginę, jeśli złamię ten związek!”. To ogromnie poruszające świadectwo wierności Boga żywego! Bóg, który daje w zakład swoje własne życie! On, który jest samym życiem!
Trzeba sobie odpowiedzieć
Nie jest ważne, czym się różnimy od innych i jak doskonała jest nasza organizacja — jeśli inni żyją w obecności Boga, tym lepiej, jeśli oni — podobnie jak my — znajdują Boga w Kościele, jego sakramentach, hierarchii, pasterzach, codziennej Mszy świętej i adoracji Najświętszego Sakramentu oraz czynnym zaangażowaniu w życie parafii — nie możemy być zazdrośni, że nie chodzą z nami. Wszyscy jesteśmy Kościołem i należymy do Chrystusa. W Kościele tym jednak Jezus wzywa poszczególne osoby do pójścia za Nim, udzielając im Ducha Świętego, który zapoznaje nas z drogą charyzmatu przeznaczonego dla nas — dla niektórych będzie to właśnie charyzmat Reguły św. Benedykta i zakonu cystersów–trapistów.
To nie my, lecz Duch Święty przez nas będzie przypominał nam i naszemu otoczeniu o prymacie modlitwy nad działaniem, o mocnym zakorzenieniu się w Bogu, które dokonuje się właśnie na medytacji, w klimacie ciszy, podczas lektury Pisma Świętego, w radosnym uczestniczeniu w Eucharystii i przez częste korzystanie z sakramentu spowiedzi. Ktoś wzruszy ramionami — przecież to „najzwyklejsze chrześcijańskie życie!”. Tak, ma rację, to zwykłe, chrześcijańskie życie.
Mnisi cystersi nie byli grupą wybranych i specjalnie „oświeconych” — byli „zwykłymi chrześcijanami”, którzy nie wymyślali niczego nowego, a jedynie starali się poważnie podjąć zobowiązania chrztu świętego. Dostępnymi każdemu chrześcijaninowi środkami pragnęli współdziałać z Bogiem w przywracaniu Bożego podobieństwa człowiekowi. Warto, aby każdy członek fraterni odpowiedział sobie na to pytanie — co to znaczy być „świeckim cystersem–trapistą”? W tej odpowiedzi nie można nikogo zastąpić. Dzięki tym odpowiedziom odkryjecie, jak różne osoby i w różny sposób mówią o tym samym. Po pewnym czasie wspólnota swoim sposobem życia i reagowania na otaczający ją świat ukaże innym to „coś”, właśnie „to” specyficzne i jedyne, i będzie łatwo rozpoznawalna na tle innych wspólnot kościelnych. Stanie się naprawdę bogactwem powszechnego i lokalnego Kościoła.
Conversio, compasio, contemplatio
Mówiąc o życiu kontemplacyjnym, chciałbym wyakcentować słowo „życie”. Wielu sądzi bowiem, że kontemplacja jest pewną odmianą hibernacji, świętego bezruchu, ucieczką od spraw tego świata i nieustającym spektaklem, w którym uczestniczy wybrana dusza i Boży majestat, którego dusza obarczyła obowiązkiem objawienia światu jej świętości i dostarczenia jej sił i smaków na następne miesiące ziemskiego życia… Aż nazbyt dobrze znamy te ciche a kąśliwe osoby, którym wszystko przeszkadza w drodze do Boga i które są gotowe sterroryzować cały świat, aby tylko znaleźć się w ramionach swojego wyimaginowanego Boga.
Duchowość cysterska nie pozostawia w tym względzie złudzeń. Mistyka cysterska jest z gruntu etyczna, to znaczy jej prawdziwość poznaje się po czynach człowieka, jest mistyką biblijną, to znaczy rysuje bardzo konkretną przestrzeń spotkania z Bogiem — nie są to „pobożne myśli i pragnienia”, ale konfrontacja ze słowem Bożym, które jest „jak miecz obosieczny” i przenika nas swoją pełną miłości prawdą aż do „szpiku kości”. Żadna poza, fałsz nie mogą się więc ostać w takiej przestrzeni. Nie należy też zapominać, że Ojcowie cysterscy nigdy nie opowiadali o życiu kontemplacyjnym, odmieniając tylko przez wszystkie przypadki słowo „kontemplacja”. W tej zdrowej duchowości słowo to występuje w towarzystwie dwóch innych nośnych słów. Są nimi: nawrócenie i współczucie. Tę harmonię doskonale oddaje język łaciński: conversio, compasio, contemplatio.
