Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Przez wiele lat był filarem naszego klasztoru. Wyznaczał jego rytm, nakręcając wszystkie zegary na korytarzach, w chórze zakonnym i zakrystii. Te zegary chodziły pod jego komendę i z dokładnością co do sekundy. Tą swoją dbałością przypominał klucznika Gerwazego z Pana Tadeusza. Ale ta troska o zegary była jakby symboliczna, bo ojciec Angelik duchowo panował nad wszystkim, nad porządkiem w klasztorze i wokół klasztoru, chwilami zdawało się, że panuje on również nad naszymi myślami. Kiedy on był, a zawsze był, bo w zasadzie nigdzie nie wyjeżdżał, chyba tylko na pół dnia do sióstr na spowiedź, przeor niewiele miał do roboty, bo Angelik wszystko przewidywał i załatwiał. Była z nim wygoda. Wszystko wydawało się raz na zawsze ustalone, trwałe, odwieczne. Symbolem jego pracowitości były urzędnicze zarękawki.
Wraz z jego odejściem skończyła się w klasztorze epoka. Jego obowiązki trzeba było podzielić na kilka osób. Klasztor zamykali od tej pory nowicjusze, łaciny uczyła świecka osoba, zakrystię przejął ojciec Czesław, tylko dobrego zachowania nikt już nie uczył. Tak, bo on podczas lekcji łaciny dla nowicjatu przez całe lata uczył również poprawnego zachowania i dobrych manier – jak siedzieć przy stole, jak chodzić w habicie, co zrobić z rękami, głową, spojrzeniem. Pamiętam te jego lekcje.
– Bracia, zakonnik w habicie jest jak żołnierz w mundurze. Reprezentuje coś większego niż on sam. Nie może sobie na wszystko pozwolić. Nie wypada w habicie na ulicy jeść lodów ani przystawać z rozdziawioną gębą przed sklepem z damską bielizną. Zakonnik powinien trzymać wzrok na uwięzi…
Pochodził z Kuźnicy koło Sokółki, a więc ze Wschodu, po wojnie jako młody chłopak przybył do Poznania na studia. Skończył Wyższą Szkołę Handlową, dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny, a potem wstąpił do zakonu dominikanów. Był trochę jak żołnierz. Asceta i abnegat. Żył niezwykle skromnie i pobożnie. Niczego nie można mu było zarzucić. Zawsze był w chórze zakonnym na wszystkich modlitwach, zawsze był w refektarzu na posiłkach i na każdej rekreacji. Czasami wydawało mi się, że działał jak automat. Miał niezwykłe poczucie obowiązku i służby wyższej sprawie. Wydawało się, jakby stłumił w sobie wszystkie ludzkie uczucia, aby podporządkować każde drgnienie swego organizmu idei, której się poświęcił i oddał.
Dobroć wychodziła z niego ukradkiem, jakby wstydził się tego, że jest dobrym i delikatnym człowiekiem. Kiedy wydałem pierwszą swoją książkę, a w kraju była jeszcze pełna komuna, nie bardzo był sposób, aby to uświetnić. Poszedłem do ojca Angelika i powiedziałem otwarcie, że pragnąłbym z braćmi świętować ukazanie się mojej pierwszej książki i że proszę go o butelkę wina.
– Mam tylko mszalne, nieszporowego nie posiadam – powiedział i bez wahania poszedł do swojego składu w zakrystii i natychmiast przyniósł butelkę starego Tokaja. Był też moim spowiednikiem.
Wydawało się, że nic nie może go zaskoczyć. Raz jeden doznał szoku. Otóż odwiedziły mnie dziewczęta ze szkoły w Szymanowie, gdzie głosiłem rekolekcje. Zakwaterowałem je w sali-schronie, którą miałem do dyspozycji, objaśniając dokładnie, że sala nie ma ubikacji ani umywalni, poza jedyną umywalką tuż obok wejścia za klauzurę, z której można skorzystać, aby umyć zęby. Po godzinie 22 nikt tamtędy już nie chodził, więc dziewczęta mogły się czuć bezpiecznie. Zapomniałem im powiedzieć, że może tamtędy przechodzić jedynie ojciec Angelik, który będzie zamykał drzwi na noc.
Nie wiem, w jakim stanie zastał ten bogobojny zakonnik dziewczęta korzystające z jednej umywalki. Dość, że idąc pewnie, a nie słyszał już dobrze, wpakował się w grono roznegliżowanych dziewcząt. Podobno zamknął oczy, założył kaptur na głowę i odwróciwszy się, wycofał, rezygnując z zamknięcia drzwi. Następnego dnia spotkał mnie na korytarzu i powiedział:
– Nie dochodzę, kogo ty nocujesz w klasztorze, ale na przyszłość oszczędź mnie. Ponad sześćdziesiąt lat przeżyłem w celibacie, pozwól mi takim umrzeć.
Taki był ojciec Anglik, przez całe życie jak żołnierz. Jakby ktoś od środka wydawał mu komendy. Chodził ostro i mówił staccato.
Jakby wbrew temu, co dotychczas o nim powiedziałem, był człowiekiem wesołym, dobrym i sprawę Bożą miał na pierwszym miejscu. A zatem wszystko inne miał na właściwym miejscu. Wokół siebie nie robił żadnego szumu czy rozgłosu. Z ludźmi żył przyjaźnie. Kiedy zachorował zamknął celę na klucz, oddał go przeorowi i poszedł do szpitala. Umarł jak żołnierz, pozostawiając dobrą pamięć wykonanej służby.
Oceń