List do Galatów
Incognito
Nieczęsto zdarza mi się korzystać z uprzejmości innych kierowców i prosić o podwiezienie. Kilka lat temu łapałem okazję na przystanku kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. W końcu zatrzymał się jakiś samochód.
— Do Warszawy?
— Tak, niech pan wsiada.
Kierowca, dobrze po pięćdziesiątce, nie wydawał się zbyt rozmowny. Ja także zbytnio nie nastawałem. Po kilkudziesięciu minutach — byliśmy już na przedmieściach — nie wytrzymał jednak.
— Jadę do lubej — powiedział, uśmiechając się zawadiacko.
— Jak to: do lubej? — zapytałem.
— No… do lubej — rzekł, mrugając do mnie prawym okiem. — Mieszka w Warszawie, jej mąż jest wojskowym, często go nie ma w domu, no to jadę.
Spojrzałem na niego — zupełnie nie wyglądał na mężczyznę, w którym kobiety szybko się zakochują.
— Co na to żona? — odważyłem się spytać.
— Ona? O niczym nie wie. Wie tylko mój zięć. Mówię mu nawet, kiedy wyjeżdżam. On się wtedy tylko uśmiecha i mruga okiem. Raz nawet załatwił mi alibi. Pyta pan, czy jest wierny mojej córce? Może i jest, a kto go tam zresztą wie.
— Nie sądzi pan, że trzeba z tym skończyć? — zapytałem spokojnie.
Te słowa jakby go sparaliżowały. Nie spodziewał się chyba, że ktoś może zakwestionować jego odwagę. Spojrzał raptownie na mnie: najpierw jego wzrok padł na moją koszulę, potem na spodnie i wreszcie na buty. Nie dostrzegł jednak niczego podejrzanego. Nie miałem na sobie nic, co by wskazywało, że jestem księdzem. Jedyne, co mnie mogło zdradzać, to ta delikatna zachęta do nawrócenia. Nie odkrywszy jednak niczego, trochę się uspokoił.
— Wie pan, kobiety to dużo kosztują. To nie jest byle jaka kobieta. Jest ode mnie młodsza. To trzeba jej kupić jakieś kwiaty, a to wziąć do restauracji albo na dancing, no wie pan. Co rusz jakiś prezencik. Na szczęście jestem ogrodnikiem, to mnie stać.
— Może jednak należałoby z tym skończyć — powtórzyłem.
Ponownie jakby rażony piorunem zmierzył mnie od głowy do stóp, ale i tym razem nie znalazł nic podejrzanego.
„To nie ksiądz czy ktoś taki, mogę być spokojny” — pomyślał chyba. Widać jednak było, że jest coraz mniej pewny siebie.
Coś tam jeszcze powiedział do siebie, a po chwili odważył się wyznać:
— A może i ma pan rację — chyba trzeba będzie z tym skończyć.
— O, to tutaj — nagle dostrzegłem skrzyżowanie, na którym musiałem wysiąść. Dziękując, szybko zatrzasnąłem za sobą drzwi samochodu. Nie chciałem, by zdążył zmienić zdanie.
Okulary
Od pierwszej klasy szkoły średniej byłem zmuszony nosić okulary. Na początku nie mogłem się do nich przyzwyczaić — przeszkadzały mi. Nie miałem jednak innego wyjścia, tym bardziej, że bez nich nie mógłbym otrzymać prawa jazdy. Z czasem jednak nie tylko do nich przywykłem, ale nawet je polubiłem. Pozwalały mi bardzo wyraźnie widzieć, co się dzieje. Ponadto szybko dostrzegłem, że bez jakichkolwiek zasług wyglądałem w nich bardziej dojrzale i całkiem inteligentnie.
Od dawna już nie byłem w Częstochowie. Może dwa, trzy lata. Ucieszyłem się więc, gdy w połowie czerwca udało mi się wreszcie zaplanować dwudniowy wyjazd. Szczęśliwie w piękny, słoneczny dzień ruch był niewielki. Droga, chociaż drugorzędna, śmiało przecinała zboża wyrosłe już na ponad metr. Nagle, gdzieś za zalewem na Warcie, zobaczyłem traktor, który stał niemal na środku skrzyżowania. Wydawało się, że traktorzysta oparty głową o kierownicę coś naprawia. Bez problemu dużym łukiem minąłem przeszkodę. Jeszcze tylko mechanicznie spojrzałem we wsteczne lusterko. Kątem oka spostrzegłem, że kierowca nadal jest w tej samej pozycji. Coś musiało się stać. Zahamowałem i zawróciłem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom: na samej krzyżówce kierowca całkowicie pijany śpi w najlepsze. Z tyłu zaś, na zaczepach, drzemie równie pijany drugi mężczyzna. Domyśliłem się, że pewnie wjechali na skrzyżowanie, zgasł im silnik i zasnęli.
Podszedłem bliżej. W stacyjce nie było kluczyka.
— Dzień dobry — zagadnąłem słodko.
W odpowiedzi usłyszałem jedynie jakieś niewyraźne dźwięki. Nie dałem jednak za wygraną i przyjaźnie zaproponowałem:
— Niech pan zastartuje traktor, cofniemy — stoicie na środku drogi.
Widocznie moja troska spodobała się kierowcy, bo wyciągnął skądś kluczyk i włożył do stacyjki. Na to tylko czekałem. Natychmiast zabrałem mu go i schowałem do kieszeni. Nie protestował — nie zdążył.
I na tym skończyła się moja dobroć.
— Schodzić z traktora, kłaść się na trawę i spać — rozkazałem.
