Legendy dominikańskie
I. Chrzest Pana Jezusa w Jordanie
Chrzest, którego udzielał Jan w wodach Jordanu, był zapowiedzią tego chrztu, którym my zostaliśmy ochrzczeni. Był bowiem chrztem pokuty. Przyjmując go, ludzie wyznawali swoje grzechy i błagali Boga o miłosierdzie. „Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia — wyjaśniał Jan Chrzciciel — lecz Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem”. Właśnie my zostaliśmy ochrzczeni Duchem Świętym i ogniem, ogniem Bożej miłości do człowieka, który realnie oczyścił nas z naszych grzechów; i jeszcze więcej — uczynił nas dziećmi Bożymi, uczestnikami Bożej natury.
Chrzest, którego zażądał od Jana Pan Jezus, był zapowiedzią innego chrztu — takiego chrztu, którym tylko On jeden miał zostać ochrzczony. „Chrzest mam przyjąć i jakiej doznaję udręki, aż się to stanie” (Łk 12,50) — wyznał kiedyś Pan Jezus, a niewątpliwie miał na myśli ten chrzest we własnej krwi, który miał się dokonać w czasie Jego męki. Podobnie powiedział do synów Zebedeusza, którym marzyły się zaszczyty w Jego Królestwie: „Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, albo przyjąć chrzest, którym Ja mam być ochrzczony?” (Mk 10,38). Zatem chrztem Pana Jezusa była Jego męka, którą podjął dla naszego zbawienia.
Widzimy więc, że chrzest, który Pan Jezus przyjął od Jana, miał dokładnie odwrotne znaczenie niż ten, którego Jan udzielał innym. Wszyscy inni przyjmowali od Jana chrzest pokuty i wychodzili z wód Jordanu bardziej czyści. Pan Jezus, niepokalany i najświętszy, wszedł w wody Jordanu, aby symbolicznie wziąć na siebie grzechy całego świata i żeby je zanieść na krzyż. Z wód Jordanu wyszedł Pan Jezus jako Baranek Boży, obciążony grzechami całego świata.
Właśnie od chrztu w Jordanie rozpoczął Pan Jezus swoją działalność publiczną. Przez Jego naukę i cuda, a zwłaszcza przez Jego śmierć i zmartwychwstanie, miało się dokonać nasze pojednanie z Ojcem Przedwiecznym. Jezus bowiem przyszedł do nas od swojego Ojca, którego jest Synem Jednorodzonym i umiłowanym. Już nad wodami Jordanu pojawiła się postać gołębicy, widzialny znak Ducha Świętego, jako obietnica naszego pojednania z Bogiem. Po zmartwychwstaniu Chrystusa Duch Święty rzeczywiście na nas zstępuje i realnie dokonuje tego pojednania.
II. Objawienie siebie na weselu w Kanie
To jest bardzo znamienne, że „początek znaków” uczynił Jezus podczas wesela. Temat wesela pojawia się również w wielu Jego przypowieściach. Bo przyszedł On do nas jako Oblubieniec, który zaprasza nas do wiekuistej miłości i pragnie przemienić nas, Kościół, w swoją Oblubienicę.
Jeden warunek, żebyśmy się mogli stać Oblubienicą Chrystusa, jest już wypełniony: niewątpliwie jesteśmy już przez Niego ukochani i upragnieni, zresztą bez żadnej naszej zasługi. Jednak jeszcze dwa warunki muszą być spełnione: prawdziwą Oblubienicę cechuje postawa zawierzenia swojemu Ukochanemu, powinna też ona swoimi czynami zapraszać Oblubieńca do okazywania jej miłości.
Otóż na weselu w Kanie postawy zawierzenia uczy nas Maryja. Jak najlepsza matka zauważyła ona, że ubogim nowożeńcom grozi kompromitacja, i zaraz szepnęła o tym swojemu Synowi. Jednak Pan Jezus nie odpowiedział jej wtedy: „Dobrze, zaraz coś na to poradzę”. Drogi Boże nie są drogami ludzkimi i odpowiedź Pana Jezusa pozornie nie dawała nadziei. „Jeszcze nie nadeszła moja godzina” — odpowiedział swojej Matce.
