Po co światu mnich?
Pęknięte miasto. Biesłan, Zbigniew Pawlak, Jerzy A. Wlazło, Znak 2014
To nie jest książka, którą się pakuje do walizki na wakacje. Nie da się jej czytać, leżąc beztrosko na leżaku. To nie jest książka na długie jesienne popołudnia i na zimowe wieczory. I to na pewno nie jest książka, którą można przeczytać w tramwaju, na przystanku, w pociągu. Bo ona od pierwszych stron budzi ogromny sprzeciw. To-nie-mo-gło-się-wy-da-rzyć. A jednak. Czytamy i wiemy, że to nie jest wymyślona historia. To jest prawda, którą przyniosło życie. Tacy jesteśmy. Nie wierzycie? Przeczytajcie Pęknięte miasto. Biesłan Zbigniewa Pawlaka i Jerzego Wlazło.
Dlaczego Bóg na to pozwolił?
„ – Przyszedłem zobaczyć, czy potrzebuje pani pomocy – powiedziałem półgłosem.
Nawet na mnie nie spojrzała.
– A jaką pomoc możecie mi dać?
– Możemy postarać się o pomoc finansową, jeżeli potrzebuje pani opieki medycznej, to…
– Pieniędzy nie chcę. Nie możecie mi pomóc.
Stałem zmieszany.
– Może opieka psychologa… – Wciąż nie podnosiła wzroku, więc nie umiałem dokończyć zdania. – Mogę się modlić za panią – wyszeptałem wreszcie.
Wtedy spojrzała mi w oczy.
– Modlić? Modlić? Najpierw powiedzcie mi, dlaczego Bóg do czegoś takiego dopuścił!
Od kiedy przyjechałem do Biesłanu, to pytanie towarzyszyło mi na każdym kroku. Nie umiem tłumaczyć Boga. Umiem Go prosić. I staram się zrozumieć, kiedy mnie nie słyszy. Pytanie „dlaczego” zadawane jest w bólu, rodzi się z braku nadziei w obliczu nieszczęścia. „Dlaczego” – wołał Hiob, straciwszy cały swój majątek, rodzinę, zdrowie.
– Nie wiem. – Bezradnie rozłożyłem ręce. – Różne złe rzeczy dzieją się na świecie. Ale to nie Bóg je zsyła, tylko ludzie. I człowiek musi się z nimi zmierzyć.”
Wielkie święto
1 września 2004 roku. Zaledwie 10 lat temu. Próbuję sobie przypomnieć, co mogłam robić tamtego dnia, ale żaden obraz nie pojawia się mojej głowie. Zaglądam do starego kalendarza. 16.30 – dentysta. Nic więcej.
Moje dzieci jeszcze nie chodziły do szkoły, więc 1 września wyglądał pewnie tak samo jak inne dni – odwieźliśmy z mężem synów do dziadków, a potem każde z nas poszło do pracy. Przed południem, jak wielu innych dziennikarzy, byłam zapewne w jakiejś szkole na rozpoczęciu roku szkolnego. Potem siedziałam przed ekranem monitora i pisałam. O szkole. Tę informację usłyszałam najprawdopodobniej z radia albo z telewizji. Bo w newsroomie radio i telewizor włączone są przez cały dzień. Nie pamiętam, co czułam. Nie pamiętam, czy umiałam sobie to w ogóle wyobrazić. I czy to można sobie w ogóle wyobrazić? Czy nasza wyobraźnia jest gotowa, żeby coś takiego wymyślić? I czy nas to wtedy poruszyło? Coś, co działo się kilka tysięcy kilometrów od naszych bezpiecznych biurek, domów i ulic?
Zbigniew Pawlak jechał właśnie ulicami Wrocławia ze swoimi dziećmi i żoną do szkoły na rozpoczęcie roku szkolnego. Byli spóźnieni, więc jechał dość szybko. Spiker w radiu przeczytał informację z ostatniej chwili: „Siedem osób zginęło w ataku terrorystycznym na szkołę w Rosji. Napastnicy przetrzymują ok. 250 zakładników, w tym ponad 130 dzieci. Atak przeprowadził oddział zorganizowany prawdopodobnie przez Szamila Basajewa. Do Biesłanu wysłano rosyjskie oddziały specjalne….”.
Dla niego ta informacja brzmiała inaczej niż dla tysięcy Polaków, którzy jej słuchali. Gdy tylko wrócił do domu, próbował się czegokolwiek dowiedzieć. Nie z ciekawości. Nie dlatego, że był dziennikarzem. Tam umierali ludzie, którzy byli mu szczególnie bliscy. Tam na Wschodzie zostawił przyjaciół, znajomych, kawał dorosłego życia. Jedwabny szlak był jego miłością. Wyjechał tam na rok. Miał wtedy 22 lata. Wrócił po 10 latach. Na Wschodzie jego dzieci postawiły pierwsze kroki, powiedziały pierwsze słowa. Tam miały koleżanki i kolegów. Teraz szły do polskiej szkoły. Tak postanowili.
