Życie chciane i niechciane
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Potrzebna jest nam wrażliwość pozwalająca dostrzec, że od momentu powstania pierwszej komórki nowego organizmu chodzi już o kogoś. Kontakt z nim jest na razie niemożliwy – ani tu rozumu, ani woli, ani nawet ludzkich kształtów – tacy właśnie na początku jesteśmy. Ale jesteśmy!

Choć nasza moralna edukacja trwa całe życie, to z wiekiem coraz bardziej opornie przyjmujemy korekty naszego postępowania. Skąd się to bierze? Zapewne stąd, że dorosłość wiążemy z ukształtowanymi już poglądami, także moralnymi. Mamy swoje zasady, swoją wrażliwość, swoje opinie i przekonania, a wśród nich także i to, że zostały ukształtowane zręby naszej „moralnej edukacji” . Edukacja moralna niepodobna jest do innych obszarów zdobywania wiedzy, nawet tej praktycznej. Jej efektem nie jest bowiem przyjęcie przez wszystkich, którzy zostali jej poddani, jednakowo brzmiących norm wraz z ich treściową zawartością. Różnimy się, bywa, że kontestujemy zastany porządek, raz po raz uczestniczymy w debatach natury moralnej, które nie mają końca, ponieważ w dziedzinie moralności nic nie jest tak oczywiste jak w naukach formalnych czy przyrodniczych. Teoretyczne dywagacje nad prawami termodynamiki nie spędzają nam snu z powiek, ale to, co dopuszczalne, względnie niedopuszczalne moralnie, staje się przedmiotem dyskusji i zażartych sporów zarówno w salach wykładowych uniwersytetów, jak i na osiedlowych ławkach oraz u fryzjera. Im bardziej szczegółowe kwestie wchodzą w grę, tym większy „protokół rozbieżności”. I nie chodzi tylko o różnice między wierzącymi i niewierzącymi, w obrębie samego chrześcijaństwa pojawiają się różnice w interpretacji moralnie słusznych norm, spór o dopuszczalność metod in vitro jest tego przykładem.

Włączamy się zatem do toczonych dyskusji jako dorośli ludzie o ukształtowanych już, aczkolwiek niejednolitych poglądach moralnych. Włączamy się, ponieważ mamy świadomość, że dotyczą nas one jako rozumnych i wolnych ludzi, a nie jako przedstawicieli jakiejś konkretnej profesji. Podchodzimy do tych dyskusji z bagażem naszych moralnych doświadczeń, przekonani o tym, że mamy w dyskutowanych kwestiach coś do powiedzenia. Powołujemy się na wiedzę i doświadczenie życiowe, a w miarę upływu lat wykazujemy coraz większą tendencję do powtarzania: „zawsze tak robiliśmy”, „tego jeszcze nie było”, „wszyscy wokół tak postępują”, „jak znamy życie, to nic z tego nie będzie” i tak dalej. Z irytacją przyjmujemy wytykanie nam moralnych błędów (chyba że drobnych) i musiałoby się doprawdy stać coś poważnego, żeby zmobilizować nas do moralnego przewartościowania naszego postępowania. Im zatem więcej uwagi poświęcimy naszej moralnej edukacji za młodu, tym większa szansa na prawość postępowania. Nawiasem mówiąc, chyba za mało dostrzegamy, jak wielkie znaczenie w naszym dorosłym życiu, które – zgodnie z ewangelicznym przesłaniem – powinno być nieustannym nawracaniem się, ma łaska Boga. Bez niej bylibyśmy zapewne „sztywni” jak raz odlany model.

Jeśli zaczynam od nawiązania do trudności związanych z moralną edukacją, to dlatego że wiąże się z nią budzenie moralnej wrażliwości, której brak nie czyni z nas od razu zimnych drani, ale w złożonych kwestiach natury moralnej pozwala nam wniknąć w problem głębiej, wykroczyć poza efekty dostrzegalne tu i teraz. Mówiąc jeszcze prościej: nie wszystko jest w rzeczywistości takie, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje, głębsza refleksja odkrywa czasem przed nami zupełnie niedostrzegane dotąd obszary…

Mając na uwadze potrzebę owej głębszej, ale mimo to pozbawionej abstrakcji refleksji, chcę się przyjrzeć niektórym aspektom dyskusji nad dopuszczalnością technik wspomaganego rozrodu; przyjrzeć z dystansu, ponieważ na temat samych technik powiedziano i napisano w ostatnich latach tak wiele, że trudno już czytelnika czymkolwiek zaskoczyć. A zacznę od tego właśnie, że ta debata toczy się na dobrą sprawę w polskiej rzeczywistości dopiero przez ostatnie dwa lata. Zdecydowanie za późno…

Dopiero…?

