Liturgia krok po kroku
Kraków jest teraz biedniejszy – nie ma już w nim Wisławy Szymborskiej. Już nie czekamy na jej nowy wiersz (chociaż czekamy na ostatni tomik, który ma się wkrótce ukazać), na jej nowy żart.
Od dawna jestem przekonany, że pomyłka, która przytrafiła się Wisławie Szymborskiej w młodości, jest mniej ważna niż sposób, w jaki później naprawiła swój błąd. Szybko zrozumiała, co się stało, co się wydarzyło; natychmiast, po przełomie roku 1956, odezwał się czysty głos jej poezji, czysty i krytyczny. Dla kogoś, kto poważnie traktuje pisanie wierszy, uświadomienie sobie – post factum – obecności trucizny we własnej twórczości musiało być ogromnym, nieprzemijającym szokiem.
Uważny czytelnik znajdzie nieomal w każdym napisanym przez Szymborską po 1956 roku wierszu mniej czy bardziej widoczny ślad tamtej pomyłki. W każdym prawie wierszu znajdziemy bliznę po latach stalinowskich, w każdym prawie znajdziemy determinację „to się już nie powtórzy”. Sławna negatywność jej poezji, fascynacja tym, co się „nie wydarzyło”, co wydarzyć się mogło, fascynacja ulotnością i przygodnością ludzkiego bytu, nieufność wobec języka poezji – owa „napisana sarna” biegnąca przez „napisany las” w pięknym, programowym wierszu „Radość pisania” – biorą się oczywiście także z natury talentu poetki, ale zarazem wpisują się w jej ciągły dydaktyczny dialog z sobą samą, młodszą i zagubioną.
Narzuca się tu interesująca paralela z dziełem rumuńskiego pisarza Emila Ciorana, który w swej znakomitej twórczości eseistycznej i aforystycznej po drugiej wojnie światowej umieścił niepozostawiające żadnej wątpliwości odniesienia do nietrwającego długo epizodu jego euforii nacjonalistyczno-faszystowskiej z lat 30. Ciorana z Szymborską łączy błyskotliwość; oboje, pracując w różnym tworzywie literackim, stale pamiętając o swych niegdysiejszych transgresjach, osiągnęli najwyższą klasę, stali się stylistami mającymi niewielu równych sobie konkurentów. Dzieli ich natomiast to odejście, w wypadku rumuńskiego mizantropa, przynajmniej w pewnych fragmentach jego pisarstwa, od humanizmu. Kiedy Cioran próbuje nas przekonać, że człowiek jest skazą bytu, mało kto – tak myślę – może pozostać z nim w zgodzie, chyba że potraktuje się jego radykalne sądy tylko jako czarny humor (co mówię jako wierny czytelnik Ciorana, czytelnik nieufny, fundamentalnie skłócony z bohaterem swej admiracji, ale niepotrafiący zarzucić lektury jego książek).
Wisława Szymborska poszła inną drogą. U niej negatywność dotyka raczej tylko pewnej warstwy, by wyrazić się uczenie, „epistemologicznej”, sceptycyzmu wobec możliwości literatury, lecz w gruncie rzeczy prowadzi do czułości wobec ludzi, wobec ludzkiego świata. Wewnątrz jej bardzo oryginalnej poetyki zakwita prawdziwy humanizm, zrodzony ze współczucia dla innych, rozwijają się tradycyjne motywy poezji europejskiej: elegijność, aktywne poszukiwanie dobra, potępienie podłości. Wszystko to zawsze w oprawie absolutnie własnej retoryki – jak w znanym, wspaniałym wierszu Kot w pustym mieszkaniu, gdzie za opisem kociej niedoli kryje się wstrząsająca i wstrzemięźliwa zarazem elegia dla najbliższego człowieka. Imię tego człowieka nie zostanie nawet wymówione, jego cień nie muśnie wiersza; zarejestruje się tylko jego nieobecność.
Wisława Szymborska była w naszym krajobrazie poetyckim jedyną właściwie przedstawicielką oświecenia. Jeśli jest w jej poezji pierwiastek religijny, to wyraża się on w niegasnącym zdziwieniu światem. Ale i w wierszach, i w konwersacjach poetka deklarowała się jako racjonalistka, ktoś, kto śledzi odkrycia naukowe, kto nie ufa „natchnieniom” i innym „odjazdom”. Czytała sporo prac popularnonaukowych i szydziła z krytyków poezji, że nic nie wiedzą o nauce. Gdy kiedyś opowiedzieliśmy jej naprawdę niezwykłą historię, sugerującą, że czasem zdarzają się rzeczy, o których nie śniło się filozofom oświecenia, skomentowała to w sposób ściśle racjonalny.
Przez lata przyjaźniła się z Czesławem Miłoszem, zwłaszcza od momentu, kiedy ten wielki, romantyczny poeta – zwalczający romantyzm w swych pracach teoretycznych – zjechał do Krakowa. Lubili się bardzo, choć właściwie różnili się we wszystkim. Było coś sympatycznie komicznego w ich przyjaznej niezgodzie. Czesław Miłosz o tubalnym głosie i – niekiedy – gestach dziewiętnastowiecznego wieszcza, a obok niego ironiczna, dowcipna, sceptyczna, szczupła, dyskretna, chętnie się śmiejąca Wisława Szymborska (gwoli prawdy: i Miłosz śmiał się często). I w tym potencjalnym pojedynku duchowym Szymborska, która bardzo ceniła twórczość Miłosza, tak inną od jej własnej, nie ustąpiła mu nawet na krok. Obroniła własną inność, włas ną tożsamość; gotowa była jej bronić i w poezji, i w życiu. A ja relacjonuję to z wielką sympatią dla Wisławy Szymborskiej, chociaż jeśli idzie o idee, bliższa mi jest wyobraźnia Czesława Miłosza…
Oceń