Maryja jest jednak Mistrzynią zawierzenia. Już podczas zwiastowania cała zawierzyła się Bogu: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego”. Również teraz, kiedy odpowiedź Jezusa jakby nie pozwala na nadzieję, ona wie jedno: że Jemu trzeba i warto zawierzyć całkowicie. „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” — mówi do ludzi obsługujących gości weselnych.
W ślad za zawierzeniem muszą iść czyny zawierzenia — i to jest warunek trzeci, który musi być spełniony, byśmy związali się na trwałe z naszym Boskim Oblubieńcem. Jezus nakazuje sługom napełnić stągwie wodą, a potem zanieść je staroście weselnemu. I okazuje się, że woda zamieniła się w wino. „Jasne jest — komentuje to wydarzenie Jan Paweł II — że nadzwyczajny skutek działania pochodzi nie od nich, ale od Tego, który im polecił działać i który sam działa swoją tajemniczą, Boską mocą”.
III. Głoszenie Królestwa Bożego i wzywanie do nawrócenia
Królestwo Boże jest tam, gdzie Bóg jest naprawdę na pierwszym miejscu — i w naszym sercu, i w naszych wyborach życiowych, i w naszym porządku miłowania. Kiedy zaś Bóg jest na pierwszym miejscu, wówczas wszystko jest na swoim miejscu, a w ludzkich sercach i między ludźmi pojawia się pokój i radość, i miłość wzajemna. Jednak Królestwa Bożego nie da się wprowadzić naszymi dobrymi postanowieniami. Możemy je przyjąć tylko jako dar od naszego Zbawiciela, bo tylko On ma moc usuwać nasz grzech, największą przeszkodę dla Królestwa Bożego.
Kiedy wpatrujemy się w Ewangelie, można odnieść wrażenie, że Pan Jezus chciał rozbudzić nadzieję Królestwa zwłaszcza w ludziach ubogich, odrzuconych i pogardzanych. Aż intryguje to Jego upodobanie do zajmowania się ludźmi mało ważnymi i z marginesu. Rozpoczął On głoszenie Dobrej Nowiny nie w Rzymie, nawet nie w Jerozolimie, ale w północnej Galilei, w ziemi Zabulona i Neftalego (Mt 4,12–23), czyli w najbardziej zabitej deskami prowincji, jaką da się wyobrazić.
Mogłoby się wydawać, że skoro przyszedł On ogłosić zbawienie wszystkim narodom, to powinien zaczynać rozsądniej. Powinien raczej udać się do miejsc, w których kształtuje się opinia publiczna — a nie gdzieś na zapadłą prowincję. Również na głosicieli Ewangelii mógłby wybrać ludzi bardziej się do tego nadających, a nie zwyczajnych rybaków, ludzi nieokrzesanych i nieznających technik przekonywania.
Jednak Bóg nie ma względu na osoby. Ciemny analfabeta jest dla Niego tak samo drogocenny i bezcenny, jak Arystoteles, Kopernik czy Einstein. Co więcej, Jezus głosi Dobrą Nowinę i wzywa do nawrócenia nawet największych grzeszników. On nie dzieli nas na ludzi porządnych i na ludzkie śmieci. Dla Niego każdy z nas jest skarbem, każdego z nas chce ocalić dla życia wiecznego. Nawet celników i nierządnice. Orędzie o Królestwie Bożym to radosna nowina, że dla Boga znaczymy niewyobrażalnie więcej, niż na to zasługujemy.
IV. Przemienienie na górze Tabor
To nie przypadek, że na górze Przemienienia rozmawiali z Jezusem Mojżesz i Eliasz. W Starym Testamencie czytamy, że rozmawiali oni również z Bogiem na górze Synaj, nazywanej też górą Horeb. To właśnie na tej górze Mojżesz otrzymał od Boga dziesięcioro przykazań, a Eliasz przeżył słynną teofanię, kiedy to po bardzo gwałtownych zjawiskach przyrody Bóg objawił mu się w cichym, łagodnym wietrzyku. Otóż na górze Przemienienia Mojżesz i Eliasz rozmawiają z tym samym Bogiem prawdziwym i wszechmocnym, którego spotkali w swym doczesnym życiu.