Nawrócenie to nie tylko zejście ze złych dróg, ale obowiązek prośby o przebaczenie podczas comiesięcznego zebrania fraterni. Ustawiczne nawrócenie nie jest „ciągłym niezadowoleniem z siebie”, ale postawą gotowości przyjęcia pomocy i pouczenia ze strony innych, a także postawą zdrowego dystansu wobec swoich idei i poglądów, które zdają nam się nienaruszalne, święte i jedyne. Tak pisze trapista ojciec Basil Pennington:
To zamknięcie się w obrębie własnych poglądów nie pozwala nam rozwijać się poprzez zmianę, nie dopuszcza do naszej świadomości coraz obszerniejszego objawienia rzeczywistości, które dokonuje się w naszym życiu, a tym samym pozbawia nas możliwości, jakie to objawienie ze sobą przynosi. W bardzo podobny sposób opanowani jesteśmy przez nasze przesądy…
Współczucie, współodczuwanie, współcierpienie. Te słowa towarzyszące słowu „kontemplacja” w duchowości cysterskiej nie zachęcają nas bynajmniej do nakładania na siebie ciężarów nie do udźwignięcia, są one prawdziwym wezwaniem do większego otwarcia na ból innych, które objawia się najczęściej postawą uważnego słuchania, zauważenia drugiego człowieka, zwrócenia ciepłej uwagi na przychodzącego do fraterni nowego kandydata. Współczucie nie jest bierną postawą generującą podobny doświadczanemu człowiekowi ból, ale postawą czynną, wyrażającą się w delikatnym, a stanowczym szukaniu rozwiązań i zapobieganiu nieszczęściu innych. Innymi słowy — jest to postawa, którą tak dobitnie określił św. Jan w swoim liście: jeśli ktoś mówi, że kocha Boga, a brata swego nienawidzi — jest kłamcą. Trzeba jednak z naciskiem powiedzieć, że zanim pomożemy człowiekowi, najpierw należy go z uwagą wysłuchać…
Tu się nic nie dzieje
Co zagraża życiu kontemplacyjnemu? To nie kontemplacja jest niebezpieczna, ale wyobrażenia o niej. Znam osoby w kontemplacyjnych klasztorach skłonne przy każdej okazji narzekać na sytuację w swoich opactwach, w których „nic się nie dzieje”, takie osoby można też spotkać we fraterniach laickich. Ludzie tacy są „chodzącym zawiedzeniem”, spodziewali się słodyczy, głębokich spotkań z Jezusem, radości w dzień i w noc, wzruszeń i doświadczenia tzw. „głębokiego sensu życia”, a znaleźli prozę życia, przeciwko której są głęboko zbuntowani. Często chcą ukarać winnych „tego oszustwa” wbrew wcześniejszym postanowieniom i wbrew swoim przyjaciołom podejmują karkołomną i samotną wędrówkę ku szczytom Góry Przemienienia. Taka duchowa zemsta prowadzi ich zawsze do przepaści. Nigdzie i z nikim nie zaznają spokoju. Cystersi–trapiści radzą bacznie przyglądać się kontemplacyjnemu życiu. Oto fragment dziennika Tomasza Mertona, wsłuchajmy się w niego z uwagą:
Najlepsze, najważniejsze są te chwile, kiedy nic się nie dzieje, i dlatego nie można tego zapisać. Stąd wszystko, o czym napisałem, to już pod względem ważności sprawy zajmujące drugie miejsce, to znaczy: czytanie, praca, obijanie się, a także sporadyczne wizyty ludzi. Ten dziennik może stwarzać wrażenie, że ciągle mamy gości, ale będzie ono mylne, ponieważ piszę o gościach dlatego, że odwiedziny równoznaczne są z faktem, iż coś się wydarzyło i trzeba to zapisać. Ale, jak powiedziałem, najlepsza część dziennika to ta, która nie została napisana, ponieważ byłaby o tym, co się nie dzieje.
