Potyczka ducha z rynkową materią

Potyczka ducha z rynkową materią

Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Wyczyść

O tegorocznym festiwalu w Gdyni myślę z satysfakcją – na rekomendację zasługuje wiele filmów. Aż dziw bierze, że w sferze znaczeń filmy te są do siebie w wielu elementach podobne.

Karawana polskiej kinematografii raz na rok zjeżdża do Gdyni. W tym roku niektórzy skłonni byli widzieć w niej karawan. Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski anonsował w festiwalowym katalogu: „Niezwykle trudno pisać te kilka słów w roku, który musimy uznać za katastrofalny, za najgorszy w powojennej historii polskiej kinematografii”. Później „tych kilka słów” było już tylko o pieniądzach, a raczej o ich braku. I o pewnym ministrze, który obiecawszy złote góry, pozostawił kinematografię w depresji.

 Nie ma wątpliwości, że najgorsze dla kinematografii były inne okresy — choćby epizod stalinowski (socrealistyczny) czy ten po 13 grudnia, gdy wiele filmów nie zdążyło skorzystać z sierpniowej wolności i trafiło na półkę. Nawet brak filmu (jako efekt braku pieniędzy) nie może być gorszy od sytuacji, gdy jedynym widzem filmu już zrealizowanego był socjalistyczny urzędnik odkładający go do magazynu. Taki los spotkał swego czasu Przypadek Kieślowskiego (zrealizowany w 1981 roku, oficjalna premiera — w 1987) i Przesłuchanie Bugajskiego (ukończony w 1982 roku, premiera — w 1989).

Korzyści płynące z braku pieniędzy

Oglądając festiwalowe propozycje, z satysfakcją stwierdzałem, że — na szczęście — w sztuce wciąż najważniejsza jest wyobraźnia. Sprowokowana brakiem ekonomicznej stabilizacji (lub motywacji, jak w przypadku twórców tzw. kina niezależnego) pracuje na zwiększonych obrotach i efekty tego widać na ekranie. Wydaje się, że zaordynowany ścisły post wyszedł polskiemu kinu na dobre (trzeba tylko uważać, aby nie pomylić postu z głodówką).

Piotr Trzaskalski namówił do sfinansowania Ediego prywatnego przedsiębiorcę. Dzięki temu powstał jeden z najważniejszych filmów tegorocznego festiwalu, a przy tym film wcale nie najtańszy.

W porównaniu z budżetami innych filmów 800 tysięcy złotych przeznaczonych przez TVP na realizację Mojego miasta Marka Lechkiego, nagrodzonego drugą co do ważności nagrodą festiwalu (ex aequo z Edim) nie jest kwotą wygórowaną, jednak w porównaniu z budżetem produkcji niezależnych jest nieproporcjonalnie wysoka. Budżet nagrodzonego Nagrodą Specjalną w Konkursie Kina Niezależnego Złomu Radosława Markiewicza nie przekroczył dziesięciu tysięcy, a filmu zwycięskiego, Kobiety z papugą na ramieniu Ryszarda Nyczki — pięciu! Jak tu nie pokusić się o paradoksalną tezę, że im mniej, tym więcej (wiadomo — jakości), skoro filmy te nie ustępują poziomem wielu produkcjom głównego konkursu, a w niektórych przypadkach zdecydowanie je przewyższają.

Kino niezależne

Jest największym dowodem wyższości ducha nad wulgarną rynkową materią. Realizowane z potrzeby serca, nawet jeśli czasami nieudolne, jest niemal zawsze autentyczne. W stabilnych zachodnich demokracjach kino niezależne ma już ugruntowaną pozycję na rynku. W Stanach Zjednoczonych z tego nurtu wywodzą się (i wciąż w nim funkcjonują) m.in. tacy twórcy jak Jim Jarmusch, Hal Hartley czy bracia Coen. Stanowi on estetyczną alternatywę dla tradycyjnego kina i rezerwuar ożywczych, artystycznych wartości. Tak zwane filmy niezależne wyraźnie wyłamują się z tradycyjnej poetyki kina fabularnego, kina tradycyjnej narracji, która coraz częściej nie jest w stanie udźwignąć autentycznych, niezapośredniczonych w filmowej tradycji, a tym samym nieskonwencjonalizowanych znaczeń. Filmy niezależne bez skrępowania atakują współczesność, burząc przy tym tradycyjne, obowiązujące w kinie zawodowym konwencje fabularnej opowieści.