Ewangelista Łukasz zapisał, że rozmawiali z Nim — z Jednorodzonym Synem Bożym, który jest jedno ze swoim Przedwiecznym Ojcem — o Jego odejściu, które miało się dokonać w Jerozolimie. Dla kochającego Boga byliśmy warci nie tylko tego, żeby Syn Boży stał się Synem Człowieczym, ale również tego, żeby umarł za nas na krzyżu.
Obecność Mojżesza i Eliasza w wydarzeniu Przemienienia Pańskiego podkreśla tajemnicę zbawczego zstąpienia Boga w naszą ludzką historię, tajemnicę przygotowywaną przez całe dzieje Starego Testamentu i urzeczywistnioną w Jezusie Chrystusie.
Natomiast głos Ojca Przedwiecznego wskazuje na tajemnicę jakby odwrotną, na tajemnicę naszego wstępowania do Boga. „Oto mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!”. Słuchajcie Go, idźcie za Nim — powiada Ojciec Przedwieczny — On jest przewodnikiem waszego zbawienia! Słuchajcie Go, bo On jest Drogą, Prawdą i Życiem! Zawierzcie Mu samych siebie, bo On tak was ukochał, że dla was przeszedł przez mękę i krzyż! Dajcie Mu się prowadzić i doprowadzić do Przedwiecznego Ojca!
V. Ustanowienie Eucharystii
Już wcześniej, po cudzie rozmnożenia chleba, Pan Jezus obiecywał swoim wyznawcom dać Pokarm nieporównywalnie ważniejszy niż manna, którą Bóg karmił swój lud, kiedy wyprowadzał go z niewoli do ziemi obiecanej: „Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli… Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata” (J 6,49–51). Jezus wywiązał się z tej obietnicy w przeddzień swojej męki, podczas Ostatniej Wieczerzy.
Był wtedy najdosłowniej wypełniony taką miłością, która czyniła Go gotowym do oddania za nas życia, mimo że byliśmy wtedy Jego nieprzyjaciółmi. Nawet spośród najbliższych Mu uczniów jeden miał Go wydać, drugi się Go wyprzeć, a wszyscy — od Niego uciec. Jak trudna była to miłość nawet dla Niego, dla Człowieka będącego zarazem Synem Bożym, świadczy o tym dramatyczna walka duchowa, którą jeszcze tego samego wieczoru miał stoczyć w Ogrodzie Oliwnym.
Zarazem Jezus z całą świadomością chciał tę swoją miłość przeciwstawić siłom ciemności, które przygotowywały wtedy największy przeciwko Niemu atak. Dobrowolnie się na ten straszliwy atak wystawił: „Ja życie moje oddaję, aby je znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać (J 10,17n). A wszystko to miało się stać po prostu dlatego, że nas kocha. Po to przecież Jezus zgodził się pójść na krzyż, żeby nas wszystkich uzdolnić do naśladowania Jego miłości, która jest mocniejsza niż siły ciemności.
Zatem Eucharystię ustanowił Pan Jezus nie tylko po to, żeby każdy z nas — „ze wszystkich pokoleń, ras i języków” — mógł mieć aż tak bezpośredni przystęp do Niego. On w tym sakramencie nie tylko daje nam się cały, ale daje się jako nas kochający — jako Ten, który za nas życie oddał, i jako Ten, który nas niezawodnie doprowadzi do życia wiecznego, jeżeli tylko pozwolimy Mu napełniać się tą miłością, która jest w Nim. Obdarzając nas Eucharystią, Jezus wywiązuje się z tej obietnicy zostawionej nam na samym końcu swojej Modlitwy Arcykapłańskiej: „Objawiłem im, Ojcze, Twoje imię i nadal będę objawiał, aby miłość, którą Ty Mnie umiłowałeś, w nich była i Ja w nich” (J 17,26).
Oceń