Zacytowałem ten fragment, gdyż doskonale opisuje rytm i kolor życia kontemplacyjnego. To, co wydaje się nam absolutnie pierwszorzędne i niezbędne, to „dzianie się” — jest w nim rzeczą drugoplanową. Prozaiczne, codzienne chwile wypełnione prozaicznymi obowiązkami, rutynowymi czynnościami i służbą, o których trudno nam jest opowiadać i które nikogo nawet nie interesują — te chwile w życiu kontemplacyjnym są najważniejsze.
Najlepsze, najważniejsze są te chwile, kiedy nic się nie dzieje. To przestrzenie, gdzie my jesteśmy po prostu dla Boga, a On dla nas. To codzienna praktyka, która staje się przezroczystym sakramentem Bożej obecności i podobnej natury środkiem wyrażającym naszą obecność wobec Niego. To o to chodzi. To jest kontekst dla całej reszty (Basil Pennington OCSO).
Brak wolności
Zdaję sobie sprawę, że podczas czytania tego listu prawie wszyscy czytelnicy zgodzą się z tym fragmentem. Wystarczy jednak na powrót zanurzyć się w codzienności, by ewidentność tego fragmentu przestała być tak obiecująca i klarowna. Wielu z nas na powrót padnie łupem swoich wyobrażeń o życiu kontemplacyjnym i będzie obnosić w sercu skryte niezadowolenie i niespełnienie. Zapytajmy więc, dlaczego tak się dzieje. Czy jest to nienasycone pragnienie spotkania Jezusa, czy też coś całkiem innego? Bez wystawiania komukolwiek pośpiesznych cenzurek można jednak odnotować ten dotyczący nas wszystkich bolesny fakt — jest to odzywający się w nas z ogromną i zaborczą siłą brak wolności. Brak wolności często spowity w bardzo szlachetne i pobożne pragnienia. Znów przemówi do nas o. Pennington:
Merton zauważa, że „ten, kto ma potrzebę, aby być wywyższonym i dla kogo mistycyzm jest szczytem ambicji, nigdy nie będzie mógł poczuć wyzwolenia, które dane jest tylko tym, którzy wyrzekli się sukcesu”. Może ogarniać nas pasja dążenia do tego, co najbardziej święte i wysublimowane — obiekt naszego dążenia nie ma znaczenia. Jeżeli pozostajemy pod presją jakiegoś pragnienia i nie jesteśmy wolni, to nigdy nie będziemy mogli uczynić w swoim życiu miejsca temu, co tak bardzo usiłujemy zdobyć, i nigdy nie będziemy radować się tym, czego pragniemy i co jest nam przeznaczone. Dopóki nie wyzwolimy się od podporządkowania swoim namiętnościom i emocjom, swoim pragnieniom i aspiracjom, nie będziemy nigdy wolni od wewnętrznego podziału. Nigdy nie zaznamy wolności, by doprowadzić całą naszą istotę do jedności. Zawsze coś będzie nas ciągnąć to w jedną, to w drugą stronę.
Nie czujmy się osądzeni i ograbieni z najintymniejszej tajemnicy naszego serca. Nie o to tu przecież chodzi. W naszym życiu duchowym chodzi nade wszystko o to, aby nie stawiać Bogu przeszkód. Św. Bernard z Clairvaux mawiał, że musimy tak rozszerzyć swoje serca, aby Bóg mógł spokojnie się w nich przechadzać jak w raju. Bez uwolnienia naszego serca od nas samych nigdy nie staniemy się prawdziwymi uczniami Pana Jezusa, który przyszedł na ziemię pełnić wolę Ojca a — jak mówi św. Jan Ewangelista — wola Ojca doprowadziła Jezusa aż do „tej godziny” — godziny krzyża.
Czyż więc bez posłusznego poddania się codzienności, najprostszym znakom przychodzącym od naszych braci, bez radosnego akceptowania „chwil, w których nic się nie dzieje” (a dzieje się przecież tak przeogromnie dużo!) będziemy mogli zrealizować nasze posłannictwo? Czyż będziemy gotowi powiedzieć w ciszy za prorokiem: „Oto ja, poślij mnie!”? Czy nasze ofiary, modlitwy, całopalenia, będą miłe Bogu, jeśli nasze serce będzie skrępowane niewolą?
