Dzieje Apostolskie
Pokój stał się kaplicą, łoże ołtarzem, a leżąca na nim Mama oknem, poprzez które wyczuwało się wyraźnie powiew wieczności. Umierająca osoba, całkowicie pogodzona z wolą Bożą, jest jak wystawiona na ołtarzu Hostia, poprzez którą spływa na nas Obecność.
W lipcu werdykt lekarski oznajmił nam wyraźnie: Mama odchodzi. Trzy miesiące jej powolnego żegnania się ze światem były jak okres Wielkiego Postu, wielkiej boleści, która się żywi wzbierającą od dołu wielką Radością Zmartwychwstania. Ludzkie smutki targały mną niczym wzburzone fale oceanu, ale niezdolne były zmącić tego niezgłębionego pokoju wypełniającego mnie od wewnątrz. I gdy Mama wydała ostatnie tchnienie, radosne Alleluja! całkowicie mną owładnęło; w duchu zjednoczyłem się z nią, żywą, w jej szczęśliwości. I nie tylko ja, także moja siostra, grupa najbliższych przyjaciół, z którymi spotkaliśmy się w ów dzień na porannej Mszy, niczym na naszych rezurekcjach. Pozostało już tylko pocieszać smutnych, którzy składali mi kondolencje, wyrazy żalu i współczucia. Biedni. Nic nie mogą pojąć. To do nich odnoszą się słowa Jezusa: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych”.
Matka i syn
Święta Rodzina z Nazaretu stanowi wzorzec dla każdej ludzkiej rodziny. Niedościgły oczywiście, ale w jednym punkcie udało się nam, mnie i Mamie, w sposób doskonały upodobnić do Maryi i Jezusa. Przyszedłem bowiem na świat dokładnie w noc Bożego Narodzenia.
Poza tym były już tylko mniejsze czy większe odstępstwa. Mama w największym stopniu kontrastowała z Matką Bożą w swej wojującej abstynencji, bo przecież w Kanie Galilejskiej na miejscu Maryi z pewnością prosiłaby Jezusa o zamianę w wodę tego wina, które było na początku wesela, nigdy odwrotnie.
Moje odstępstwa przybrały zdecydowanie odmienny charakter i to pewnie dlatego Ojciec z nieba, nie chcąc stracić na wieki wieków swego dziecka, zamierzał prosto z pieluszek zabrać mnie między swoje aniołki. Dogorywałem już bowiem pewnej nocy, siniejący, bez tchu, w ramionach mej Mamy, zrozpaczonej, oszołomionej w obliczu śmierci, która niedawno zabrawszy jej męża, znów nadchodziła. W odległej miejscowości Apolonia, siostra Mamy, ujrzawszy we śnie tę scenę, zerwała się i gwałtowną modlitwą do Matki Bożej sprawiła, że kostucha, która już kładła na mnie swą rękę, wycofała się.
Znam kobietę, która w podobny sposób wyrwała swe nowo narodzone dziecko lekarskiemu i Boskiemu wyrokowi, i teraz gorzko żałuje tamtego kroku, gdyż uratowany przez nią syn oddał się w moc zła. Ja również, gdy wyrosłem, umarłem dla Boga, szedłem na zatracenie, ale tamtą modlitwę Apolonii z dramatycznej nocy podjęła Mama i przez długie, długie lata nieustannie błagała Boga, aby mnie przywrócił do życia. W końcu została wysłuchana, niczym wdowa z Ewangelii mająca jedynego syna, niesionego na marach, młodzieńca z Nain (Łk 7,11–17).
Mama sama wyznała, że w tej scenie widzi mnie i siebie. Jednakże nie wszystko skończyło się tak, jak dwa tysiące lat temu w galilejskim miasteczku. Tam Jezus wskrzesił zmarłego i „oddał go jego matce”; mnie zabrał ze sobą w daleki świat.
