Liturgia krok po kroku
Wierzę, że kiedy proszę o wstawiennictwo Maryi w sprawach, które mam do Boga, o wiele lepiej jestem przyjmowany. Jak mówi Janek Budziaszek, nawet w zwykłym urzędzie dobrze mieć życzliwego znajomego. A co dopiero w niebie.
Będzie to ciut ckliwa historia o miłości, a nie wyrafinowany tekst o rozumieniu mariologii praktycznej. Chcę podzielić się swoim spotkaniem z Maryją, które zmieniło moje życie. Życie, które w najwyższym stopniu wymagało zmiany!
Wychowałem się w rodzinie tradycyjnie religijnej. Litanię loretańską znałem na pamięć w drugiej klasie podstawówki, ministrantura, nabożeństwa różańcowe, wspólny rodzinny pacierz, pewność opieki Królowej nad nami i narodem utwierdzana licznymi samochodowymi pielgrzymkami na Jasną Górę. Pamiętam, jak w kaplicy Jasnogórskiej Matki, w ciasno stłoczonej ciżbie ludzkiej, jako pięcioletni smyk usłyszałem szept mojej mamy: „Zobacz synku, Ona wygląda jak żywa”. Nie zdziwiło mnie to. Maryja dla mnie zawsze była żywa wtedy i znacznie później, tak samo dziś i mam nadzieję na zawsze. Niestety, pomimo tej wiedzy, czując jej „smutny, zatroskany” wzrok na plecach, odwróciłem się od Kościoła.
Majka moja
Miałem 16 lat i byłem liderem punkowego zespołu, miałem swój pomysł na życie, na sprawy cielesne i na życie duchowe. Byłem duszą towarzystwa i było to towarzystwo dalekie od podwórkowych Kółek Różańcowych Dzieci. Smakowałem świat, wpadając w uzależnienie. Przede wszystkim od żądzy posiadania, wszystkiego i wszystkich, i to nie kiedyś tam, ale od razu, natychmiast. Wpadłem w nałóg nikotynizmu, narkotyków, wreszcie hazardu. Grałem, zapominając o całym świecie. Miałem dobrą pracę w ogólnopolskim radiu, miałem studia, dziewczynę, czułem się mistrzem świata. Ale z każdym rokiem oddalenia od Kościoła, potworniałem. Hazard zabierał mi coraz więcej życia. Cały stawałem się grą. Kłamałem i traktowałem ludzi jak bankomaty, czynne lub zepsute. Relacje rodzinne, przyjacielskie, sercowe przestawały mieć dla mnie znaczenie. Liczyło się moje bardzo wąskie, ale rozdęte jak balon ego. Cała moja energia skupiała się na tym, by to życie zlepione z nałogów, głodów, bólów uczynić znośnym. Tak minęło osiem lat.
Któregoś dnia przyszedłem do moich rodziców „pożyczyć” parę złotych na niecierpiące zwłoki długi. Mama włączyła mi kasetę VHS z wypowiedziami jakiejś siostry z Medjugorie. Nic nie wiedziałem o tej wiosce, nic nie wiedziałem o objawieniach, w ogóle nic wtedy nie wiedziałem oprócz tego, że za 10 minut chcę uciec stąd, trzymając w garści choćby milion starych złotych na grę. Jednak coś w melodii głosu owej siostry kazało mi nad maminym kotletem mielonym wytężyć uwagę i skupić się na sensie wypowiadanych słów. Najbardziej elektryzowały mnie słowa Gospa majka moja, wypowiadane z takim natężeniem ciepła, wiary, zaufania, że zacząłem lepić słowa w zdania, potem w sensy. Usłyszałem o metodzie współpracy z Maryją, która ma polegać na tym, że ja ofiarowuję Jej 24 godziny walki z jakąś swoją słabością, grzechem, zniewoleniem, nałogiem, a Ona w zamian zabiera mi głód i tęsknotę za tym zniewoleniem. Owa siostra nazywała się Emmanuel, opowiadała o licznych dowodach na skuteczność tej obietnicy danej widzącym z Mediugorie, a przez nich nam wszystkim. Choć może się to wydać dziwne, zaufałem. Nie wiedziałem, czego chcę się pozbyć, hazard kochałem zbyt mocno, więc postanowiłem w duchu tej mediugorskiej obietnicy wytrwać 24 godziny bez papierosów. Paliłem wówczas dwie paczki dziennie i byłem skłonny iść w środku nocy na stację benzynową po papierosy, gdy obudził mnie głód nikotyny. To zawierzenie zrobiłem natychmiast w mieszkaniu rodziców i odliczałem 24 godziny, aby sprawdzić Maryję w Jej obietnicy. Równo o siedemnastej następnego dnia rozpakowałem nową paczkę papierosów i chciałem się zaciągnąć. Mdłości, kaszel, absmak. Wywaliłem papierosy z mego życia.