Często obserwuję młodych mnichów, którzy po pierwszych, pełnych gorliwości miesiącach popadają w przygnębienie i apatię. Często też towarzyszy temu stanowi ironia i pewien rodzaj niszczącego dowcipu. Choć nic wokół nich nie uległo zmianie i zdaje się, że widzą ten sam las i te same wzgórza, słyszą ten sam śpiew ptaków i widzą to samo wschodzące słońce, i mogą w wyznaczonych godzinach pogrążyć się w medytacji i czytać uważnie Pismo Święte — to jednak dogłębnie czują się oszukani. Chociaż głos Bożego wezwania prawdziwie rezonował w ich sercach, to jednak pierwsze momenty życia we wspólnocie wypełnili podniecającym przyglądaniem się swojej świętości, swojej modlitwie i „swojemu Jezusowi”. Smakowali nowość sytuacji, która tak wiele obiecywała na przyszłość, może nawet znaleźli życzliwą widownię do tego egocentrycznego spektaklu. Jednak to nie było życie, do którego wezwał ich Bóg.
Dla jednych ten stan jest ostrzeżeniem i wezwaniem do pracy nad swoją wolnością, dla innych ponowną okazją do ucieczki — tym razem w studia, skrupulatne przygotowywanie smacznych lektur i dyskusji, w pełne nowych podniet marzenia o reformie klasztoru i zakładaniu fundacji… Niektórzy nawet opuszczają swój macierzysty klasztor, żeby nowych duchowych inspiracji szukać w dalekich i egzotycznych krajach. Niewielu z nich żyje wezwaniami codzienności, odkładając problem wolności na bardziej dogodną chwilę. Tak kiedyś pisała św. Teresa z Lisieux:
Moje życie jest błyskawicą, każda upływająca godzina jest momentem, który wymyka mi się i szybko się oddala. Ty wiesz to, mój Boże, że mam tylko dzień dzisiejszy, aby miłować Cię na tej ziemi.
Z Jezusem na łódce
Czy więc można powiedzieć, że „nic się nie dzieje” w „moim szarym życiu”? Często powtarzamy: „pragnę Boga” i mówimy prawdę, a jednak — jak nam przypomina mnich Tomasz Merton:
Pierwszym krokiem w kierunku wyzwolenia duchowego jest nie tyle świadomość tego, co znajduje się na końcu drogi — doświadczenie Boga — ile wyraźne zobaczenie wielkich przeszkód nie dopuszczających do wyzwolenia duchowego już na początku drogi, zauważenie w sobie tych tendencji, zwyczajów i postaw, które obracają nas przeciw Bogu i czynią z nas prawdziwych nieszczęśników. Zaczynamy próbować uwolnić się od nich.
I znowu na tym miejscu wracamy do Prologu Reguły Św. Benedykta:
Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń ku nim ucho swego serca. Napomnienia łaskawego ojca przyjmuj chętnie i wypełniaj skutecznie, abyś przez trud posłuszeństwa powrócił do Tego, od którego odszedłeś przez gnuśność nieposłuszeństwa.
Posłuchaj najpierw swojego serca, posłuchaj tej ciszy, która jest ci dana od czasu do czasu, posłuchaj jej bezinteresownie, ciesz się tym, co całkiem niewielkie i niewidoczne dla innych, zajętych wielkimi sprawami. Powróć do siebie samego i wszystkich słów Ewangelii, które kiedyś usłyszałeś, rozpogódź swoją twarz i nie chciej zbyt wiele od chwil, które wypełnią proste, ludzkie trwanie, nie bądź zbyt wymagający wobec innych, lecz sam zacznij kochać pomimo wszelkiej niedogodności. Przede wszystkim przestań „poszturchiwać” Jezusa, który śpi w tyle łodzi, masz Go przewieźć na drugą stronę jeziora, nie lękaj się, uczynisz to, choć jest to trudne i ogromnie monotonne przy przeciwnym wietrze. Jesteś przecież w Jego obecności.
Oceń