Biedna Mama. Przedobrzyła. Nie zdawała sobie sprawy, jak potężnym narzędziem jest modlitwa i że może ona „uczynić nieskończenie więcej, niż prosimy czy rozumiemy” (Ef 3,20). Sądziła, że gdy wyprosi mi nawrócenie, to odnajdę w sobie pokój Boży i zaprzestanę mych włóczęg po Polsce, wrócę do domu i będę przy niej wiódł spokojny, pobożny żywot. Tymczasem zacząłem gwałtownie uganiać się za Chrystusem i to poza granicami kraju. W poszukiwaniu mego miejsca przemierzałem Francję, Hiszpanię, Saharę, popełniając większe szaleństwa niż poprzednio, tyle że o zabarwieniu ewangelicznym. Również moje życie modlitewne niepokoiło Mamę, która podejrzewała, że ulegam wschodnim prądom. Nie lubiłem bowiem różańca, oddawałem się natomiast kontemplacji, trwaniu w milczeniu przed Panem.
Biedna Mama. Jakże się zamartwiała, gdy często w poniewierce, narażony na niebezpieczeństwa pielgrzymowałem po obcej ziemi. Byłem przeświadczony, że to Pan mnie posłał i prowadzi apostolskim szlakiem; że mam tam misję do spełnienia. Takie argumenty zupełnie nie docierały do Mamy. Uważała, że jeżeli Bóg dał mi ciepłe, wygodne mieszkanie, to powinienem w nim nabożnie siedzieć, codziennie chodzić na Mszę do kościółka i spełniać naokoło dobre uczynki. Z ogromnej pobożności Mamy nie sposób było wycisnąć kropelki wiary.
Teraz pojmuję, że te jej godziny przemodlone na różańcu, niezliczone Msze, nowenny, koronki, majowe, przetwarzały się w ogień wiary, którą Bóg podsycał moje serce, napełniał mnie odwagą, a ją pozostawiał w lęku i niepokoju, tak jak to często czynił z Matką Jezusa.
Z wiekiem Mama z coraz większym trudem znosiła moje niespokojne życie. I gdy wiosną tego roku oznajmiłem, że wyjeżdżam do Czarnkowa, gdzie z mojej inspiracji rodzi się chrześcijańska wspólnota życia, Mama wręcz przerażona wołała, że zwariowałem, i za wszelką cenę usiłowała mnie powstrzymać. To zajście, bardzo gwałtowne, skojarzyło mi się natychmiast ze sceną z Ewangelii, gdy Matka i bracia wybrali się, żeby powstrzymać Jezusa. „Mówiono bowiem: ťOdszedł od zmysłówŤ” (Mk 3,21).
Niebawem mama poważnie zachorowała. Odwiedzałem ją, gdy tylko mogłem. W sierpniu, kiedy była już wyraźnie gasnąca, umierająca, zawahałem się, czy wrócić do Czarnkowa, gdzie miało się odbyć ważne zgromadzenie. Kogo wybrać?
— Mamo, jutro wyjeżdżam. Pobłogosław mnie na drogę.
— Błogosławię cię.
Wypowiedziawszy te słowa, Mama zapadła w senne omdlenie, w którym godzinami nieraz trwała w tamtym okresie. Nie byłem pewny, czy swojego błogosławieństwa nie wypowiedziała w sposób bezwiedny. Jednak nie, po chwili otworzyła oczy i spytała:
— Czy wziąłeś chleb na drogę?
Słowo „chleb” zastanowiło mnie. W takich sytuacjach zwykle pytała, czy wziąłem kanapki. Ten chleb, w który Mama pragnęła mnie zaopatrzyć na drogę, nabierał już innego wymiaru. W pełni dane mi było to zrozumieć dopiero później, w ostatnich jej godzinach na ziemi.