Powiedziałby ktoś: „lepiej późno niż wcale”. Niewątpliwie, ale nie sposób nie zwrócić uwagi na to, że od pierwszej udanej próby zapłodnienia in vitro (1978) minęły trzydzieści dwa lata, a od polskiego sukcesu w tym względzie, którego autorem był prof. Marian Szamatowicz (1987), upłynęło lat dwadzieścia trzy. W tym czasie doczekaliśmy się oficjalnego stanowiska Kościoła katolickiego (1987 – Donum vitae) na temat metod wspomaganego rozrodu, ale nie przypominam sobie, żeby wywołało ono w naszym kraju jakąś ożywioną dyskusję. Tymczasem coraz więcej było klinik prowadzących program zapłodnienia in vitro i coraz więcej dzieci, które urodziły się w następstwie metod wspomaganej prokreacji. Kiedy zatem w 2008 roku rozpoczęły się prace nad ustawą bioetyczną, metody in vitro były już „zadomowione” w polskiej rzeczywistości. Protest Kościoła katolickiego przeciwko próbom wprowadzenia prawnych regulacji dopuszczających metody in vitro jest w świetle wypracowanej w Kościele doktryny zrozumiały, ale nagłośnienie całej kwestii pojawiło się zdecydowanie za późno. Nie twierdzę, że zainteresowani nie mogli do stanowiska Kościoła na temat metod wspomaganej prokreacji dotrzeć, przy dobrej woli na pewno mogli. Dyskusje na temat in vitro pojawiały się również przy okazji różnych konferencji, jednak ci, którzy na tę metodę się decydowali, prawdopodobnie w tych konferencjach nie brali udziału. Swoją wiedzę opierali na tym, co usłyszeli od przeprowadzających zabieg lekarzy – ci natomiast wypowiadali się na temat in vitro w samych superlatywach.

Zgodzimy się zapewne, że dorosły katolik w Polsce niekoniecznie z zapamiętaniem śledzi doktrynę moralną Kościoła. Jest wszak już „wyedukowany”. Jeśli przyjmiemy, że jego katecheza ogranicza się głównie lub wyłącznie do niedzielnych homilii, to nie ma co ukrywać, że z końcem lat 80. i początkiem lat 90. minionego wieku więcej się na nich dowiedział o polityce niż o kwestiach bioetycznych. Rodzice, którzy wówczas zgłaszali się do programu wspomaganego rozrodu, niejednokrotnie nie znali problemów moralnych związanych z in vitro. Kiedy więc po latach dowiadują się, że ich dziecko nie jest „owocem miłości”, a czyn, którego się dopuścili jest „wyrafinowaną aborcją”, nie za bardzo wiedzą, co z sobą w obliczu tych oskarżeń począć, szczególnie kiedy poczęte w warunkach laboratoryjnych dziecko jest przez nich kochane, jest ich chlubą i nadzieją. To przecież w bardzo wielu, jeśli nie w większości przypadków dzieci ochrzczone, uczestniczące w życiu sakramentalnym Kościoła. Nie mam zamiaru głosić tezy, że porządek moralny ustalany jest na drodze społecznego przyzwolenia, czyli społeczne praktyki – przez sam fakt swojego istnienia – stają się moralnie dopuszczalne. Nic podobnego! Sądzę jednak, że waga problemu domagała się nagłośnienia znacznie wcześniej. Dzisiejsza dyskusja byłaby wtedy łatwiejsza i znacznie bardziej czytelna dla wiernych Kościoła katolickiego w Polsce. W trakcie różnych dyskusji, w jakich przyszło mi uczestniczyć jeszcze przed „narodową batalią o in vitro”, przekonywałam się bowiem niejednokrotnie, że szereg ludzi dobrej woli nie widzi w metodach wspomaganej prokreacji problemu. Widzi je w zabijaniu nienarodzonych, owszem, ale tu przecież chodzi o życie dziecka, a nie o jego zabijanie, dlaczego zatem in vitro miałoby być karygodne! Nagłaśniana przez Kościół kwestia moralnej niedopuszczalności aborcji okazuje się znacznie łatwiejsza do przekazania i zrozumienia niż problem in vitro. Ten ostatni domaga się tak w przekazie, jak i w jego zaanektowaniu większej wrażliwości. To czasem trudna do wypracowania wrażliwość…