Ona powiedziała tak
Oprócz tego, że papierosy zniknęły z mego codziennego menu, niewiele się zmieniło, ale czułem jakąś tęsknotę. Wpadałem na chwilę do kościoła popatrzeć w smutne oczy Czarnej Madonny w mojej parafii Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie. Tęskniłem, ale bałem się wracać. Przełom nastąpił nagle, któregoś wieczoru pod koniec Wielkiego Postu; zawołałem do Boga, a On mi odpowiedział. Mówił tak, jakby siedział tuż obok albo jakby był we mnie. Głośno, wyraźnie, dobitnie. Ja stawiałem pytania głupie, butne, a On odpowiadał jak Ojciec, jak Mistrz, jak Stwórca. Ten dialog trwał, nie bez łez, od drugiej w nocy do szóstej rano, kiedy to pobiegłem do kościoła na pierwszą od wielu miesięcy mszę. Od tamtej nocy byłem w kościele codziennie. Kończyłem nocne audycje o piątej i od 5.45 czekałem pod świątynią na jej otwarcie. Potem msza, po niej często druga i cała część różańca wypowiadana prosto w oczy Jasnogórskiej Madonny. Działy się cuda. Nigdy od tamtego dnia nie sięgnąłem po narkotyki, na długo opuściła mnie obsesja hazardu, wróciłem do sakramentów, wymodliłem sobie żonę, dokładnie taką, o jaką dzień w dzień prosiłem. Moja lista próśb do Maryi była bardzo długa, samych zalet, jakie miała mieć moja żona, było chyba piętnaście! Na wszystkie usłyszałem: tak. I ta obietnica została wypełniona. Moją przyszłą żonę poznałem miesiąc po rozpoczęciu tej krucjaty. Prosiłem o pracę, która da mi radość, prestiż i bliski kontakt z Bogiem. Choć wydaje się to niemożliwe, na to też usłyszałem: tak.
Dla każdego tak samo
Zadzwonił telefon od producenta filmowego, który szukał współscenarzysty i reportera do filmu dokumentalnego o pielgrzymce Jana Pawła II do Polski. Był rok 1999. Najdłuższa papieska pielgrzymka pod hasłem „Bóg jest Miłością”. Nie mogłem dostać lepszego prezentu jako dziennikarz. Byłem wszędzie tam, gdzie Ojciec Święty, cieszyłem się słowami, które mówił, tymi mocnymi o naszej tożsamości narodowej i istocie wiary oraz tymi żartobliwymi, gdy w Licheniu wołaliśmy do niego: „Witaj w Licheniu!”, a on pytał, „Dlaczego wołacie: witaj nam, leniu!”. Podczas tych wielodniowych rekolekcji, w trudzie codziennej reporterskiej szychty zobaczyłem tę niezwykłą konsekwencję Jana Pawła II w kolportowaniu różańców. Niezależnie od tego, czy spotykał się z mamą księdza Jerzego, z Aleksandrem Kwaśniewskim, z Marianem Krzaklewskim czy z niepełnosprawnymi dziećmi, dla każdego miał ten sam dar. Różaniec w etui z herbem papieskim. Z herbem, na którym był prosty krzyż i litera M! I nic ponad to. Ucieszyła mnie prostota tej ścieżki dostępu. Tego różańcowego trudu. Trwałem w postanowieniu codziennej Eucharystii i modlitwy.