Wyjechałem, albowiem „kto […] nie ma w nienawiści swego ojca i matki…”. Przez cały czas mojej nieobecności na każdy dzwonek u drzwi Mama podrywała się z nadzieją: „Marek wrócił!”, płonną za każdym razem. Gdy jednak moja siostra pytała, czy ma mnie wezwać do natychmiastowego powrotu, kręciła przecząco głową. Ona również wybrała Jezusa, który swym uczniom chcącym iść za Nim, nakazał opuścić dom, własne dzieci, wszystko.
W Bożym miłosierdziu
Mama miała szczególną misję w Kościele, którą było szerzenie kultu Bożego miłosierdzia. To z jej inicjatywy dzieło Faustyny wykiełkowało najpierw w parafii św. Michała w Sopocie, następnie w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Nie odbywało się to bez trudności, gdyż początkowo proboszczowie z nieufnością spoglądali na obraz z napisem „Jezu, ufam Tobie”. Najoporniej, jakby odpłacając pięknym za nadobne, przyjmował jej orędzie własny syn, ja.
Samo słowo „miłosierdzie” raziło mnie, gdyż kojarzyło mi się z wczasami — rekolekcjami dla obłożnie chorych, w których w studenckich czasach zdarzyło mi się uczestniczyć. Przez trzy tygodnie jako wolontariusz pragnący poświęcić się dla bliźnich, pokonując olbrzymi wstręt, zatykając nos, pielęgnowałem zdeformowane ciała. W równym stopniu obrzydzenie we mnie wywoływały ich członki, jak i mój wymuszony przykazaniami samarytanizm, moje miłosierdzie. Fuj!
Tak uprzedzony długo z dezaprobatą i kpiną odnosiłem się do nabożeństw ku czci Bożego miłosierdzia. Kilka lat minęło, zanim przestałem sobie drwić z tej, jak mi się wówczas zdawało, dewocyjnej formy pobożności dla starych kobiet, i nawet w ramach miłosierdzia godziłem się — gdyż widziałem, że Mamie to sprawia ogromną radość — odmawiać z nią jej koronkę.
Jednak dopiero w tych ostatnich miesiącach Mama ukazała mi, czym prawdziwie jest Boże miłosierdzie.
W porządku naturalnym to, co młode i piękne, przyciąga ludzkie serce, natomiast wszystko, co brzydkie i stare, odpycha. U Boga odwrotnie, szczególnie to, co brzydkie, wzbudza w Nim ogromną czułość, tkliwość (nie litość). Dane mi było tego doświadczyć.
W lipcu, gdy odwiedzałem Mamę w szpitalu, sadzałem ją na wózku i udawaliśmy się do parku. Tam, podpierając się z jednej strony na lasce, z drugiej na moim ramieniu, przespacerowała nieraz kilkanaście kroków aleją.
Ze zdumieniem stwierdzałem, że ogarniało mnie wówczas odczucie, którego doświadczałem ponad 30 lat wcześniej w trakcie mych pierwszych randek. Do tej pory tkwi w mej pamięci niezatarty urok naszych lipcowych schadzek szpitalnych i nieodparte wrażenie, że ja, zakochany chłopak, spotykałem się tam z młodą dziewczyną.
Tę idyllę zburzyło raz małe dziecko, które na widok Mamy zaczęło ze strachu płakać, jakby poczuło przechodzącą śmierć. Nazajutrz ten sam malec, Oliwier, przybiegł spontanicznie do Mamy z uśmiechem, z kwiatuszkiem. Przez pół godziny bawił się z Babcią, ciągnął jej wózek inwalidzki, chwytał laskę. Rówieśnicy w duchu.
Tak, ten, który wchodzi z radością w życie pod wieloma względami przypomina tego, który z pogodą odchodzi, który wchodzi z radością w życie wieczne. Jeśli ktoś nie stanie się jak dziecko, nie wejdzie do królestwa niebieskiego — mówi Jezus.
W sierpniu Mama zaczęła gwałtownie młodnieć, stawać się coraz mniejszym dzieckiem. Już nie wstawała z łóżka, była jak niemowlę, wokół którego wszystko trzeba było zrobić.