Czuł, że informacje podawane w radiu są nieprawdziwe. Wiedział, jak wyglądają tamte szkoły, wiedział jak wygląda początek roku szkolnego na Kaukazie. 1 września to święto państwowe, dzień wolny od pracy. Dzieci już wiele dni wcześniej uczą się wesołych piosenek i wierszyków, żeby je śpiewać i recytować na uroczystej akademii. Mamy szykują dla swych pociech białe bluzki, granatowe spódnice, marynarki, spodnie. Babcie, ciotki i kuzynki pieką ciasta, szykują mięso, sałatki, kompoty. Każdy wie, co trzeba robić. Ma być radośnie, gwarnie, odświętnie.
Bo szkoła to dla dzieci drugi dom. Nie w przenośni. Dosłownie. Tu nie tylko zdobywają wiedzę. Tu się uczą, jak mają myśleć, co mają myśleć, co mają robić, kim mają być w dorosłym życiu. Za trzy dni cały świat się dowie, że w szkole w Biesłanie, niewielkim mieście w Północnej Osetii, przez trzy dni bez jedzenia i wody, w upale, w sali gimnastycznej przetrzymywano 1500 zakładników, że zginęły 384 osoby, w tym 156 dzieci, że ponad 785 osób zostało rannych. Świat zobaczy ruiny szkoły wysadzonej w powietrze. W Biesłanie jeszcze przez długie lata będą pamiętali o tym, co wydarzyło się w tamte wrześniowe dni 2004 roku. Politycy będą rozprawiać o terroryzmie, wojnie, bezpieczeństwie, wolności. Będą słowami naprawiać świat, który za nic nie chce się dać naprawić. W końcu świat zapomni.
Ale teraz jest 1 września 2004 roku, słoneczny, upalny poranek. Irina z synami wychodzi z domu i idzie do szkoły. Ojciec z córkami przyjedzie samochodem – dziewczynki wiążą jeszcze wstążki we włosach, zakładają kolczyki, przeglądają się w lustrze. Chcą wyglądać pięknie. Już jadą samochodem, już są blisko szkoły. – Słyszycie, fajerwerki strzelają, nic nie będziemy widzieć – mówi z przyganą ojciec. Bo Dżojew jeszcze nie wie, że jego żona i synowie są już zakładnikami. Że to nie fajerwerki. Chwilę później jego samochód zostanie ostrzelany z karabinu maszynowego. Spokojne, szczęśliwe życie jego rodziny w tej chwili się skończy. „Stałem tam i nie mogłem nic zrobić. Nic. Ta bezradność mnie przerażała, a skoro ja byłem przerażony, to co czuli Artur i Marek. I moja Irina. Gołymi rękami chciałem rozbić mury tej przeklętej szkoły. Ale milicja już ją otoczyła. Już nie puszczali. Bezradność jest gorsza od śmierci”. Irina siedziała z chłopcami w sali gimnastycznej. Modlili się po cichu, żeby umarli razem albo ocaleli razem. Ale tak się nie stało. Niespodziewany wybuch, Artur poderwał się z podłogi, wstał i zaraz osunął się na ziemię. Miał tylko 9 lat. Irina tuliła krwawiącą głowę syna i czekała na śmierć. Chciała umrzeć razem ze swoim dzieckiem. Marek wołał: Mamo, uciekajmy. To on ją uratował. To on, drobny siedmiolatek, nagle stał się dorosły, myślał za nią, działał za nią. Biegła za synem i szeptała jeszcze do Artura: Wrócimy po ciebie…
Szczęście, które boli
Zbigniew Pawlak ponad miesiąc szukał sposobu, żeby dostać się do Biesłanu. Dotarł tam 40 dni po tragedii. W mieście kończyła się żałoba. Czterdzieści dni ma dla wierzących symboliczne znaczenie. Przez tyle dni żegnają swoich zmarłych. Ale ta żałoba zakończyła się tylko teoretycznie. Bo ona trwała jeszcze długie miesiące. W niektórych domach trwa do dziś. Przyjechał tam, bo chciał być z tymi, którzy cierpieli. Chciał wejść do ich domów i porozmawiać. Domy na Kaukazie są niezwykle gościnne. Każdy jest tu mile widziany. On przyjechał, żeby wysłuchać ich żalu. I żeby potem opowiedzieć, jak było naprawdę. Tyle, że prawda każdej rodziny jest inna. Ci, którzy stracili najbliższych, nie potrafią czasem dalej żyć. Bo czy można żyć, gdy straciło się żonę, córkę, syna…. Gdy w gwarnym zazwyczaj domu nagle jest bezmiernie cicho. Więc ci, którzy stracili bliskich, mają swoją prawdę o łzach, cierpieniu i niewyobrażalnej tęsknocie. A prawda tych, którzy ocaleli, jest prawdą przeżywaną w ukryciu. Odebrano im prawo do radości, do świętowania, do normalnego życia. Miasto pękło. Tak jak pękły z żalu ludzkie serca. Trudno się ucieszyć, że dziecko sąsiada żyje, gdy moje umarło. „Szczęście może doprowadzić do obłędu. Tak słyszałem. Prawdziwe szczęście boli tych, którym go zabrakło. Ja oglądałem właśnie szczęście, które wyniszczało tego człowieka od środka. Było jego przekleństwem, bo uratował syna” – pisze Pawlak.