Dobro na peryferiach życia

Jeśli za najważniejsze filmy festiwalu uznać obrazy nagrodzone przez jury — w tym roku zgodność oczekiwań publiczności, jurorów i dziennikarzy była wysoka — to w polu naszych zainteresowań powinniśmy pozostawić: Dzień świra Marka Koterskiego, Ediego Trzaskalskiego, Moje miasto Lechkiego, Tam i z powrotem Wojciecha Wójcika, Anioła w Krakowie Artura Więcka, W kogo ja się wrodziłem Ryszarda Bugajskiego, Eden Andrzeja Czeczota, Kobietę z papugą na ramieniu Nyczki i Złom Markiewicza. Aż tyle filmów zasługuje na rekomendację! Wszystkim, którzy ich nie widzieli, oznajmiam: czas spędzony przed ekranem nie będzie stracony. Dodam jeszcze, świadomy jego ograniczeń, Suplement Zanussiego (uprzedzając ewentualne wątpliwości, informuję, że Zemsta podczas gdyńskiego festiwalu nie była pokazywana). I aż dziw, że w sferze znaczeń filmy te są do siebie w wielu elementach tak podobne. W różnych stylistykach eksplikują to, co wszyscy znamy, a o czym ciągle chcemy słyszeć — trwałych wartości należy szukać niezależnie od bogactwa i społecznego sukcesu, a czasami wyraźnie w opozycji do nich. Na głównych bohaterów kreują często ludzi ze społecznego marginesu, różnej proweniencji outsiderów— nie jako nosicieli wirusów społecznej patologii (przypomina mi się tu głośny dokument Ewy Borzęckiej Arizona o ludziach z PGR–u czy ubiegłoroczny film Glińskiego Cześć Tereska), ale depozytariuszy prawdziwie ludzkich wartości.

Oto Edi, człowiek z marginesu trudniący się zbieraniem złomu, wielbiciel literatury z pokorą przyjmujący razy i rewanżujący się miłością. Człowiek Chrystusowy o wyraźnym podobieństwie do postaci z filmów Tarkowskiego czy do bohatera filmu Leszczyńskiego Żywot Mateusza z 1968 roku. Trzaskalski swobodnie nawiązuje do stylistyki twórczości jednego i drugiego (charakterystyczna praca kamery, inscenizacja planu i wybór statycznych, wielkich kadrów), zwłaszcza w scenach opieki Ediego nad niemowlakiem (znakomita scena na kładce nad jeziorem!). Walorem filmu jest autentyzm. Uwagę zwraca aktorstwo Henryka Gołębiewskiego, słynnego Poldka z Podróży za jeden uśmiech, dziś człowieka o zniszczonej twarzy, która jest jak mapa wędrówek aktora po peryferiach życia.

Nieoczekiwanie zarówno w Edim, jak i w Złomie Markiewicza złomowisko staje się symbolem wartości przedwcześnie odrzuconych przez współczesną cywilizację, jak książki zbierane przez Ediego na śmietnikach czy samochodowe części, bez których niemożliwy jest wyjazd bohatera Złomu w symbolizujące wolność góry. Bohater ostatniego obrazu to także człowiek marginesu, szorstki na zewnątrz, wrażliwy w środku. Film Markiewicza metaforyzuje społeczne i cywilizacyjne peryferia: dom opieki społecznej, śmietniki, złomowiska, przedmieścia, podmiejskie dworce, górnicze hałdy. Czyni z nich przestrzeń życia człowieka w ogóle, wzbogacając ją opowieścią o rodzeniu się elementarnych międzyludzkich więzi (znakomita gra — a raczej bycie sobą — naturszczyka, nieżyjącego już Michała Gardy).

Z nogami w szambie, z głową w chmurach

Na marginesie żyją dzisiaj jednak nie tylko ludzie bez wykształcenia. Festiwal przyniósł trzy wyraziste, choć diametralnie różniące się od siebie wymową i stylistyką, obrazy społecznej degradacji inteligencji. Pierwszy to Dzień świra, film Marka Koterskiego nagrodzony Złotymi Lwami, pełen gorzkiego, sarkastycznego autokrytycyzmu, będący jednocześnie dosadnym pamfletem na nienormalną rzeczywistość, która z inteligenta zrobiła petenta. Jedynymi inteligenckimi rytuałami bohatera stały się jego natręctwa i obsesje, a jego ambicje zmieniły się we frustracje. Adam Miauczyński, bohater wszystkich filmów Koterskiego od debiutanckiego Domu wariatów z 1984 roku, rozciągnięty jest między fizjologią a metafizyką. W poprzednich filmach Koterskiego niebezpiecznie zbliżał się do pierwszego z biegunów, w Dniu świra udało mu się jednak wyraźnie dojść do środka. Kreacja Kondrata uwiarygodnia postać tkwiącego nogami w szambie, a głową w niebie współczesnego inteligenta.