Gdy pielęgnowałem jej ciało, znikały z mego serca naturalne w takich sytuacjach odczucia ludzkiego wstrętu i wypełniała mnie ogromna czułość i tkliwość. Owładnęło mną niezgłębione uczucie tego samego rodzaju, które ona miała wobec mnie 56 lat temu, gdy leżałem bezradny, kruchy, siusiający. Nic z litości, nic z zaciskania zębów, żeby wypełnić mój obowiązek względem chorej matki. Przepełniało mnie miłosierdzie Boże.
To właśnie z taką bezgraniczną czułością i tkliwością Ojciec przyciągnięty moralną szpetotą i duchową bezradnością pochyla się nad biednymi grzesznikami, swoimi dziećmi.
Dobra śmierć
Przez kilka ostatnich lat Mama, w miarę jak ubywało jej zdrowia, z coraz większą żarliwością modliła się o dobrą śmierć. Cóż to jest dobra śmierć? W ludzkim rozumieniu najlepiej wyjaśnia to greka, bo gdy przetłumaczymy te dwa słowa na język Arystotelesa, otrzymamy — eutanazję.
I Mama miała szansę na dobrą po ludzku śmierć, bez żadnego cierpienia. Niewiele brakowało, aby w czerwcu — kiedy zapadła w śpiączkę z powodu anemii — spokojnie, łagodnie zasnęła i nieświadoma swego stanu, obudziła się już po drugiej stronie. Lekarz jednak uderzył na alarm i Mama została zawieziona do szpitala, gdzie czekało ją pasmo udręk i potem, po operacji, już w domu, długie tygodnie powolnego konania. Czy to w ten sposób jej modlitwa o dobrą śmierć została wypełniona?
Bóg wysłuchał jej wołania z suplikacji: „Od nagłej, a niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie”. I przez trzy miesiące choroby prowadził ją przez czyściec, w którym z własnej woli (po drugiej stronie byłaby przymuszona) dzień po dniu oddawała ziemi wszystko, co w niej ziemskie.
Oddawanie
Mama, gdy po długiej i ciężkiej chorobie umierała jedna z jej sióstr, usiłowała ją duchowo krzepić. Kiedy tamta, próbując raz sama dostać się do łazienki, upadła, Mama wygłosiła jej budującą katechezę, przyrównując jej upadek do upadku Jezusa pod krzyżem.
Gdy sama znalazła się w szpitalu, przygnębiona, że stała się ciężarem dla innych, niepotrzebna, wygłosiłem jej budującą katechezę, przekonując ją, że właśnie teraz, w chorobie i cierpieniu, ma największą moc czynienia dobra.
— Teoria — przerwała Mama mój teologiczny wywód.
I już jej nie mówiłem, że ta jej „teoria” zabrzmiała jak Jezusowe: „Boże, mój Boże, czemuś Mnie opuścił”.
Potrzeba jej było wielu tygodni, aby wreszcie pewnego dnia zawołać mnie:
— Spójrz na plac. Widzisz Papieża? Przemawia, naucza, ściska wyciągnięte ręce. Swoją aktywnością oddaje chwałę Bogu.
Zamilkła i po kilku minutach z promiennym uśmiechem zakończyła: — Ja oddałam Bogu moją aktywność.
I przez trzy miesiące choroby oddawała Bogu jedną rzecz po drugiej, poczynając od najbardziej prozaicznych. Kiedy zdołała przełknąć zaledwie kleik, przez kilka dni prosiła z uporem, aby jej podać na obiad kopytka. Tłumaczyła szczegółowo, jak je należy przygotować, ugotować. Sama ze swego łóżka, tracąc poczucie rzeczywistości, gotowała nam pierogi, zupę, kazała jeść i jeszcze innych zapraszać, z ulicy, z placów, aby się posilali. Całe życie krzątała się w kuchni, między garnkami, i teraz to wszystko z niej wyparowywało.