RMA
Pisałem wcześniej, że poznałem Agnieszkę, moją przyszłą żonę w miesiąc po rozpoczęciu modlitw, próśb. To prawda. Stało się to na kursie ewangelizacyjnym „Filip”, na który jechałem jeszcze pełen buntu wobec ekspresyjnego wyrażania swej wiary. Tańce, klaskanie, śpiewy, trochę mnie to śmieszyło, ale Agnieszka, moja przyszła żona tam była. Nie uwierzyłem, że Maryja wybrała dla mnie aż tak piękną, dobrą i mądrą osobę. Ponadto tak młodą. Musiało minąć 12 miesięcy, byśmy po tym pierwszym „filipowym” wejrzeniu znów się spotkali. Ale gdy się to stało, nie puściłem już jej ręki. Narzeczeństwo było dla mnie próbą wierności w postanowieniach o życiu czystym i odpowiedzialnym, bez nałogów, bez kłamstw i gry. Byłem taki wdzięczny (nadal jestem) Maryi za Agnieszkę. W każdy weekend porywałem ją na wypady jedno-, dwudniowe do różnych sanktuariów maryjnych w całej Polsce. Święta Lipka, Gietrzwałd, Gidle, Niepokalanów, Jasna Góra (wiele, wiele razy), Studzieniczna, Siekierki, Powsin, Ostra Brama – gdziekolwiek pojechaliśmy, wszędzie witały nas pięknie symboliczne dla nas inicjały RMA (Maryja, Regina Angelos – ale dla nas – MARYJA, Rafał, Agnieszka). To także Maryja była świadkiem na jasnogórskich wałach, na kolejnych stacjach drogi krzyżowej, świadkiem mojej „spowiedzi” życia, wypowiedzianej do przyszłej żony. Tak, by żadna tajemnica nie kładła się cieniem na nasze późniejsze relacje. Bez zapewnienia od Maryi, że ta, której mówię to wszystko, to właśnie wymodlona moja przyszła żona, nigdy nie zdobyłbym się na odwagę pełnej szczerości.
Tajemnica Tajemnic – Janek
Różaniec, który stawał mi się z każdym rokiem coraz bliższy, nabrał nowego blasku po spotkaniu z Janem Budziaszkiem. Ten rytmiczny (perkusista Skaldów) i charyzmatyczny apostoł Maryi, otworzył mi oczy na sposoby odczytywania tajemnic różańcowych w życiu codziennym. Kilka godzin, które przegadaliśmy w jego domu, zaowocowały przyjaźnią i nowym cyklem dla Radia Plus, który zacząłem nagrywać dzień po powrocie z Krakowa. Nazwałem go „Tajemnica Tajemnic”. Nie przez sentyment do Pana Samochodzika Zbigniewa Nienackiego, ale dlatego że owe tajemnice są snopem światła rzuconym na moje osobiste, całkiem prywatne, porzezińskie tu i teraz. Usiadłem z kartką papieru i sporządziłem listę osób, które zapytam o ich drogę krzyżową, ich zmartwychwstania, narodzenia, odnalezienia. I się zaczęło. Przez trzy kolejne lata nagrałem ponad 300 rozmów różańcowych – niezwykle często były to wyznania osób z pierwszych stron gazet. Kiedy trzy lata później postanowiłem zebrać i wydać część z tych spotkań w książce pod tym samym tytułem, zamyśliłem się nad Traktatem św. Ludwika. I nagle na kartach tej książeczki znalazłem „moją” Tajemnicę Tajemnic. Dokładnie tymi słowami św. Ludwik określał Maryję. Nie muszę pisać, jak bardzo mnie to ucieszyło.