Milena nie uratowała swojej córeczki. To znaczy uratowała jedną. Wieczorem 2 września napastnicy, po długich negocjacjach, zgodzili się, by szkołę opuściły matki z małymi dziećmi. Wszystkie. Tylko że wychodząc, musiały zostawić swoje starsze dzieci. Nie każda się na to zgodziła. Fatima powiedziała: Ja zostaję – i oddała w cudze ręce małe zawiniątko. Fatima i jej córka Kristina zginęły. Przeżyła tylko sześciomiesięczna Alona wyniesiona z budynku na rękach przez oficera milicji. 26 kobiet opuściło szkołę.
Salima do dzisiaj pamięta łzy w oczach dziecka, siedmioletniego synka, który nie potrafił zrozumieć, dlaczego musi zostać sam. Zmasakrowane ciało chłopca oddano rodzicom po kilku dniach. Dopiero kilka miesięcy później dowiedzieli się, że pochowali nie swoje dziecko. Zwłoki ich syna zidentyfikowano później.
Anita była w szkole ze swymi dwiema córeczkami – roczną Milaną i ośmioletnią Alaną. – Musisz wyjść – powiedział do niej zamaskowany mężczyzna. Miała nadzieję, że wybiera między życiem i życiem. Ufała w to, że jej posłuszeństwo i dramatyczna decyzja opuszczenia szkoły uratuje innych. Uratuje jej córeczkę. Więc tłumaczyła najspokojniej jak umiała: „Tutaj jest cała twoja klasa. Jest twoja pani. Ja muszę wyjść, muszę nakarmić Milanę, zmienić jej pieluszki. Wieczorem przyjdziemy po ciebie z tatą i razem wrócimy do domu. Jak zawsze. Milana nie może tak długo czekać, ale wieczorem znów będziemy razem”. Ale wieczorem nie mogła wrócić. Ciało swojej córeczki znalazła dwa dni później na trawniku przed szkołą. Snajpier trafił ją w głowę. Anita patrzy teraz w oczy Zbyszka i pyta go: Dlaczego Bóg do czegoś takiego dopuścił?
Urodziny
Zabiorę was teraz do Miasta Aniołów. Chociaż wolałbym tam nie iść. Bo to jest miasto, którego nie powinno być. Nigdy. I nawet ta nazwa, choć z nieba, nie pozwala oswoić tego miejsca. Ono jest świadectwem ludzkiej podłości, okrucieństwa, zaślepienia. Świat dorosłych swoimi rękami zbudował Miasto Aniołów. Grób przy grobie, alejka za alejką, w nieskończoność. Wszystkie równe. Z czerwonego granitu. Na każdym uśmiechnięta twarz dziecka. Przy każdym grobie stolik i dwa siedziska. Tu maskotka, tam lalka, samochodzik, kolejka, pluszowe misie. Czasami stoi talerzyk z kawałkiem tortu albo rozsypane są cukierki, owoce – w Mieście Aniołów obchodzi się urodziny. Przychodzą rodzice, rodzeństwo, ciotki, wujkowie. Wszyscy chcą być tego dnia razem z dostojnym jubilatem. Śpiewają kołysanki do snu, opowiadają, co słychać w domu, co w szkole. Zawsze ktoś tu jest. Zawsze ktoś po kimś płacze.
3 września 2005 roku obchodzono pierwszą bolesną rocznicę. „Ponad czterdzieści minut trwało wyczytywanie nazwisk na cmentarzu w Biesłanie. Jedynym takim, gdzie spoczywają ludzie różnych wyznań, gdzie nauczyciele nadal są ze swoją klasą, gdzie rodzice wciąż są z dziećmi, a dzieci na zawsze pozostaną uczniami. Jedynym, gdzie pomnik upamiętniający poległych żołnierzy ma postać pluszowego miśka siedzącego bezpiecznie pod kamizelką kuloodporną oficera służb specjalnych”. Czytam te słowa i wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś swoją złość i nienawiść wymierzył w dzieci.
***
W Biesłanie życie pozornie wróciło do normy. Pozornie. Bo już nic nie będzie tu takie samo. Rok szkolny zaczyna się teraz 5 września. A szkoły z numerem jeden już nie ma. Długo zastanawiano się, jak zorganizować to nowe szkolne życie. Czy dzieci ze szkoły, w której doszło do zamachu, powinny dalej być razem? Tylko jak skompletować klasy, kiedy tylu uczniów nie żyje…? Wybudowano nowe szkoły, uczniów rozdzielono. Z sześćdziesięciu nauczycieli okupowanej szkoły 19 zginęło. Ci, którzy przeżyli, długo jeszcze słyszeli oskarżenia. „Przysięgaliście opiekować się naszymi dziećmi. Tymczasem wy żyjecie, a nasze dzieci zginęły. To wy powinniście umrzeć”. Tylko co oni mogli zrobić? Terroryści przecież powiedzieli otwarcie: Jesteśmy tu, aby was zabić!
Oceń