Zdecydowanie inny, czeski z ducha (hrabalowski i szwejkowski) obraz inteligenta przynosi Kobieta z papugą na ramieniu. W ascetycznej stylistyce twórca opowiada o malarzu, ze stoickim spokojem próbującym pożyczyć pieniądze na zakup egzotycznej papugi, którą mógłby posadzić na ramieniu portretowanej kobiety. Malarz odwiedza po kolei przyjaciół i znajomych, w większości inteligentów. Jego wędrówka ukazuje lekko wykrzywiony w zwierciadle satyry, ale ciepły i pełen życzliwości obraz polskiej inteligencji żyjącej na marginesie spraw społecznych, bez ambicji i roszczeń do kierowania czymkolwiek. Puenta tego filmu przynosi nadzieję, ale całość zawiera dużo łagodzonej humorem goryczy.

O inteligentach odsuniętych na boczny tor przez logikę historii opowiada także Tam i z powrotem Wojciecha Wójcika: mówi o lekarzu i malarzu, obu ze złymi życiorysami i bez szans na wyjazd z gomułkowskiej Polski. Kinematografia poprzedniego ustroju już w latach pięćdziesiątych, a zwłaszcza dekadę później, doceniła wychowawczą (wtedy propagandową) rolę kina gatunkowego — w formule emocjonującego widowiska filmowego uczyła „historii właściwej”. Posypały się więc filmy i seriale w stylu Czterej pancerni i pies czy Stawka większa niż życie 1 W nowej rzeczywistości społeczno–politycznej było to zjawisko niemal nieznane (dobrymi wyjątkami były Cwał Zanussiego oraz ZawróconyPułkownik Kwiatkowski Kutza). Z tym większą satysfakcją ogląda się film Wójcika, który jest kinem sensacyjnym dobrej marki, ze scenariuszem stworzonym według wszelkich reguł filmowej dramaturgii, sprawną reżyserią oraz płynnym montażem. Słowem — emocjonujące widowisko z dobrym bohaterem ocalającym godność w systemie, który jej nie szanował. Kino polskie nie uwolni się od fałszywej ekranowej historii spod znaku Klossa, jeśli nie będą realizowane takie filmy jak Wójcika. Tym bardziej cieszy fakt, że publiczność właśnie temu filmowi wyklaskała na festiwalu nagrodę (brawa trwały prawie 10 minut i był to najdłużej oklaskiwany film festiwalu, odkąd powstała nagroda Złotego Klakiera, czyli od roku 1994). Nie dziwi także nagroda organizatora Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Toronto za — jak to nazwano — „podjęcie historycznie ważnego tematu i przekazanie głębokich wartości moralnych”. Polonusi mają takich filmów jak na lekarstwo.

Rodzina

„Rodzina nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies” — tak swego czasu doceniali walory „podstawowej komórki społecznej” Starsi Panowie Dwaj. Piosenkę tę nuciłem na festiwalu często, bo rewaloryzacja więzi rodzinnych była aż nadto widoczna. Rzadko już i młodzi, i starzy twórcy międzyludzkie relacje oznaczali etykietą „toksyczne”, częściej patrzyli na bliskich — ojca, matkę, syna, córkę, męża, dobrego przyjaciela — z wyrozumiałością, pragnieniem pojednania, przebaczenia. Może to być świadectwem zmęczenia jałową krytyką. W różnej stylistyce i w różnym nasileniu apologią rodzinnych więzi był Edi, Moje miasto, Tam i z powrotem, Anioł w Krakowie, W kogo ja się wrodziłem i inne.