Trudna wrażliwość

Pamiętam dyskusję na temat zabijania nienarodzonych sprzed wielu już lat, kiedy to jeden z obrońców życia położył na stole plastikowy model trzymiesięcznego dziecka jako koronny argument na rzecz tego, że nawet na tym etapie prenatalnego życia mamy do czynienia z rzeczywistą ludzką istotą. Wymowa takiego argumentu jest prosta: „przecież widzisz!”. Rozumiem doskonale argumenty, które apelują do uczuć i wyobraźni, problem w tym, że nie każdą kontrowersyjną kwestię natury bioetycznej da się w ten sposób zilustrować. Głośne wystawy eksponowane w wielu miastach Polski i przedstawiające zdjęcia brutalnie wyrwanych z łona matek dzieci również nam w tym miejscu nie pomogą. Dlaczego? Ponieważ pierwszym i na razie podstawowym problemem moralnym związanym z in vitro jest niszczenie ludzkich zarodków, te natomiast przedstawiają jakość, która w niczym nie przypomina człowieka. Laik nie odróżni ludzkiego zarodka od zarodka innych ssaków. Kiedy zatem będziemy chcieli w argumentowaniu przeciw dopuszczalności metod in vitro odwołać się – podobnie jak w dyskusjach na temat zabijania nienarodzonych – do ilustracji, obrazu lub zdjęcia, powtarzając: „przecież widzisz”, nasz interlokutor, któremu zaprezentujemy zrobione pod mikroskopem zdjęcie ludzkiego zarodka, odpowie nam: „nie widzę nic, co przypominałoby człowieka!”. Mało tego, skoro to obraz ludzkich kształtów może być argumentem przeciw aborcji, a tutaj takiego obrazu pokazać nie sposób, to można by stąd wyprowadzić wniosek, że właściwie nie ma żadnego problemu! Nie niszczę ludzkiego życia, ponieważ nie dostrzegam ludzkiego życia. Jeśli zatem chcemy bronić życia ludzkich zarodków, potrzebny jest nam inny rodzaj wrażliwości niż ta oparta na zmysłowej percepcji. Wrażliwość głębsza, trudniejsza do zyskania – trudniejsza też do przekazania. Wprawdzie każdy z nas logicznie przyzna, że na początku swego życia był zarodkiem (teza chętnie powtarzana przez obrońców życia), ale stąd nie prowadzi prosta droga do przekonania o szacunku dla ludzkiego życia od pierwszego momentu jego zaistnienia (czyli ukształtowania się jednokomórkowego organizmu).

To prawda, że organizm każdego z nas stanowił na początku zygotę, ale tyle się jeszcze potem w trakcie rozwoju działo – powie znów nasz interlokutor – że doprawdy trudno w niewiele, zdawałoby się, znaczącej komórce dostrzegać „ludzki majestat”. Właśnie o to chodzi, że „trudno”. Czytelnik może się w tym miejscu pofatygować po podręcznik embriologii i bez większego trudu wyczyta w nim, że od momentu powstania zygoty rzeczywiście „będzie się działo”. I zupełnie może go to nie wzruszyć. Nie chodzi przy tym o wzruszenie, jakiego możemy doświadczać na widok makabrycznych zdjęć prezentowanych na wspomnianych wyżej wystawach. To wzruszenie, do którego zaangażować musimy nasz rozum bardziej niż zmysły. Rzeczywiście, nie widać człowieka takiego, jak zwykliśmy go rozpoznawać spośród wielu biologicznych gatunków, ale zaczęło się życie. Jego rozwój to nieustanne zmiany, które sprawiają, że organizm nie pozostaje taki sam w żadnym z przedziałów czasowych swojego istnienia: ani w trakcie embriogenezy, ani na etapie dorastania do gatunkowej dojrzałości, ani też w procesie starzenia. Nie jest taki sam – ale jest ten sam1. W zarodku tkwi rozwojowy potencjał rozumnej istoty. Z czasem ta istota stanie się zdolna do rozumnej i wolnej ekspresji. Będziemy wtedy – jeśli zajdzie taka potrzeba – bronili jej praw do wolności sumienia, wyznania czy zakładania rodziny. Na razie jej istnienie polega głównie na rozwojowym dynamizmie. Śledzenie tego rozwoju jest równie fascynujące jak jego efekt – rodzi się człowiek. Niszczenie zarodków powoduje, że nigdy się nie urodzi. Rozpoczęta w momencie ukonstytuowania się nowego organizmu historia jeszcze jednej ludzkiej istoty zostanie wtedy brutalnie przerwana. Przychodzi nam to bez większego trudu, bo na tym etapie życie ludzkie jest niezmiernie kruche.