Stopniowo oddawała ziemski pokarm, ziemskie krzątanie. W coraz większym stopniu krzepiła się już tylko modlitwą. Na łożu śmierci, kołysce do wieczności, zrealizowało się w niej polecenie Pawła: „Módlcie się nieustannie”. Często nie byłem w stanie rozeznać, czy śpi, czy się modli, jej wargi niemal bez przerwy się poruszały i w dzień, i w nocy. Organicznie, powiedziałbym, cała przekształciła się w nieustającą modlitwę. Przez ostatnie trzy dni jej pobytu na ziemi, odłączona od kroplówki, oczekiwała przyjścia Pana bez kęsa pożywienia, bez kropli wody.
Pokój stał się kaplicą, łoże ołtarzem, a leżąca na nim Mama oknem, przez które czuć było wyraźnie powiew wieczności. Umierająca osoba, całkowicie pogodzona z wolą Bożą, jest jak wystawiona na ołtarzu Hostia, poprzez którą spływa na nas Obecność.
Etapami oddawała też Bogu własne ciało. Według jednej z apokryficznych ewangelii Jezus na pytanie uczniów, kiedy im się objawi, odpowiedział: „Gdy rozdziejecie się, a nie doznacie wstydu” (P. Oxy 655). I u Mamy stopniowo zanikał przyrodzony niewieści wstyd wobec osób pielęgnujących jej ziemską powłokę. Odłączała się od własnego ciała, które ostatecznie powierzyła na przechowanie, aż do dnia zmartwychwstania, ziemi.
Cóż jeszcze oddała Bogu? Własnego syna, mnie, w momencie, kiedy udzieliła mi błogosławieństwa na drogę.
Z trudem przyszło jej oddać inną rzecz. Rozum. W szpitalu zaczęło się jej wszystko plątać: daty, wydarzenia, osoby. Nieraz z przerażeniem mówiła: „Boże, tracę rozum. Jestem głupia. Mówię od rzeczy”.
Raz próbowała mi opowiedzieć o czymś, co się wydarzyło na sali szpitalnej — jej opis nabierał surrealistycznych wymiarów, czas i przestrzeń mieszały się, zjawiały się osoby dawno zmarłe.
— Och, wszystko mi się miesza — wyznała.
Potem, jakby w geście szukania ratunku, złożyła ręce i płynnie wyrecytowała cały akt zawierzenia Maryi. Zakończyła go słowami:
— Oddaję mój rozum Bogu.
I do końca wiele ziemskich spraw mieszało się w jej głowie, ale nigdy się nie myliła w sprawach ostatecznych. Jej słowa, w miarę jak wargi z coraz większym trudem wypychały je na zewnątrz, nabierały poetyckiego i prorockiego wymiaru.
— Milknie gwar tego świata.
— Jestem już na progu.
— Poddaję się Światłości.
Jednak nie od razu Mama poddała się Panu. Na początku w szpitalu składała jeszcze nadzieję w ziemskich doktorach. Dopiero po dwóch tygodniach intensywnych zabiegów oświadczyła: „Jak lekarze dopadną człowieka, to już mu żyć nie dadzą”, i z ręki kapłana przyjęła ostatnie namaszczenie. Po operacji, gdy jej stan zaczął gwałtownie się pogarszać, z niecierpliwością oddawała się już tylko Bogu, w żarliwiej modlitwie błagając, aby ją zabrał.
— Bardzo byłabym wdzięczna Jezusowi, gdyby mnie wziął już dzisiaj.
Jezus zwlekał. Nie słuchał Mamy, która wyznaczała kolejne daty.
— Jutro już na pewno umrę. Kopcie grób.
Nie kopaliśmy.
W końcu ucichło w Mamie to gwałtowne żądanie. Jeszcze kilka tygodni trwała rozłożona na łóżku w postawie: „Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”.