Tajemnica Tajemnic – Ernest
Ilustracje do książki ofiarował mi świetny Boży malarz Marek Jaromski, wybór i redakcję zrobiłem wraz z żoną, słowo wstępne napisał Prymas Polski Józef Glemp. Pozostało mi jedynie umieścić jakieś zgrabne inwokacje przed każdą częścią różańca. Cztery piękne i zgrabne wiersze: radosny, światła, bolesny i chwalebny. – Kto miałby być ich autorem – myślałem i nic nie mogłem wymyślić. Wreszcie zmęczony tym wielce, trochę ze złością, trochę z nadzieją wszedłem do kościoła św. Zbawiciela na placu Zbawiciela w Warszawie, gdzie w lewej nawie, nad adorowaną tu niemal stale hostią, smutno i tajemniczo spogląda Jasnogórska Matka Kościoła. Poszedłem, walnąłem na kolana, podniosłem wzrok i powiedziałem w myślach: Mamo! To w końcu Twój biznes, nie mój. Albo powiesz mi, kto ma te wiersze dać, albo nie będzie żadnych wierszy, i już. I w tym samym momencie, jakby mi jakaś niewiasta altem w ucho wyszeptała dwa słowa Ernest Bryll. Nic nie zmyślam! A ja wówczas ani nie znałem pana Brylla, ani nawet bladego pojęcia nie miałem, że on napisał takie arcydzieło jak Wieczernik, czy taką rewelację jak Rzecz listopadowa. Naturalnie Na szkle… i Kolędę nockę kojarzyłem, ale co Maryja może mieć z nim wspólnego? – myślałem. Zasięgnąłem języka w dziennikarskim światku, jak najlepiej do pana Brylla się dostukać, i wszyscy dobrze poinformowani jak jeden mąż odpowiadali „żona”. Najlepiej przez Małgosię, żonę znaczy, bo to taka madonna od popaprańców, każdemu pomoże. Madonna? Myślę sobie, fajnie. Zadzwonię. No i dzwonię.
– Halo, słucham.
– Pani Małgosiu, mówi Rafał Porzeziński, mam taką sprawę, bo mi Maryja powiedziała, że pan Ernest powinien napisać inwokacje do tajemnic różańcowych.
– Tak – raczej rzeczowe i bez zdziwienia. – Proszę zadzwonić wieczorem.
Rozmowę tę Małgosia Bryll przeprowadzała, gdy jechała samochodem ze swym mężem, i po jej zakończeniu zwróciła spojrzenie na Ernesta, mówiąc.
– Dzwonił człowiek, który chce, żebyś napisał wiersze do tajemnic różańcowych.
– Eeee, zawracanie głowy.
– Tak, ale on mówi, że to Maryja mu kazała zadzwonić.
– A to inna sprawa – odpowiedział poeta i choć nie napisał nowych wierszy, to te, które mi dał, nie mogły lepiej pasować do różańcowych tajemnic. Zresztą przeczytajmy:
Anioł niósł zwiastowanie Ciężko jak złoty kamień Albo jak krwawy owoc Płakał nad każdym słowem Bo co miał powiedzieć tej małej Co bezradnie pod niebem uklękła że tak straszna będzie dziecka męka Co się właśnie zaczyna w jej krwi że sam Bóg u wieczności drzwi Czeka Na Jej nie albo tak Jaki dała przedwiecznemu znak By mógł dotknąć jak człowiek człowieka
…Mistrz po prostu. To spotkanie przy okazji Tajemnicy Tajemnic zaowocowało wielką prawie synowsko-rodzicielską więzią między naszymi rodzinami. Wiele ze wspólnie przegadanych godzin poświęciliśmy Maryi. Bardzo urzekła mnie Bryllowa wizja pierwszego spotkania, które – jak wierzy – będzie miał z Nią w chwili śmierci. Ernest opowiada o tym zawsze z lekkim rumieńcem i radością oczekiwania. „Ona popatrzy surowo, zdzieli szmatą po plecach i głowie. A potem powie: Właź do kuchni, bo zupa już stygnie”. Bardzo mi ta wizja odpowiada.