Jest tak kruche, że – jak twierdzą embriolodzy – średnio 50 proc. zarodków nie ma szansy na dalszy rozwój, najczęściej z powodu nieprawidłowego ukształtowania (błędów genetycznych lub strukturalnych). Trudno nawet mówić tutaj o błędach w takim znaczeniu, w jakim zwykliśmy używać słowa „błąd”, ponieważ natura nie jest podmiotem, który mógłby się mylić – nie odpowiada zatem za błędy. Natura „broni się” w zdeterminowany biologicznie sposób przed dalszym rozwojem organizmów niespełniających czasem nawet genetycznych kryteriów gatunku. Czemu zatem nie mielibyśmy selektywnej funkcji natury jakoś zastąpić (diagnostyka preimplantacyjna to wszak jeden z najbardziej kontrowersyjnych elementów programu)? Teoretycznie może i moglibyśmy. Problem w tym jednak, że człowiek okazuje się tu znacznie bardziej restrykcyjny od natury. Natura „pozwala” rosnąć karłowatym drzewom, dla człowieka stwierdzenie w badaniach genetycznych choroby Downa jest wystarczającym powodem, by zniszczyć życie. Wziąwszy pod uwagę znaczącą liczbę wczesnych poronień, można by „oskarżać” naturę, że jest rozrzutna. Może i jest rozrzutna, ale nie okrutna. Natura „nie pozwala” na dalszy rozwój organizmów, które nie są w stanie przeżyć, następstwem diagnostyki bywa selekcja organizmów pod kątem tego, czy ich życie można uznać za satysfakcjonujące. To zupełnie inny poziom selekcji. Twierdzenie zatem, że w przypadku programu in vitro nie dochodzi do planowego niszczenia ludzkiego życia, a jedynie do procesu podobnego naturalnemu, nie jest prawdziwe. Można oczywiście zupełnie wykluczyć diagnostykę i przeprowadzać implantację wszystkich otrzymanych zarodków, na to jednak zwolennicy metody absolutnie nie chcą się zgodzić, ponieważ znacząco obniżyłoby to jej skuteczność. Nawet zresztą gdyby się zgodzili, nie rozwiąże to wszystkich problemów moralnych związanych z in vitro.

Jesteśmy…

Pozostaje bowiem jeszcze kwestia tego, czy współżycie rodziców ma moralne znaczenie w powstawaniu nowego życia, czy też jest to jednie kwestia funkcjonowania organizmu i można ją bez żadnych strat natury moralnej zastąpić techniką. Jakkolwiek już poprzedni problem został nazwany „trudnym”, to – w świetle tezy o istnieniu ludzkiego życia od momentu powstania pierwszej komórki ludzkiego organizmu i przyjętej normy zakazującej nam niszczenia ludzkiego życia – wykluczenie in vitro jest czytelne. Niektórzy ze zwolenników metody odżegnują się wprawdzie od jakiegokolwiek niszczenia ludzkich zarodków, najczęściej mają jednak na uwadze zarodki, które zostały już pozytywnie zdiagnozowane, a ich kriokonserwacji nie uważają za zagrożenie dla życia. Podkreślają, że czas kriokonserwacji nie ma znaczenia, zarodki można przechowywać praktycznie w nieskończoność. Nawiasem mówiąc – sprawdził to ktoś?

