List do Galatów
Powiem wprost: należę do fanów dra Gregory’ego House’a. Z nieskrywaną niecierpliwością czekam na każdy czwartkowy wieczór, by – w generalnie beznadziejnej ofercie telewizji publicznej – obejrzeć choć ten jeden dobry punkt programu, do jakich zaliczam perypetie medyka. Dr House fascynuje mnie przede wszystkim z powodów teologicznych. Dokonuje on bowiem ostrego i prostego cięcia: ten, kto używa rozumu, musi odrzucić wiarę, ten, kto wierzy, na kołku musi zawiesić rozum. Albo, albo.
Tyle że i wiara, i rozum są w człowieku. Oczywiście, House jest zbyt bystry, by „wierzyć”, że za pomocą jego medycznych i racjonalistycznych analiz można cokolwiek sensownego powiedzieć o wierze. „Próba, by przedstawić wiarę w kategoriach spekulacji, jest jak wykuwanie samolotu w skale” – zauważy trafnie żydowski filozof Abraham Joshua Heschel. Ocenianie wiary tylko za pomocą rozumu (jak to czyni House), to jak próba zrozumienia miłości jako sylogizmu czy piękna jako równania algebraicznego. Dlaczego jednak u tych, którzy jak House uważają się za racjonalistów, każdy rodzaj wzmianki o wierze budzi odruchowy sprzeciw?
Zastanawiam się więc, czy nie jest to nasza, wierzących, wina. Czy rozprawiając o wierze, nie uciekamy się do takiego typu argumentacji, który budzi sprzeciw, z natury jest nieprzekonujący i musi wyglądać na zabobonny, a w konsekwencji budzić strach? Czy więc dr House nie ma racji, kiedy buntuje się przeciwko typowym amerykańskim kaznodziejom ewangelikalnym, którzy Darwina uważają za diabła wcielonego, a każdy opis biblijny traktują ze śmiertelną powagą?
Dlatego fascynuje mnie pewien obraz, który rodzi się w mojej wyobraźni. Wyobrażam sobie bowiem, jak mogłoby wyglądać spotkanie cynicznego i ironicznego dr House’a z pełnym zrozumienia dla innych i optymistycznej pokory wobec świata ks. Józefem Tischnerem, którego dziewiątą rocznicę śmierci obchodzimy w czerwcu. Co powiedziałby Tischner, kiedy dr House zasiadłby w jego bacówce w Łopusznej przy wielkim drewnianym stole i zacząłby ironizować na temat Tischnerowej wiary?
Przypuszczam, że ks. Tischner, który siedziałby w góralskim swetrze, mógłby zacząć tak, wymachując przy tym swoimi wielkimi dłońmi: „Odwaga myślenia bierze się z odwagi patrzenia”. Zobaczmy więc, drogi doktorze House, jak się mają sprawy wiary i rozumu. Po pierwsze, zdaje się, że popełniasz błąd – mówiłby ks. Tischner – utożsamiając myślenie religijne z myśleniem fundamentalistycznych telekaznodziejów amerykańskich. Jasne, oglądasz ich nawiedzone kazania każdego dnia w TV, słuchasz w radiu, ale to jeszcze nie powód, w każdym razie nie dość wystarczający, by przekreślać wiarę. Bo czyż nie jest to droga zbyt łatwa dla tak wyrafinowanego intelektualisty jak ty, drogi doktorze House?
A przecież, mógłby ciągnąć dalej Tischner, tradycja chrześcijańska przekazała nam w spadku dwie, na pierwszy rzut oka sprzeczne, formuły pojednania rozumu z wiarą. Jedni za św. Augustynem powtarzali: fides quaerens intellectum („wiara szuka rozumienia”). Drudzy, za św. Tomaszem z Akwinu mówili: intellectus quaerens fidem („rozumienie szuka wiary”). Co w tych starych formułach, doktorze House, daje do myślenia? Czy to, że one się różnią, są ze sobą sprzeczne? Bynajmniej. Ciekawe jest to, że dla obu wspólne jest jedno słowo: „szukać”. Cóż jednak znaczy szukać? – pyta ks. Tischner. „To mieć i nie mieć zarazem – odpowiada. – Szukamy jedynie tego, czego nie posiadamy. Zarazem jednak to, czego szukamy, jest już naszym udziałem, już powierza siebie naszym przeczuciom, naszej wyobraźni, pamięci, ma w nas swoją ideę”. Czy to nie fascynujące – szczególnie dla kogoś takiego jak ty, doktorze?
Drogi księże, odpowiedziałby zapewne dr House z lekko ironicznym uśmiechem. Brzmi to może i intrygująco, co ksiądz mówi, ale nie widzę w tym niczego ponad sofistyczną zagrywkę.
Spróbuję zatem jeszcze inaczej, nie tyle, żeby cię przekonać, mówiłby ks. Tischner, ile uzasadnić swój punkt widzenia. Otóż, kiedyś przed wiekami, aby opisać tajemnicę poznania, posługiwano się w tym celu metaforą światła. Tak, tak, wiem, że nie lubisz metafor, ale pozwól dokończyć. Mówiono zatem o „światłach wiary” i o „światłach rozumu”. Światło łączy się ze światłem jak woda z wodą, jak powietrze z powietrzem – bez oporu i bez sporu. I chociaż inaczej wygląda świat w świetle rozum, a inaczej w świetle wiary, to jednak ta różnica nie zabija ani wiary, ani rozumu. Przeciwnie, jedno światło jest zachętą dla drugiego światła, jest inspiracją i kuszącą obietnicą. Gdyby odebrać człowiekowi jedno ze świateł, jego świat i on staliby się ubożsi. Czyż nie wydaje ci się, że wiara bez rozumu jest ślepa, a rozum bez wiary głuchy?
Pamiętam, rzekłby ze śmiertelną powagą dr House, jak mój kolega, ze studiów na Hopkins University – Żyd – powtarzał, że pierwszą rzeczą, o którą się trzy razy dziennie modli, jest nie chleb powszedni, zdrowie czy nawet odpuszczenie grzechów, lecz wiedza: „O, obdaruj mnie wiedzą, rozumieniem, wglądem”. Co myślisz, drogi księże, bym ja, zatwardziały agnostyk, odwrócił tę prośbę, i spróbował trzy razy dziennie pomodlić się o wiarę? „O, obdaruj mnie wiarą, miłością i nadzieją”. Czy to dobry początek, by w wierze nie widzieć tylko zaburzeń neurologicznych lub psychicznych?
Och tak, odpowiedziałby zapewne ks. Tischner. I dodał: na moje góralskie oko nie ma ludzi wierzących i niewierzących. Są tylko ci, którzy się modlą, i ci, którzy się nie modlą… Tak czy inaczej, doktorze House, chyba już czas, by wychylić kieliszek ciepłej wódki, zakąszając razowym chlebem. Gwarantuję, że po tym „wirus” wiary cię nie dopadnie…
Oceń