Tajemnica Tajemnic – Madzia
Ten szlak różańcowy musiał zaprowadzić mnie prędzej czy później do Łazisk Górnych. Tradycyjny śląski dom, czyli polski, z niego ruszały powstania śląskie, z niego też ruszyła w 1997 roku wielka krucjata różańcowa zwana „Podwórkowymi Kołami Różańcowymi Dzieci”. Dziś to pewnie 150-tysięczna armia. Kiedy pierwszy raz usłyszałem na antenie Radia Maryja głos Madzi Buczek, mówiącej z prostotą i mocą o swym przywiązaniu do Maryi, pomyślałem, rety, to moja siostra. Nic nie wiedziałem o jej krzyżu, o dziesiątkach złamań, o operacjach bez znieczuleń, o wrodzonej łamliwości kości, o tym, że w małym ciele przez lata mieścić się musi coraz dojrzalsza dziewczyna, dziś kobieta. Wiedziałem, że chcę i muszę ją poznać. Zadzwoniłem i po kilkunastu minutach rozmowy z Pelagią Buczek, mamą Madzi, usłyszałem: „Przyjedź”. Zabrzmiało to jak muzyka. Moja pierwsza wizyta w Łaziskach była jak smakowanie nieba. Na podwórku uganiały się za sobą pieski, motyle, pyłki traw, maj, piękne okoliczności przyrody. A na wózku inwalidzkim dziewczyna, która w oczach ma niebo. Wracałem z tego kilkunastogodzinnego spotkania lżejszy o wątpliwości: „Czy świat ma sens, skoro tyle w nim bólu i niesprawiedliwości?”. Wiem, jak to górnolotnie brzmi, ale co poradzę. Z tego podwórka, gdzie w zbolałym ciele tkwi człowiek tak Boży, na cały świat ruszył różaniec żywy. Myślę, że świat byłby w dużo gorszej sytuacji, gdyby nie ich dziesiątki. Jestem tak wdzięczny Madzi i Peli.
Tajemnica Tajemnic – Wincenty
Ostatnim w tym tekście z listy mych przyjaciół, których bym nie miał, gdyby nie Maryja, jest mariolog Wincenty Łaszewski. Ktoś, kto miał chęć i czas szukać literatury maryjnej pisanej w Polsce, natknął się w klasycznych działach na dziesiątki jego tytułów. Tą drogą do Wincentego trafiłem i ja. Spotkania z nim to zawsze odkrywanie jakichś nowych dróg dostępu, nowych znaczeń w słowach setki razy wypowiadanych. Tyle razy, odmawiając różaniec, automatycznie przemykałem się nad słowami „teraz i w godzinie śmierci naszej”. Po spotkaniu z Wincentym musiało się to zmienić. To on poradził mi, abym zamiast zbiorowego „śmierci naszej”, po wyrazie „śmierci” wstawiał imię kogoś, za kogo się modlę. Uwierzcie mi, że taka modlitwa może spowodować drżenie nóg, serca i wybić na zawsze z rutyny paciorka. Dodać imię. Inna podpowiedź, którą obdarował mnie Łaszewski, a która dla mnie była bardzo odkrywcza i pomocna, to cielesne uczestnictwo w tajemnicach różańca. Nie bezimienny tłum gapi się na cierniem koronowanie, ale ludzie, których czuję, słyszę, do których mogę coś powiedzieć. Staję jako ja, ale zarazem jako jeden z bohaterów czy raczej antybohaterów tej sceny. I niezależnie od tego, którą tajemnicę rozważam, jestem tam, mam tam swoje miejsce, swój cel, swój osobisty wkład w to, co się rozegra. Jaki? Zobacz sam, podejdź do stajenki, uklęknij, wciągnij w nozdrza zapach owiec, poczuj niewygodę, dziwność, biedę. W każdej tajemnicy możesz obsadzić się w dowolnej roli, by być jak najbliżej Jezusa.
Trzy Maryje przyszły
Wierzę, że mój powrót do Kościoła wymodliły mi na różańcu trzy kobiety: babcia Maria, moja mama i moja siostra. Wierzę, że mój kurs obrany na Maryję łatwiej mi trzymać, nosząc szkaplerz. Wierzę, że kiedy proszę o wstawiennictwo Maryi w sprawach, które mam do Boga, o wiele lepiej jestem przyjmowany. Jak mówi Janek Budziaszek, nawet w zwykłym urzędzie dobrze mieć życzliwego znajomego, a co dopiero w niebie, i to na takim stanowisku. Uważam, że wybór patrona w życiu, człowieka nie jest bez znaczenia. Kiedy na świat przyszły trzy nasze córki, każda przynajmniej na drugie imię dostała Maria, bo przez Nią strzeżonego i Pan Bóg strzeże.
Oceń