Wzruszającym momentem były wypowiedzi dwóch Marków K. — na festiwalowej gali Koterski dał świadectwo swojej miłości do syna (obsadził go zresztą w jednej z ról w Dniu Świra), mówił o pomocy, którą od niego otrzymał; Kondrat zaś (ze łzami w oczach) wyraził nadzieję, że jego synowie zobaczą w nim po tym filmie nie tylko aktora, ale także ojca, tak jak on odnalazł swego ojca po projekcji filmu Sanatorium pod klepsydrą.

Suplement

Na koniec jeszcze o Suplemencie. Film pojawił się na ekranach pół roku temu. Nie miał dobrej prasy, na festiwalu w Gdyni przeszedł bez echa, kwitowany jedynie uśmiechem wyrozumiałości. Porównywano go — na niekorzyść — z nagrodzonym dwa lata wcześniej filmem Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. I rzeczywiście Suplement artystycznie nie jest tak doskonały jak Życie. Trzeba mieć jednak świadomość, że obydwa filmy są tak od siebie różne (choć wydawałoby się, że tak podobne — przecież Suplement realizowany był przy okazji tworzenia Życia…, rozwijając niektóre jego fabularne wątki i korzystając z jego materiału), że porównywanie ich musi zakończyć się uproszczeniem. I Życie…, i Suplement stawiają pytania o Boga — tyle tylko, że ten pierwszy metafizyczne, drugi zaś — religijne. Różnica taka jak między światopoglądem Berga (granego świetnie przez Zapasiewicza) a światopoglądem Filipa (granego, niestety mniej świetnie, przez Pawła Okraskę). Pierwszego dotyka dopiero przeczucie istnienia transcendentnej instancji organizującej życie, drugi w skali pytań o transcendencję jest na poziomie wiary w Boga osobowego. Głosy krytyki, że „Zanussi dopowiedział rzecz do końca”, bynajmniej nie były pochwałą, ale tu właśnie tkwi podstawowa różnica między filmami.

„Dopowiadając rzecz do końca”, twórca opuścił bezpieczne — bo świeckie — rejony pytań ostatecznych, a wkroczył na teren zdecydowanie rzadziej odwiedzany przez publiczność, a także twórców. Rozważania na temat jakości wiary zainteresują nielicznych, ponieważ aby się nimi przejąć, trzeba je rozumieć — inaczej są jak mowa w martwym języku. Wchodząc na obszar dylematów sensu stricto religijnych, Zanussi sam odebrał sobie szansę dotarcia do szerszej publiczności. Jednak zastrzegł, że jest to tylko suplement do jego wcześniejszych obrazów. Choć to dzieło autonomiczne, w pełni zrozumiałe jest jedynie jako uzupełnienie takich metafizycznych z ducha filmów, jak Życie… czy Iluminacja (1973). Dla jednych rozważania o jakości wiary (zwłaszcza młodego, a więc nierzadko neurastenicznego człowieka) będą odebrane jako zbyt dosadne, innych zaś zaskoczą niespotykaną w polskim kinie odwagą w zadawaniu pytań o jakość życia chrześcijanina, o „doświadczenie pustyni”, zaufanie Bogu, pojęcie Opatrzności, właściwe zrozumienie caritas czy świecką drogę do świętości.

* * *

Po raz pierwszy od dłuższego czasu gdyński festiwal nie był dla mnie — i myślę, że dla wielu — doświadczeniem podobnym do wydłubywania rodzynek z zakalca polskiej kinematografii. Dobry artystyczny poziom wielu obrazów w połączeniu z ich wymową, udana inwazja młodych twórców na polską kinematografię sprawiają, że o tegorocznym festiwalu myślę z satysfakcją — nieczęsto bowiem zdarza się być bezpośrednim świadkiem zwycięstwa ducha nad wulgarną, rynkową materią. Zwłaszcza że przed festiwalem to ta ostatnia była faworytem potyczki.

1 Na marginesie: dzisiejsze działania telewizji publicznej zmierzające do rewaloryzowania seriali sprzed lat tyleż samo mogą służyć ekonomicznym, co ideologicznym interesom, swoistemu oswajaniu z PRL–em za pomocą lżejszej X Muzy.

Potyczka ducha z rynkową materią
Krzysztof Kornacki

urodzony w 1970 r. w Gdańsku – polski nauczyciel akademicki, doktor habilitowany, prof. nadzwyczajny Uniwersytetu Gdańskiego, filmoznawca, pracownik Katedry Kultury i Sztuki Instytutu Filologii Polskiej, specjalizuje się w historii kina polskiego, autor książki Kino pols...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze