Ewangelia według św. Jana
Dowiedziałem się ostatnio, że Kasia urodziła bliźniaki. Pamiętam ją doskonale, jak przed laty, po którychś roratach zaczepiła mnie w przejściu naszego duszpasterstwa: „Ojcze, tak bardzo bym chciała, żeby mój starszy brat tutaj przychodził”. Płynęły miesiące i lata. Paweł nie tylko znalazł się w duszpasterstwie, ale został dominikaninem. Kasia natomiast jest matką sześciu synów, z których dziesięcioletni Ignacy jest dziś w tym samym wieku, co jego mama, kiedy ją spotkałem po raz pierwszy.
To uświadomiło mi, że moje duszpasterskie dzieci mają coraz starsze dzieci, a ja ciągle dla nich jestem ojcem. Od dnia święceń kapłańskich ojcostwo związało się ze mną na trwałe. To słowo brzmi we mnie już tyle lat. Zmieniają się jednak jego tonacje, jego barwa.
Najpierw brzmiało obco i próbowałem przed nim uciekać. Kiedy dzisiaj wspominam początki, pierwsze tony, w których je odbierałem, i moje reakcje na nie, widzę dopiero, jaką przebyłem drogę. Uciekając przed słowem, uciekałem przecież przed rzeczywistością, którą to słowo ze sobą niosło. Najpierw się go uczyłem. Trwało to długo. Można nawet powiedzieć, że się oswajałem. To było tak, jakbym stał na jego progu. Nie wpuszczałem nikogo i nikt mnie nie wpuszczał do siebie. Otoczony młodzieżą, byłem sam, a i oni cierpieli samotność. Miesiącami, a nawet latami oswajałem się z tym słowem, drążyłem jego treść i zawartość.
Pamiętam dzień, kiedy zrozumiałem, że przed tą miłością nie potrafię już dalej uciekać. Poddałem się słowu „ojciec”. Nie dlatego, że coś zrozumiałem albo sam do czegoś doszedłem. To oni mnie dopadli, dogonili, osaczyli swoją miłością. Zmienił się mój styl życia i bycia. Zacząłem zmieniać osobiste plany, bo prosili, byśmy byli razem. Ich miłość zniewoliła mnie zupełnie. Poddałem się tej miłości. Za tym słowem stanęli konkretni ludzie, a potem całe pokolenia. Marysia i Baśka, Grażyna i Ela, Maria… Wojtek, Marek i Michał, Przemek i Maciej… Oni byli pierwsi. Potem przyszli następni.
Słowo „ojciec” stało się dla mnie darem i przestrzenią. Tak ludzie się do mnie zwracają. W tym słowie dawałem i daję siebie ludziom i wierzę, że nie zrobię im krzywdy. I oni dawali i wciąż dają mi siebie. Ich imiona to dla mnie całe historie, biografie, historie poszukiwania miłości, zranień i odrzucenia. Również historie nawróceń i odnalezienia samych siebie i Boga.
W tym słowie odnalazłem samego siebie. Ukazało mi mnie samego i przestrzeń, w której się spełniam. Jestem mu wdzięczny, bo stało się dla mnie soczewką, poprzez którą zobaczyłem innych, Boga, samego siebie.
Teraz dopiero widzę, że bez słowa „ojciec” Boga właściwie nie znałem. Własne doświadczenia, modlitwy czy książki… to wszystko za mało. To słowo w ustach tych, którzy mnie otoczyli, zabrzmiało jak objawienie. Dzięki niemu słowo „Bóg” powiększyło i pogłębiło swoje znaczenie.
Nauczycielem tego słowa jest dla mnie od samego początku Jan Paweł II. Kiedy inni chodzili za mistrzami, instynktownie chodziłem za Ojcem. Może nie doszedłem w życiu do niczego wielkiego, ale nigdy nie byłem sam.
Ojcostwo stało się dla mnie scenariuszem. Zanim to nastąpiło, we mnie samym stworzyło wizję. Dzięki niej każdy mój czyn i każde słowo, a także każda myśl ma we mnie swoje miejsce.
Następne lata przyniosły budowanie tego pojęcia. Wypełnianie go konkretnymi ludźmi, za których brałem odpowiedzialność. Gdy przychodzili nie w porę, to właśnie pojęcie zmuszało mnie do zastanowienia, czego Pan Bóg ode mnie chce i oczekuje. Zaprowadziło mnie do ludzi, do których nigdy bym nie dotarł zamknięty w sobie. Zaprowadziło mnie do Boga, który jest Ojcem miłosierdzia.
Dziś, kiedy dla młodych ludzi mógłbym być dziadkiem, muszę się uczyć ojcostwa na nowo. Myślę, że nigdy nie przestanie być wyzwaniem do przekraczania siebie samego, do otwierania się na coraz młodszych, bardziej dynamicznych, odmiennie myślących ludzi. Zaraz po święceniach wydawało mi się, że mnie postarza, a chciałem być kumplem dla otaczającej mnie młodzieży. Dziś daje nadzieję, że zachowam w sobie ducha, który nie podlega czasowi.
Oceń