W Wielkim Piątku
To już była tradycja. Co roku w dniu urodzin Mamy, 30 grudnia, spotykaliśmy się całą rodziną na porannej Mszy odprawianej w jej intencji. W tym dniu liturgiczne czytanie mówi o wdowie Annie, bardzo podeszłej w latach. „Liczyła już osiemdziesiąty czwarty rok życia. Nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą” (Łk 2,37).
Jakżeż ta ewangeliczna postać przypominała Mamę. O świcie pierwsza przychodziła do kościoła, uczestniczyła w dwóch, trzech Mszach dziennie, nie opuściła żadnego nabożeństwa, godzinami adorowała Najświętszy Sakrament.
Ten ewangeliczny podeszły wiek, 84 lata, jawił się nam z daleka jako granica, po osiągnięciu której Mama wypełni swą misję na ziemi i będzie mogła odejść. Gdy w roku 1996 Mama przekroczyła mityczną linię i dalej nieznużenie dzień po dniu, rok po roku — coraz bardziej i bardziej zadziwiona, że wciąż jeszcze drepcze po tej ziemi — służyła Bogu w swym parafialnym kościółku, a w domu gotowała, sprzątała, cerowała, odnosiłem wrażenie, że coś, ktoś ją tu przytrzymuje. Co? Kto?
Czyżby wuj Stefan? Przez te ostatnie kilka lat Mama z obsesyjnym — zdawało mi się — uporem modliła się o nawrócenie swego brata, ateisty z przekonania. Według mnie zalicza się on do tych, którzy nie mówią „Panie, Panie!”, ale spełniają wolę Ojca (Mt 7,21). Całe życie z poświęceniem oddaje się innym. Dzień i noc kocha ludzi, co prawda nie miłością biorącą swe źródło w Bogu, przyprawioną ewangeliczną solą, ale słodką ludzką dobrocią, którą chciałby zalać wszystkie człowiecze bóle, odgrodzić od tej niezrozumiałej, niejednokrotnie raniącej miłości Bożej. Niemniej wuj Stefan zbawienie wieczne ma zapewnione, gdyż Chrystus nie będzie mógł mu powiedzieć: „Byłem głodny, a nie nakarmiłeś Mnie”.
Często spierałem się z Mamą na jego temat, zwłaszcza w okresie, gdy byłem zaangażowany w polityczne akcje o pokój w Kosowie, na świecie. Wobec ogromu cierpienia na świecie, potwornych zbrodni, tysięcy dusz zagrożonych potępieniem wiecznym, uważałem, że składanie całego wysiłku modlitewnego, ofiar i postów w intencji Stefana, aby przystąpił do sakramentów, jest duchową małostkowością. Moje zarzuty odniosły ten tylko skutek, że Mama zamilkła, nie usiłowała już mnie nakłaniać, abym swoją modlitwą złączył się z nią w tym dziele. Dla niej, niezdolnej swym ludzkim sercem objąć nieznane ludy, miliony nieszczęśliwych istot, liczył się tylko konkretny brat Stefan i jak lwica walczyła o jego pełnię szczęścia, spotkanie z Bogiem.
Czyż Bóg nie pochyla się w ten właśnie sposób nad Stefanem? Wpatrzony w mego wuja nie widzi poza nim całego świata, milionów głodujących, umierających ludzi. On nie patrzy na ludy, na tłumy. Zakochany, aż do zaślepienia, zawsze tylko w jednym konkretnym człowieku, w każdym z nas.
Kiedy w czerwcu rozpoczęło się powolne odchodzenie Mamy i lekarze raz po raz przecierali ze zdumienia oczy, gdyż wyniki badań stwierdzały, że ich pacjentka nie powinna już zaliczać się do żyjących, nabierałem coraz głębszego przeświadczenia, wbrew rozumowi, który z ironią się wykrzywiał, że Mama trwa na łożu śmierci i cierpi, i modli się jeszcze tylko dla Stefana. Nie może odejść do swego szczęścia z Panem, zanim to jej dzieło nie zostanie do końca przemodlone, przecierpiane.