Jeden z nich próbował się sprzeciwiać, ale szybko spostrzegł, że nie ma żartów.
— Wysiadać i spać — stanowczo powtórzyłem.
W końcu obaj posłuchali mnie i jak potulne baranki położyli się na pobliskiej łączce i zasnęli. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Było bardzo ciepło i z pewnością miękka trawa o wiele bardziej nadawała się do spania niż metalowe drągi czy niewygodne siedzenie.
Podszedłem do traktora. Na szczęście nie był zbyt duży i bez większego trudu udało mi się go przepchnąć w bezpieczne miejsce.
Musiałem jednak zrobić coś z kluczem — nie mogłem go przecież im zostawić. Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej stała zagroda.
Nieśmiało zapukałem. Po chwili z sieni wyszła kobieta w średnim wieku.
— Najmocniej panią przepraszam, tu na łące obok śpią traktorzyści, całkowicie pijani. Może moglibyście dać im kluczyki, gdy wytrzeźwieją — nieśmiało zaproponowałem.
— O nie, wie pan, nie, nie — zaczęła się wycofywać.
— W takim razie wyrzucam je w zboże — powiedziałem od razu i zamachnąłem się na próbę.
— Może to Franek — niespodziewanie odezwał się jakiś męski głos z wnętrza domu.
— Tak, to może Franek — powtórzyła z niepokojem kobieta i ruszyła do drogi, a ja za nią.
Rzeczywiście, to był Franek. Okazało się, że traktorzysta to ktoś z rodziny.
— Jeżeli nie weźmie pani tego kluczyka, to natychmiast go wyrzucam i dzwonię po policję — raz jeszcze zagroziłem.
— Niech pan nie wyrzuca — krzyknęła — tak, tak, wszystko załatwimy — zgodziła się.
Chwilę potem byłem już z powrotem na drodze. Włączyłem radio. Podawali właśnie prognozę pogody: zwiększające się zachmurzenie z możliwością opadów deszczu. „Trudno” — pomyślałem, przecierając zakurzone okulary.
Dworek
Po niedzielnej Mszy św. podeszło do mnie pewne małżeństwo. Wręczyli mi 150 dolarów, prosząc: — Wiemy, że wybiera się ksiądz do Polski; może mógłby ksiądz przekazać je komuś, kto jest w potrzebie. Ucieszyłem się, bo rzeczywiście znałem nie jedną, a kilkanaście rodzin, którym przydałaby się pomoc. Była jednak rodzina, która szczególnie potrzebowała wsparcia. Mieszkali w dawnych czworakach niedaleko rozwalającego się dworku: w dwóch pokojach razem z rodzicami mieściło się tam chyba ze siedmioro dzieci. Ojciec rodziny miał wprawdzie jakąś pracę, ale nie wystarczało to na utrzymanie takiej gromadki.
Nie byłem tam kilka lat i obawiałem się, że mogę do nich nie trafić. Wszystko, co pamiętałem, to ten dworek, a raczej jego ruiny. Pojechałem jednak z nadzieją, że zdołam rozpoznać drogę. Szukając jej, spostrzegłem piaszczysty trakt, który odchodził od głównej ulicy. Wydawał mi się znajomy, więc skręciłem w niego. Szczęśliwie szła tam jakaś dziewczyna. Prowadziła duży męski rower — było trochę pod górkę i pewnie nie mogła ujechać. Kiedy się z nią zrównałem, zatrzymała się, a ja zapytałem, nie wysiadając z samochodu:
— Przepraszam panią, nie jestem pewny, czy dobrze jadę? Gdzieś tutaj w okolicy są ruiny dworu i jakieś mieszkania.
— O, to tam, musi pan skręcić w prawo — spokojnie odpowiedziała, pokazując przed siebie.
Dopiero wtedy przyglądnąłem jej się. Wyglądała na jakieś 25 lat, może mniej. Na głowie miała bawełnianą chustę w kwiaty. Ubrana była zwyczajnie, za to jej rower wyglądał, jakby jeździł tylko dlatego, że już dawno nie udało mu się przekroczyć dozwolonej prędkości.
Podziękowałem za wskazówkę i już miałem odjeżdżać, gdy nagle, nie wiedzieć dlaczego, zapytałem:
— Najmocniej panią przepraszam, proszę się nie obrazić, czy ma pani dzieci?
— O tak, troje — odpowiedziała.
Przestraszyłem się trochę własnej zuchwałości, ale kontynuowałem:
— Proszę, niech mi pani wyświadczy przysługę. Przekazano mi 200 złotych z poleceniem, bym dał je pierwszej napotkanej na drodze osobie, spieszy mi się bardzo, a muszę wypełnić przyrzeczenie. Proszę, niech je pani weźmie — powiedziałem, podając jej banknot.
— Dla dzieci — spiesznie dodałem.
Spokojnie przyjęła pieniądze. Natychmiast jednak uśmiechnęła się z jakiejś głębokiej radości. Skuliła się przy tym cała, jakby chciała ukryć swoją reakcję. Nigdy w moim życiu ani przedtem, ani później nie widziałem takiego uśmiechu. Może zaskoczenie było dla niej zbyt wielkie, a może nigdy nie otrzymała żadnego prezentu. Nie wiem.
Chyba nic nie powiedziała, a ja, nie chcąc przedłużać, pośpiesznie odjechałem we wskazanym kierunku.
Pozostałe 400 złotych przekazałem rodzinie z okolic dworku. Częstowali mnie kawą i ciastem. Nie bardzo miałem na nie ochotę, ale czy mogłem odmówić?
Oceń