Aż do tego momentu czytelne jest też dopominanie się, by prawo zakazywało praktyk medycznych, które mogą stanowić zagrożenie dla życia, a związane z nimi ryzyko nie wiąże się z oczekiwaniem terapeutycznej korzyści (jak ma to miejsce w terapiach eksperymentalnych, na które decydujemy się w sytuacji, gdy zawiodły wszelkie wypróbowane metody leczenia). Dlaczego połączenie gamet w warunkach laboratoryjnych miałoby się znacząco różnić od ich połączenia w organizmie kobiety? Rzecz w tym, że poza metodą ICSI (docytoplazmatyczna iniekcja plemnika)2 właściwie się nie różni, co więcej, sukces metody na tym właśnie będzie polegał, że nie pojawią się żadne zmiany rozwojowe. Po połączeniu się gamet, również w przypadku ICSI, cały proces przebiega dokładnie tak, jak w naturze, czyli wtedy gdy brak jest zaangażowania dodatkowych osób. Człowiek nie ma władzy nad powstawaniem życia. Nauczył się łączyć elementy (gamety), które są konieczne do jego powstania, procesy rozwojowe nie są jego pomysłem. Jeśli coś się istotnie w przypadku metod in vitro zmienia, to jest to funkcja rodziców w procesie powstania nowego życia. Zmieniła się też relacja, w jakiej zarodki pozostają względem rodziców i zaangażowanych w praktykę metody służb medycznych. Można by w odniesieniu do zarodka powiedzieć krótko: „mamy Cię” (piszę Cię wielką literą, ponieważ chodzi już nie o coś, ale o kogoś). „Mamy Cię” – czyli mamy nad Tobą władzę, możemy o Tobie decydować, sprawdzić, czy wszystko z Tobą w porządku, czy też – wybacz – ale jeśli się okaże, że nie spełniasz satysfakcjonujących nas kryteriów, to może lepiej, żeby Twoje życie zakończyło się, jeszcze zanim znajdziesz się w organizmie Twojej matki. Czy w ogóle zastanawiamy się nad tym, jaką władzę mamy w laboratoryjnych warunkach nad ludzkim życiem? Władzę totalną, nieporównywalną do żadnej innej sytuacji, w której jeden człowiek staje wobec drugiego, zdecydowanie większą nawet od tej, jaką mamy nad dopiero co narodzonym dzieckiem. Metoda (metod jest oczywiście wiele, ale upraszczam w tym miejscu sprawę) taką relację wytwarza, czy tego chcemy, czy też nie. W metodzie – powtarzają jej zwolennicy – rodzą się tylko dzieci chciane. To prawda, problem w tym, że w praktyce okazuje się, że nie wszystkie zarodki otrzymane w trakcie programu są rzeczywiście chciane… Kiedy dzieci poczynają się w sposób naturalny, nie mamy nad nimi takiej władzy…

Celowo poruszam tylko jeden z aspektów rezygnacji ze współżycia rodziców jako pośredniej przyczyny powstawania nowego życia. Wybieram ten właśnie aspekt, bo wydaje mi się on znacznie bardziej czytelny i łatwiejszy do zrozumienia niż analizowanie normatywnej funkcji ludzkiej natury czy też odwoływanie się do metafory o „owocu miłości”. To piękna metafora, ale nie można wykluczać, że rodzice, którzy obserwują wzrost i dojrzewanie poczętego in vitro dziecka, kochają je naprawdę, stwierdzenie: „wasze dziecko nie jest owocem miłości” brzmi dla nich niezrozumiale i krzywdząco, a doktryna, która zabraniałaby im jego przyjścia na świat wydaje się okrutna i zdecydowanie niechciana. Tak to rozumieją. Dziecko jest widocznym znakiem dobra, niezamierzona bezdzietność dramatem. Skoro dramat można jakoś rozwiązać, dlaczego tego nie zrobić?