Pewnego dnia uniosła się na łóżku, choć już od dawna nie była w stanie o własnych siłach przyjąć takiej pozycji, i zawołała:
— Dzisiaj jest wielkie święto, dzień wielkiej łaski, bo Stefan przystąpił do sakramentu pojednania i przyjął Chrystusa.
Nie wiem, czy według ziemskiego kalendarza to się rzeczywiście stało, ale Mama faktycznie przebywała już poza czasem, w wieczności, skąd możliwe jest widzenie zdarzeń, które dla nas dopiero nadejdą. Jej misja wobec brata została wypełniona.
I już nazajutrz siostra Śmierć objęła ją. Nabrzmiała na całym ciele, zsiniała i poczęła rzęzić. Zaczął się dla niej Wielki Piątek. Przybyły lekarz stwierdził agonię. Czuwaliśmy całą noc przy Mamie, potem drugą, trzecią… aż oszołomiony lekarz uznał, że minął stan agonalny i kazał od nowa podłączyć jej ciało do kroplówki.
Dla mnie był to szok. Duchowo i psychicznie już pogrzebałem Mamę, zacząłem nawet załatwiać formalności związane z pogrzebem, a tu ona… jakby wstała z grobu. I dalej trwa w modlitewnym cierpieniu. Co ją przytrzymuje na tej ziemi, że nie może połączyć się z Chrystusem? Kilkakrotnie usiłowała mi coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie zrozumieć jej słów.
Co jej przeszkadza wejść do królestwa Bożego? Przecież już nie wuj Stefan. Tamta sprawa została szczęśliwie zwieńczona. Może więc ja?
Uciekłem od jej łóżka i cały dzień błąkałem się po lesie. Mama z równą żarliwością, z którą walczyła o nawrócenie Stefana, usiłowała przez ostatnie lata skłonić mnie, abym codziennie, nie tylko w niedzielę, karmił się Chlebem Życia. „Czy wziąłeś Chleb na drogę?” — przypomniało mi się pytanie Mamy, gdy udzieliła mi błogosławieństwa na moją misję w Czarnkowie. To nie tyle ona przemawiała, ile Duch Święty poprzez nią. Faktycznie, bez tego pokarmu będą mną targać moce piekła, tak jak teraz kłębiły się w mym wnętrzu uczucia, myśli, które mnie przerażały. Msza święta jest jedynym miejscem, w którego obszarze będę się mógł z nią, ze wszystkimi zmarłymi, realnie spotykać; nie grób, nie pamiątki, które mogą mi podesłać najwyżej sentymentalne widziadła.
Wróciłem wieczorem do Mamy i odbyłem z nią ostatnią poważną rozmowę. Wysłuchała mnie i w odpowiedzi zamknęła oczy, łagodnie zasnęła, zapadła w kilkunastogodzinną śpiączkę. Zarówno dla niej, jak i dla mnie nastał okres Wielkiej Soboty. Wszystko się wypełniło, nie było już cierpienia, trwaliśmy w ciszy i w oczekiwaniu na Wielką Radość.
* * *
Z jej kalendarza eschatologicznego tylko jedna rzecz się sprawdziła. Umarła, tak jak zapowiedziała, w sobotę, w dzień Matki Bożej.
Bóg z tą radosną wieścią posłał do niej swych Archaniołów, gdyż zamknęła ziemskie oczy, oślepiona Światłością, 29 września, w dniu ich święta, Michała, Gabriela i Rafała. W święto Aniołów Stróżów, w blaskach złotej polskiej jesieni, pomachała nam, gdy staliśmy nad dołem wykopanym w ziemi, i uniosła się w wykonywanej przez nas pieśni: „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”.
Oceń