Zwolennicy i przeciwnicy in vitro będą się w tym miejscu powoływać na statystyki, zarówno skuteczności metody, jak i rozwojowych błędów stwierdzonych u urodzonych dzięki niej dzieci, będą wskazywać na procent rozpadu małżeństw, które mimo usilnych starań nie doczekały się potomstwa, i dramat rozbudzonych nadziei małżeństw, które mimo wielokrotnych prób in vitro pozostały bez dzieci. Będą też wskazywać na popularność i społeczną akceptację metody i – vice versa – na to, że gdybyśmy każdą z akceptowanych społecznie praktyk uznali za dopuszczalną moralnie i usankcjonowali prawnie, nasze społeczeństwa zapewne dawno by się już rozpadły. Nie wnikam tutaj w tę dyskusję. Zgadzam się, że to wszystko jest ważne, ale najważniejsze jest to, o kogo tutaj właściwie chodzi.

Proponuję czytelnikowi, by wrócił do początku, zamiast koncentrować się na skutkach: potrzebna jest nam wrażliwość pozwalająca dostrzec, że od momentu powstania pierwszej komórki nowego organizmu chodzi już o kogoś. Kontakt z nim jest na razie niemożliwy i długo jeszcze taki właśnie będzie. Ani tu rozumu, ani woli, ani nawet ludzkich kształtów – tacy właśnie na początku jesteśmy. Ale jesteśmy! Nie decydujemy o sobie przez długie lata dorastania, ponieważ nie jesteśmy w stanie, a gdy już jesteśmy w stanie, to nie zawsze są to mądre decyzje. Istnieje jednak różnica między pomaganiem komuś w decydowaniu o tym, co począć z własnym życiem, a decydowaniem o jego istnieniu. W pierwszym przypadku jesteśmy partnerami, w drugim mamy do czynienia z decyzją „władcy”. Bez względu na to, czy jesteśmy osobami wierzącymi, czy też nie, uznajemy dzisiaj zgodnie, że żaden człowiek nie powinien mieć totalnej władzy nad drugim człowiekiem. Czyż można mieć większą władzę nad drugim niż prawo decydowania o kresie jego istnienia? „Niechciana doktryna” nie lekceważy problemu „chcenia dzieci”, broni chcenia wszystkich, bez wyjątku. Nie może zatem zgodzić się na akceptację praktyki, która umożliwiając zaistnienie jednym, stanowi śmiertelne zagrożenie dla drugich.

Żyjemy w kulturze, która nie sprzyja budzeniu tego rodzaju wrażliwości, koncentrujemy się z reguły na widocznych efektach, stąd szereg ludzi zapewnionych o tym, że powstałe w warunkach laboratoryjnych życie będzie traktowane z pietyzmem, nawet jeśli nie są entuzjastami metody, mówią: czemu nie! Nie zmienią tego ani groźby, ani irytacja. Ustawa też tego nie zmieni. Nie twierdzę bynajmniej, że żadna ustawa nie jest potrzebna, nic po niej jednak, jeśli jednocześnie nie podejmiemy wysiłków zmierzających do budzenia wspomnianej wrażliwości. Dzisiaj, w porę i nie w porę. Inaczej za ileś lat dzieci urodzone za pomocą in vitro zapytane o moralną ocenę metody, za której sprawą się poczęły, powiedzą: „wszyscy tak robią”, „to powszechnie przyjęte”. Niestety – „Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką” (Mdr 9,16).

1 W dyskusji na temat rozwojowej ciągłości i tożsamości ludzkiego organizmu przywołuje się często kazus bliźniąt monozygotycznych. Możliwość samoistnego podziału wczesnego zarodka miałaby wykluczać uznanie jego indywidualnego charakteru przed momentem implantacji, który stanowi kres możliwości podziału. Nie dyskutuję tutaj tego kazusu, ponieważ po pierwsze, można go interpretować w sposób, który nie wyklucza jednostkowego charakteru organizmu od momentu jego powstania, po wtóre zaś, nawet ci, którzy tej jednostkowości przeczą, niekoniecznie łączą swoje w tym względzie stanowisko z dopuszczalnością niszczenia ludzkiego życia we wczesnych fazach rozwojowych.
2 ICSI – polega na bezpośrednim wprowadzeniu plemnika do komórki jajowej.

Życie chciane i niechciane
prof. Barbara Chyrowicz SSpS

urodzona 25 marca 1960 r. w Katowicach – polska zakonnica Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego (werbistka), dr hab. filozofii, etyk i bioetyk, profesor nauk humanistycznych. Kierownik Katedry Etyki Szczegółowej...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze