Cmentarek
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Pogrzeb był tłumny, ale bez przesady. Procesja, która prowadziła prałata Kolankę z kościoła Chrystusa Króla na odległy o dwa kilometry cmentarz, była mimo wszystko skromniejsza niż ta w Boże Ciało. Nieważne, i tak można zaryzykować stwierdzenie, że był to najszczęśliwszy dzień w życiu nieboszczyka księdza prałata Szymona Kolanki. Co prawda, od czterech dni już nie żył, ale musiał sobie tę chwilę po wielekroć wyobrażać. Większość parafian znała jego pragnienia. Jeden z żałobników powiadał nawet, że modlił się dla niego o dar widzenia własnego pogrzebu. Czy było to mądre i w ogóle zgodne z nauczaniem Kościoła? Nie wiadomo, ale taka prośba rzeczywiście została wzniesiona. W przeciwieństwie do większości ludzi, którzy uciekają od myśli, że kiedyś umrą, dla Kolanki śmierć była celem życia. I to celem radosnym.

Święcicki szedł w kondukcie, bezwiednie rejestrując pożegnanie z epoką. Ponad czterdzieści lat Kolanko proboszczował w Miławie. Chowało go trzech biskupów i wielu, naprawdę wielu księży. W kondukcie szło też kilkadziesiąt sióstr zakonnych. Kolanko miał bowiem sześć rodzonych sióstr, z których każda wstąpiła do jakiegoś zakonu. Cała rodzina oddała się na posługę Kościołowi, jakby na dowód, że tylko po to warto przyjść na świat. Kolanko przeżył wprawdzie wszystkie swoje siostry, ale wdzięczne zgromadzenia, które pamiętały o nich i o ich bracie, przysłały swoje delegatki. Święcickiego naszła myśl, że pewnie Kolanko patrzy na nich wszystkich z góry i liczy. Radość liczenia na pewno nie opuściła go i w tej chwili. Ile to razy na koniec mszy, przed błogosławieństwem, podawał liczbę osób, które przystąpiły do komunii. Co roku ta liczba rosła i była dowodem duchowego rozwoju parafii. Święcicki reagował na te ogłoszenia z niesmakiem, kiedyś nie omieszkał powiedzieć o tym samemu Kolance. „Proszę księdza, sfera ducha i ludzkiego serca jest niepoliczalna… Czy ksiądz sądzi, że Panu Bogu miłe są te statystyki?”. Proboszcz się uśmiechnął, pokręcił głową nad ograniczeniem swojej zbłąkanej owieczki. Rozłożył ręce. „Widzi pan, jakoś tak się stało, że Bóg urodził się w czasie spisu powszechnego… Za czasów Tyberiusza”.

Nad trumną przemawiali przedstawiciele władzy, przedstawiciele różnych opcji politycznych i różnych epok. W końcu złoty okres działalności Proboszcza Stulecia, jak się o nim wyraził wójt, przypadł na czas PRL-u. Kolanko potrafił rozmawiać z tamtą władzą, uzyskiwać profity dla parafii. „A przy okazji złowić komunistów dla Bożej sprawy”… Tajemnicą pozostaje, jak to się stało, że gmina sprzedała mu teren pod założenie cmentarza.

* * *

Trzy dni po pogrzebie odwiedziła, czy raczej nawiedziła, Święcickiego Maria Ważbińska, działaczka parafialna. Miał ją za kobietę dość inteligentną i krytyczną, jak na osobę „przykościelną”. Ważbińska ubrana była w czerń. Na jej twarzy malował się uśmiech, ale taki jesienny. W welonie smutku. „Żałoba po proboszczu”.
 – Panie Tadeuszu, ja… w sprawie pomnika.
 – Pomnika, jakiego?
 – Księdza prałata.
 – Do mnie?
 – Zaraz panu wszystko wytłumaczę – uśmiechnęła się z wyrozumiałością, mrużąc oczy.
 – Proszę, niech pani wejdzie, pani Mario.

Weszli do olbrzymiego salonu, który był jednocześnie pracownią. Ważbińska usiadła w fotelu, skromnie, jakby na brzegu krzesła, powiodła spojrzeniem po licznych rzeźbach. Trudno powiedzieć, że zdobiły ono pomieszczenie, raczej w nim „przebywały”. Prace Święcickiego były środkiem dochodzenia do prawdy. A ta nieraz wcale piękna nie jest. Tadeusz był lekko zakłopotany przedłużającym się milczeniem i uśmiechem Ważbińskiej.
– Myślę, że to nie ten adres, pani Mario. Sama pani widzi – powiódł ręką po eksponatach – ja postrzegam człowieka w sposób, jakiego nasz prałat by sobie absolutnie nie życzył…
 – Jest pan pewien?
 – Całkowicie.

Ważbińska posłała mu tajemniczy uśmiech.
– Nieważne, w tej chwili nieważne. Przyszłam w innej sprawie. Zbieram na liście podpisy osób popierających wystawienie pomnika proboszczowi. Czy zechciałby pan się do nas przyłączyć? Jest pan znaną w miejscowości postacią, artystą. Ludzie, widząc pana nazwisko, chętnie się dołączą.

Święcicki nabrał powietrza w płuca. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się przepraszająco… Przecież Ważbińska znała jego opinię na temat proboszcza. Wiedziała, że aniołem nie był, kilka razy sama nadawała na niego, że już stary, ale władzy oddać nie chce, że nie ma dobrego słowa dla ludzi, że oczekuje tylko, by go chwalić. Oderwany od życia, nie próbuje zrozumieć dzisiejszego człowieka, kazania nieprzygotowane, naiwne, dla maluczkich, których w parafii już raczej nie ma.
Nie chciał wszczynać na nowo tematu, po wielekroć wałkowanego. Pogrzeb był, jaki był. Padło wiele słów wzniosłych i nieprawdziwych. Przypisywano Kolance jako cnoty to, czego mu za życia brakowało. Trudno, taka jest poetyka pożegnań. Był najdalszy od wywlekania brudów po jego śmierci, ale robienie z niego bohatera i świętego w jednej osobie to już przesada. Pomnik!? Santo subito?!
 – Pani Mario, po co? – odezwał się po chwili.
 – Pan pyta? Przecież całe życie pan rzeźbi człowieka. To nie są pana dzieła? Kiedyś słyszałam, jak pan pięknie w radiu powiedział, że każdy człowiek jest dla pana garbatym świętym…

Przymknął oczy, uśmiechnął się. To nie ten przypadek.
 – Moje prace mają otwierać oczy na człowieka takiego, jaki jest. Pomniki, o których pani mówi, tę prawdę zaciemniają. Wygładzają fałdy, zmarszczki. Nie można po śmierci przekłamywać życia.
 – Nikt tego nie mówi…
 – Ja mówię. Pomnik, który ja bym zaprojektował, na pewno by obrażał uczucia parafian. Po co?

Zapadła chwila ciszy. Maria patrzyła Święcickiemu w oczy.
 – Ponieważ ta miejscowość jest pustynią. Tu nie ma autorytetów, ludzi rozpoznawalnych. Proboszcz Kolanko był pasterzem tej owczarni przez czterdzieści lat. Taki wzniesiony na wzgórzu pomnik prałata z różańcem w ręku byłby jak – Ważbińska chciała powiedzieć: latarnia morska, ale nie pasowałoby to do metafory pustyni, więc w ostatniej chwili zmieniła porównanie – byłby jak oaza, jak źródło…

Tadeusz skrzywił się. Jeśli to miałoby być źródło, to on na pewno nie chciałby się w nim orzeźwiać.
 – Widzę jednak, panie Tadeuszu, że tkwi w panu jakaś zadra. Czy prałat naprawdę czymś tak pana skrzywdził?
 – Nie, nie, niczym. Ja jestem tylko przeciwko fałszowaniu. Bezsensownemu fałszowaniu prawdy o człowieku. Prałat był naprawdę dobrym, skromnym człowiekiem, ale to nie powód, żeby stawiać mu pomniki jak świętym czy papieżowi. Ten pomnik go skrzywdzi. Nie rozumiem, skąd to dążenie do tworzenia mitów. Pozwólmy ludziom żyć po śmierci tak, jak za życia. Przecież pani znała proboszcza… mam go ulepić z gliny, kawałków marmuru i skorupek jajek? To jest mój styl. Ludzie wezmą mnie za bluźniercę, gorszyciela.

Ważbińska wstała.
 – No cóż, pójdę. Spróbuję jeszcze… – uśmiechnęła się bezradnie.

Święcicki zamknął drzwi za nieoczekiwanym gościem i poczuł jakby ból. Pokręcił głową. To jakiś obłęd. Osoby inteligentne w obliczu śmierci głupieją. Założył kitel i usiadł przed figurą, nad którą od wczoraj pracował. Miał na warsztacie postać miejscowego pijaczka Jaszczurka. Obserwował go od jakichś trzydziestu lat. Zadziwiała go jego niezniszczalność i nierealność. Wyglądał trochę jak z filmów grozy, zombi. W ubiegłym tygodniu, właśnie w przededniu śmierci prałata, odbył z nim dłuższą rozmowę. Stwierdził po niej, że Jaszczurek ma w sobie coś z mędrca. To nie było filozofowanie pijaczka. Naprawdę była w nim jakaś mądrość „wlana”. Nie dlatego, że Jaszczurek wlewał w siebie litry alkoholu. Coś w nim było. Nie miał prawa żyć, a żył. Nie miał prawa mieć już ani wątroby, ani trzustki, ani mózgu, ale funkcjonował. Też stanowił epokę. Był niesamowitą inspiracją, ale praca niestety jakoś nie szła. Siedział nad nim od kilku godzin. Żadna z kolejnych warstw glinianej mazi w żaden sposób nie wydobywała tej głębi, która go zafascynowała.

Święcicki się skrzywił. Znów powróciła do niego falą rozmowa z Ważbińską. Odesłał ją z kwitkiem. Cierpiał, ilekroć kogoś zawodził. Lubił panią Marię, ale to nie było możliwe… Wydawało mu się, że „koń, jaki jest, każdy widzi”, a jednak nie… po śmierci chcą z niego zrobić pelikana. Postąpił słusznie, odmawiając, więc o co chodzi? Ten mądry manifest, który wygłosił na temat prałata, zaczął go dziwnie niepokoić. Nie dał mu spodziewanej satysfakcji. „Prawda was wyzwoli”. I nic. Albo nie zawsze wyzwala, albo nie mówił prawdy. Przypomniał mu się uśmiech Ważbińskiej w odpowiedzi na jego słowa o skromnym człowieku. Po co to powiedział? Nigdy nie miał przecież Kolanki za człowieka dobrego i skromnego. Uważał, że jest pychą ukrytą w masce pokory. Po co zatem wyrzekł te obłudne słowa? Spojrzał z niesmakiem na swoje odbicie w kawałku lustra, które było wmontowane w jedną z jego rzeźb. Wyciągnął z szafki butelkę pliski. Nalał kieliszek koniaku i wypił. Ulga, ciepła rozkoszna ulga rozeszła się po całym ciele.

* * *

Czy go skrzywdził? Zadra? Po prostu nie był kapłanem, za jakim Tadeusz tęsknił. Nie niósł w sobie miłosnego, ewangelicznego spojrzenia na człowieka, jakim powinien być obdarzony ksiądz. Nie patrzył w serce. Nie interesowały go uczucia. Sam był ich pozbawiony albo też miał je schowane tak głęboko, że nie potrafił z nich skorzystać. Był służbistą i niemiłosiernym formalistą. Papierki, papierki… Nie odpuszczał ich nawet po śmierci. Ojciec Święcickiego zawsze pragnął spocząć na cmentarzu w Miławie, choć nie przynależał do tutejszej parafii, no ale przecież był z nią zżyty, wszyscy go tu znali, także Kolanko. Po śmierci taty Tadeusz udał się do proboszcza. Prałat zachwycony nie był, gdyż cmentarz jest zasadniczo dla parafian, ale się zgodził. Prosił tylko o dostarczenie jak najszybciej „przekazówki” z macierzystej parafii, czyli zaświadczenia, że ojciec był praktykującym katolikiem. Święcicki w nawale przedpogrzebowych spraw pomyślał, że ten „ważny” dokument dostarczy po pogrzebie, przecież ksiądz znał ojca… Kiedy następnego dnia poszedł do grabarza omówić sprawę wykopania grobu, napotkał na konfidencjonalną drwinę. „Proboszcz powiado, że nie wiadomo, czy pogrzeb się odbydzie”. Święcicki spojrzał na „reprezentanta” Kolanki, który podjął go z papierosem w ustach i w brudnej podkoszulce. Dobrze… Ugiął się, zacisnął zęby, stanął na głowie i „przekazówkę” załatwił. Ale rana pozostała. Tych papierkowych przygód miał jeszcze kilka, machnął jednak ręką: „nie chodzi o mnie”. Jeszcze bardziej gorzkie świadectwo mogliby wystawić Proboszczowi Stulecia jego wikarzy. Wytrzymywali krótko. Rok, dwa. Wielu z nich „spowiadało” się Święcickiemu ze swoich krzywd, sponiewierania. Źródłem konfliktu zwykle było jedno… Choćby to, co powiedział mu ksiądz Hirek. Kiedy trafił tu przed kilkunastu laty, proboszcz Kolanko przy kolacji udzielił mu duszpasterskiej, ojcowskiej rady: „Nie zbliżać się do ludzi, bo mogą zauważyć wady księdza. Zobaczą, że ksiądz to też człowiek, i stracą respekt”. Hirek przyszedł naładowany ideałami, tego rodzaju respekt miał w czterech literach. „Według mnie nie można służyć Bogu, wykluczając człowieka, w izolacji, samotności… to zaprzeczenie sensu STWORZENIA”. Kolanko tylko pokiwał głową. Hirek nie potrafił żyć bez ludzi. Przełożony działał na niego jak płachta na byka. W swoim małym pokoiku założył Kółko Modlitewne. Większość modlitw śpiewali z gitarą. Szybko wylądował na dywaniku u biskupa i musiał składać wyznanie wiary.

Święcicki sięgnął po zeszyt i ołówek. Po chwili z kartki patrzył na niego Kolanko jak żywy. Oczy, te niesamowite, zabawne oczy. Dobrotliwe i uśmiechnięte. Lekko wybałuszone. Przypominały dwie tańczące złote rybki, które pytały, jakie mogą spełnić życzenie…

Kolanko był zwykle uśmiechnięty. To jedno trzeba mu oddać, zawsze zbliżał się do człowieka z uśmiechem. Do każdego. Tyle że za tym uśmiechem nie szła „uśmiechnięta rozmowa”. Najbardziej kochał dzieci, bo one nie stawiały mu pytań, przynajmniej takich, od których Kolanko uciekał, a najczęściej po prostu ich nie słyszał. Pracę duszpasterską sprowadzał do przygotowania dziecka do Pierwszej Komunii. To było centrum i koniec jego zabiegów o człowieka. Nad dziećmi miał władzę. Czuł się przy nich bezpiecznie. Znajdował w nich odzew. Proboszcz nie był zawołanym śpiewakiem, ale dwie pieśni – czy raczej piosenki – opanował do perfekcji i mógł je wykonywać zawsze. Pieśni pytania, przynoszące natychmiastową, jednoznaczną, pozytywną odpowiedź. „Kto stworzył fruwające ptaszki, fruwające ptaszki?” oraz „A czy dzieci kochają Jezusa?”. Szczególnie w tej ostatniej słyszał to radosne „tak”, które powinno się rozlegać w kościele. Jak on to uwielbiał. Atmosfera niosła. „A czy dzieci kochają Jezusa?”, ręce unosił w górę, a wtedy maluchy już nie śpiewały, ale wrzeszczały swoimi głosikami, jak stado kaczątek na wezwania kaczora. „Taaaak!!! kochamy!!!! Jezuuusa!!!”. Rodzice wzruszeni, rozbawieni słuchali i ich serca też włączały się w pieśń, chociaż w życiu ta miłość do Jezusa była straszliwie pogmatwana. Nic to, następna zwrotka brzmiała: „A czy rodzice kochają Jezusa?”. I tu pomieszany chórek dziecięco-rodzicielski darł się równie głośno. „Tak, kochamy Jezusa!”. To była jedna z recept duszpasterskich. Wyprać brud świata, ubłocony żywot dorosłego człowieka w bieli dziecka pierwszokomunijnego. Kolanko miał na ten dzień szereg wzniosłych przykładów o niegodziwcach i satrapach, którzy przechowali na dnie serca cudowne wspomnienie. Na przykład o Napoleonie: „I kiedy ten stary cesarz zbliżał się do śmierci na Wyspie Świętej Heleny, zapytano go o najpiękniejszy dzień w jego życiu. A on odpowiedział: Dzień Pierwszej Komunii Świętej”.

Święcicki uśmiechnął się. Odstawił nagle kieliszek i wstał. Podszedł do biblioteczki i wyciągnął kasetą magnetowidową. Nagranie z Pierwszej Komunii Św. swego syn Adasia. Piętnaście lat temu. Całkowicie zapomniał o tym zdarzeniu, to znaczy o tym, że w przeddzień uroczystości poproszono go, by jako ten odważny przemówił w imieniu rodziców dzieci „komunistów”. Poproszono, ale wiadomo, że musiało się to dziać za przyzwoleniem Kolanki, a prawdopodobnie za jego sugestią. Święcicki przewinął taśmę i włączył fragment ze swoim wystąpieniem. Poczuł gęsią skórkę. Patrzył zawstydzony. Co się z nim wtedy stało? Napisał sobie cztery zdania, ale pod wpływem chwili, gdy stanął przed ołtarzem i proboszczem, jego przemówienie zaczęło puchnąć i nabierać cech patetycznych. „Ty, który jesteś jak skała, który błogosławisz kolejne pokolenia miłowian… Wielu z nas, tych, którzy przyprowadzili dziś swe dzieci, kiedyś po raz pierwszy przyjęło z twoich rąk Boga…”. Głos mu zadrżał. Kamera w tym momencie powędrowała na ciepłe oblicze prałata. Tak, dokładnie pamięta, że on sam w tym momencie uronił łzę.

Zażenowany wyłączył magnetowid. Do czego jestem zdolny? Czy ten gdakający ze wzruszenia chudzielec to ja? Święcicki zaśmiał się i pokręcił energicznie głową, żeby strzepnąć resztki wstydu. Na szczęście nikt tej kasety na pewno nie ogląda.

Dzieci… Dzieci były jednak nieprzewidywalne. Potrafiły przekłuć balon powagi i patosu. Kiedyś Kolanko podczas mszy dla dzieci zwrócił się do dziewczynki stojącej przy ołtarzu: „A co ty tu masz?!” – i wskazał na okolice medalika. Dziecko miało się pochwalić przed całym kościołem, czyj wizerunek nosi na łańcuszku. Niestety, dziewczynka wypaliła: „Cycuszki”. Na szczęście było to jeszcze przed falą antypedofilskiej histerii i w kościele rozległ się czysty, bez żadnych podtekstów, śmiech.

Cokolwiek by powiedzieć, Kolanko potrafił rozweselić parafię. Wbrew swej naturze. Owszem, na jego twarzy gościł uśmiech, ale to nie był uśmiech dowcipnisia. Oj nie. Proboszcz miał kilka pseudonimów, ale najbardziej przylgnął do niego jeden: „Cmentarek”. Wszystko bowiem kojarzyło mu się z cmentarzem. To był dla niego punkt odniesienia. Wystaranie się o cmentarz, a potem zbudowanie na nim kaplicy było zwieńczeniem jego dzieł budowlanych. Wybudował dwa kościoły, dwie plebanie, ale zawsze największym sentymentem obdarzał cmentarz. Wszystko zmierzało do ostatecznego celu. Cmentarek co tydzień głosił tak zwaną dobrą nowinę o potępieniu wiecznym. Przy ołtarzu przybierał najczęściej pozę cierpiętnika. Jego głos był nastrojony dramatycznie i boleśnie. Święcic­kiemu zawsze się wydawało, że w czasie proboszczowych kazań ktoś gra na pile. Służyły one tylko jednemu: wzbudzeniu serdecznego żalu. Cyklicznie głosił kazania o zmarnowanym życiu, które okraszał porażającymi przykładami. Najpierw umierał generał, który stoczył wiele zwycięskich bitew, ale przegrał życie, gdyż nie było w nim miejsca dla Boga. Potem konał bogaty biznesmen, który zgromadził fortunę, ale w obliczu śmierci był straszliwym biedakiem. „A teraz podam przykład pozytywny – Kolanko nieoczekiwanie zmieniał tonację. – Umiera dziesięcioletnia dziewczynka. Zapłakana matka nie może z bólu wydobyć słowa. Tylko łzy. I nagle słyszy przez te łzy swoją córkę: Mamo, mamo, nie płacz, ja idę do mojego kochającego Ojca”. Gdy Kolanko usłyszał w kościele chlipanie, podkręcał tembr głosu i wracał refrenem: „Mamo, mamo…”.

Matka… Ile potrafił tu wydobyć wzruszenia. Często przypominał opowieść o synu, który wybrał sobie niegodziwą narzeczoną. Ta podstępnie zażądała, aby w dowód miłości dał jej serce matki. I syn zabił matkę, wyciął serce, ale gdy szedł do ukochanej, przewrócił się i wypuścił je z rąk. A wtedy serce zawołało: Synu, czy nic ci się nie stało?

Ten niezamierzony komizm… Święcicki z lubością wygrzebał, po raz nie wiadomo który, wspomnienie z mszy jubileuszowej proboszcza.

 – Moi kochani – mówił Kolanko. – Kiedy przychodziłem do tej parafii przed trzydziestu pięciu laty, nie było tu cmentarza. Pomyślałem sobie wtedy, że parafia bez cmentarza… nie ma przyszłości.

Każdy wiedział, jak energicznie wziął się Cmentarek do stworzenia tej przyszłości. W każdą niedzielę zawiadamiał parafian o postępach w rozwoju zakątka wiekuistego szczęścia. Najpierw ogrodzenie zdobytego terenu, żeby psy nie sprofanowały ziemi świętej. Dalej: ile doszło nowych alejek. Walczył z anarchią architektoniczną. Groby, wedle niego, powinny być jednego wzoru, a przynajmniej wielkości. Cmentarz to nie jest „festiwal samowoli budowlanej”. Ale nie dał rady. Najpierw pozwolił Cyganom postawić w osobnej alejce grobowce niczym małe świątynie albo wille wieczyste. Ludzie zaczęli się burzyć. A co, my są gorsi? Ugiął się więc, ale aby zapobiec całkowitej anarchii, wprowadził krawężniki.

Kolanko zawiadamiał, ile urn z prochami przybyło zza oceanu. Jak długo można wieźć nieboszczyka w otwartej trumnie z kościoła na miejsce wiecznego spoczynku. Przeszedł samego siebie, gdy dwa lata temu wysyłał nadzwyczajnych szafarzy z Panem Jezusem do chorych, zwracając się do nich: „I powiedzcie naszym ukochanym chorym, jak pięknie jest na naszym parafialnym cmentarzu”.

* * *

Od jakichś pięciu lat Kolankę zaczęła chwytać skleroza. Kiedyś, podczas mszy odprawianej przez wikarego Janusza, który wrócił właśnie z parafialnej pielgrzymki do Fatimy i Lourdes, miał poinformować w czasie ogłoszeń o możliwości zakupu płyty CD z nagraniem niezapomnianych chwil. Najprościej byłoby, żeby powiedział o tym sam wikary, ale w kościele panowała ścisła zasada. Ogłoszenia czyta tylko proboszcz. To było zadanie zbyt poważne, aby powierzać je wikaremu.

 – A teraz informacja dla tych, którzy byli na pielgrzymce w Fatimie… W zakrystii można kupić… – Kolanko westchnął raz, drugi, nie mogąc sobie przypomnieć, co miał zaoferować parafianom. Wreszcie po chwili wypalił – …taki przedmiot do przypominania sobie tego, co było.

Ksiądz Janusz zakrył twarz dłońmi. Nie mógł utrzymać powagi. Wkrótce było po Januszu.

Następcy Janusza, księdzu Arkadiuszowi, któremu już „wyżej” przyobiecano probostwo po Kolance, zdawało się, że znalazł sposób na wykorzystanie sklerozy Cmentarka. Zdradził się z nim raz Święcickiemu, do którego przyszedł po poradę z zakresu estetyki. „Wie pan, pomyślałem sobie, że należy przenieść ten stary boczny ołtarz, który… ale nie wiem, jak to zgrać stylistycznie… to tak na mój chłopski rozum. Ciekaw jestem, jakby pan podszedł do tego zagadnienia?”. „To interesujący pomysł, tylko wątpię, aby ksiądz proboszcz go zaakceptował”. Arkadiusz uśmiechnął się chytrze. „Wie pan, że proboszcz ma kłopoty z pamięcią. Przy stole powiadamiam go więc, że zamierzam zgodnie z jego wolą zrobić w kościele to i to. Tak, jak ksiądz mówił…”.

Prałatowi, który przekroczył już wiek emerytalny przedłużano podobno sprawowanie funkcji ze względu na konieczność dokończenia budowy kościoła. Stary kościół w Miławie, a właściwie kaplica, był za ciasny. Kolanko od lat budował okazałą świątynię. Nie mógł skończyć. Niektórzy powiadali, że celowo opóźnia finał prac, uważając, że dopóki one trwają, jest nieusuwalny. Arkadiusz sprawił, że budowa nowego kościoła została sprawnie dokończona. „Wbrew, a nawet zgodnie” z wolą proboszcza Kolanko.

W parafii Chrystusa Króla nastał okres dwuwładzy. Były dwa kościoły, i to nie tylko w znaczeniu materialnym. Ludzie podzielili się na wyznawców starego proboszcza i zwolenników młodego wikarego, który przeobrażał oblicze parafii. W kościele pojawiła się młodzież. „Wiosna idzie” – powiadali entuzjaści. Najtrudniejszym zadaniem było teraz wyburzenie starego kościoła. Wydawało się to niemożliwe. Niby taka była konieczność, ale jak zburzyć kościół? To tak, jakby zepchnąć do rowu matkę staruszkę. Kościół powinien umrzeć śmiercią naturalną.

Pewnego dnia Kolanko poszedł odprawiać mszę w nowym kościele. W tym czasie nadjechał olbrzymi dźwig z kulą do rozbijania murów. Kiedy Kolanko wyszedł po mszy, zobaczył już tylko kupkę gruzu, którą nazajutrz wywiozły ciężarówki. Stary kościół przestał istnieć. Jego wyburzenie było jak gruba kreska. Od tej pory nie było alternatywy. Musiała nadejść wiosna. Ale wiosna nie nadeszła. Wyburzenie kościoła było ostatnim aktem działalności księdza Arkadiusza w parafii Chrystusa Króla. Wkrótce został przeniesiony. Nikt nic nie rozumiał.

Dokładnie w tym samym czasie Święcicki był na wernisażu, który swą obecnością zaszczycił ksiądz biskup. Tadeusz postanowił wykorzystać okazję. Podszedł do ekscelencji, gdy ten kontemplował obraz Jana Chrzciciela.

– Szczęść Boże księdzu biskupowi, Tadeusz Święcicki z parafii w Miławie. Przeżywamy okres smutku po odejściu kapłana, którego wszyscy pokochali i który był nadzieją naszego kościoła. Ludzie zupełnie nie rozumieją, co się stało w ich wspólnocie. Takie załatwianie sprawy łamie ludzkie sumienia, powoduje, że Kościół staje się dla nich czymś niezrozumiałym – Święcicki dał się ponieść emocjom.

Twarz biskupa stężała.
– Jedyną odpowiedzią na pana pytanie – odezwał się po chwili – jest to, że w Kościele panuje demokracja i ludzie robią to, na co mają ochotę. Jeśli ktoś prosi mnie o zwolnienie, ja muszę to uszanować. Najważniejsze jest szczęście człowieka, w tym wypadku księdza.
– Nie rozumiem. Myślę, że skoro cała parafia pokochała księdza Arkadiusza, to dla kapłana nie ma większego szczęścia – rzekł Święcicki.

Biskup się uśmiechnął: „Jak mało wiesz, człowieku, o życiu kapłana”.
– Jeśli mi pan nie wierzy, to proszę zapytać księdza Arkadiusza, czy nie prosił o przeniesienie – powiedział, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.

W parafii wrzało. Niektórzy szeptali o groźbie jej rozpadu, ale były to głosy przesadzone. Wkrótce po zniknięciu Arkadiusza zainstalowano nowego proboszcza. Minęło kilka miesięcy i sytuacja wróciła do normy. Kolanko został na parafii. Zamieszkał w wikarówce, wyremontowanej zresztą dla niego jeszcze przez Arkadiusza. Od tej pory Parafia Chrystusa Króla byłą tzw. parafią z teściem. Kolanko już nie walczył o władzę, ale okazało się, że bez władzy żyć nie może. Skleroza czyniła milowe postępy. Opuszczał istotne elementy liturgii. Ludzie zadawali sobie pytanie, czy msza bez przemiany chleba w ciało jest ważna. Prałat całkowicie opadł z sił. Przesuwał się przez kościół w czasie mszy jak duch, jak ktoś, kto się przyplątał z innej epoki. Nie minął rok i zmarł. Przez ostatnie miesiące służył głównie jako spowiednik. Ogłuchł, więc część ludzi chętnie wyznawała mu swoje grzechy.

Pewnego dnia Święcickiego zaczepiła w sklepie Kwaśniewska, jedna z bezkrytycznych zwolenniczek Kolanki.

 – Widział pan proboszcza? On zupełnie jak nasz papież. Całe lata słu­żył tej parafii swoim cudownym talentem organizacyjnym, a teraz daje świadectwo, jak ją kocha w swej kruchości, chorobie. Wie pan, poszłam do niego i mówię. „Księże proboszczu, trzeba zawczasu opisać to wszystko, co ksiądz zrobił dla Chrystusa Króla. Trzeba zabezpieczyć dokumenty, zdjęcia…”. A on się tylko uśmiechnął ciepło, machnął ręką i powiedział. „Wszystko spaliłem, pani Krysiu. Tak oto spłonęło moje życie przed Tobą, Boże”. Święty człowiek, panie Tadeuszu. Tylko święty może być tak pokorny i skromny.

Święcicki nic nie powiedział. Pokiwał głową. Nie było sensu dyskutować z Kwaśniewską. W duszy tylko pomyślał: „Bzdura! Jeżeli coś spalił, to kopie donosów na swoich wikarych”.

Kilka dni później, podczas niedzielnej mszy Kolanko wyszedł z konfesjonału. Sunął przez kościół i nagle zatrzymał się koło Święcickiego. Spojrzał mu słonecznie w twarz i uścisnął jego łokieć. To był szok. W czasie mszy tak się zbliżyć do człowieka?

Od tej pory sytuacja zaczęła się powtarzać. Ilekroć Święcicki stał na drodze Kolanki, ten się zatrzymywał i ściskał jego łokieć. Tadeusz naliczył siedem takich potrząśnięć, ukazujących zaskakujące, ludzkie oblicze Kolanki.

Święcicki odstawił kieliszek. Siedem potrząśnięć łokciem wróciło do niego z niebywałą mocą. Co proboszcz chciał mu w ten sposób powiedzieć? Może prosił o przebaczenie, wołał o trochę ciepła? O bliskość? I nagle z mroków niepamięci wypłynęło jeszcze jedno wspomnienie. Był w zakrystii i płacił nowemu proboszczowi za mszę. Zbliżył się do nich Kolanko. Uśmiechnął się i powiedział: „Znałem pańskiego braciszka”. „Krzysia?”, spytał Tadeusz. „No tego, który był księdzem w Jabłonnie”. Święcicki nie miał nigdy brata księdza. Kolanko musiał go z kimś pomylić. „Co to były za czasy, gdy pracowaliśmy tu na synodzie parafialnym…”, rozczulił się prałat. Święcicki uśmiechnął się bezradnie. Ten synod był kością niezgody. Swego czasu Kolanko zaprosił go do pracy w zespole synodalnym. Każda parafia, wedle woli śp. biskupa Kazimierza, miała zarejestrować stan umysłów wiernych diecezji. To miał być, w zamierzeniu biskupa, diecezjalny raport o stanie wiary. Padały rewolucyjne, jak na Miławę, postulaty zmian w Kościele. Od sposobu zarządzania parafią po celibat i etykę seksualną. Kolanko słuchał, notował, ale w sprawozdaniach, które wysyłał do kurii, wszystkie nowinki wycinał. Kiedy Święcicki dowiedział się przez przypadek o cenzorskiej praktyce proboszcza, zrezygnował z udziału w pracach zespołu, bo nie miał zamiaru firmować fikcji. Zrezygnował ku zadowoleniu Kolanki, który podobno tak skomentował jego odejście: „Nikt mi tu nie będzie dyktował, jak mam rządzić parafią”.

Tadeusz się ocknął. Zamknął zeszyt z portretami proboszcza. Znów był pewien. Słoneczny uśmiech uleciał. Nie, nie zapamiętał źle. Ten uśmiech to była maska, to był grymas. A ten późniejszy to już w ogóle nie wiadomo, czym był spowodowany. Może on zawsze mylił go z kimś innym?

Przypomniał sobie kazanie biskupa z mszy pogrzebowej. „Moi kochani, dewizą śp. księdza Szymona były dwa słowa: władza duchowna. Tej władzy służył całe życie, dla tej władzy był w stanie uczynić wszystko”. Naga prawda. O czym tu mówić? Czy jest ktoś, kto przyznałby się, że władzę uczynił w swym życiu najwyższym dobrem, celem, ołtarzem? Ohydy tego sformułowania nie było w stanie osłodzić słówko: duchowna. Miało znieczulić zaakceptowanie wstydliwej rzeczywistości, że dla zabezpieczenia czy utrzymania władzy można poświęcić człowieka. W imię jakiejś wartości wyższej – duchowej czy duchownej. To pojęcie było zamachem na ducha. Duch nie potrzebuje władzy, ze swej natury zdobywa człowieka w inny sposób – miłością i służbą. Taka jest nauka Chrystusa. Takie jest Jego królestwo.

Tadeusz nalał sobie kieliszek koniaku. „Tak, świecki był dla niego stworem niższego rzędu i nic nie jest w stanie tej prawdy przyćmić. Świecki, któremu nie można pozwolić się zbliżyć, bo ujrzy wady i straci respekt. Służył tylko swojemu stanowi”.

Święcicki otworzył ponownie zeszyt i przejrzał z zadowoleniem portrety proboszcza. Musi je teraz zakląć w figurę. Poczuł w sobie moc Garncarza. Ulepi Kolankę takiego, jaki był. Czuje natchnienie.

* * *

W nocy śnił mu się Bóg. Tadeusz dobiegał sześćdziesiątki, ale nigdy w życiu taki sen mu się nie zdarzył. Obudził się spocony i roztrzęsiony. Serce waliło jak młot. Otworzył okna i oddychał rozpaczliwie, histerycznie, jakby co dopiero odcięto go ze stryczka. Ciągle przenikał go ten Głos. „Brzydzę się twoją myślą. Jesteś cały kłamstwem i kłamstwem jest wszystko, co wychodzi z rąk twoich. Mam w nienawiści ludzi z językiem żmii i sercem przewrotnym”.

„Za dużo wypiłem” – pomyślał. Ale nie wyjaśniało to wszystkiego. Wiele razy wypił za dużo, nigdy jednak nie miał objawień. A jeśli nawet miał jakieś sny niedorzeczne, to po przebudzeniu śmiał się z nich i czuł się wyzwolony. A teraz nic. Ten głos go nie opuszczał. To było tak, jakby się znalazł we wnętrzu ogromnego dzwonu i każde uderzenie było obwieszczeniem wyroku: „Brzydzę się twoją myślą i wszystkim, co robisz”. Głuche uderzenia i ból. Święcicki z trudem wstał i poczłapał do pracowni. Najpierw podarł rysunki spłodzone wczoraj w takim uniesieniu, a potem podszedł do niedokończonej rzeźby Jaszczurka. Uniósł ją do góry – niczym Mojżesz tablice z przykazaniami – i ze złością rozbił o podłogę.

Tego dnia nie wszedł więcej do pracowni. Nabrał takiego obrzydzenia do swoich „arcydzieł”, że obawiał się, iż mogą podzielić los roztrzaskanego Mędrca. Właściwie się nie obawiał. Dopuszczał taką myśl z pewną satysfakcją. Był w stanie to uczynić. Jego „stworzenia” nagle nabrały cech karykaturalnych i beznadziejnych. Dał im życie i może im je odebrać. Jego maleńka wszechmoc. Może unicestwić swoją miernotę. Artysta panuje nad swym dziełem do końca.

Następnego dnia zniósł wszystkie rzeźby do piwnicy. Na razie tyle. Zastanowi się, co zrobić dalej. Odetchnął. Zacznie tworzyć na nowo. Poszuka nowego stylu. Tak… Tylko czy zdoła? Trzeciego dnia powoli doszedł do siebie. Potrafił już z dystansem rozmyślać o nocnej epifanii. W sumie był to sen jak najbardziej zrozumiały. Wizyta Ważbińskiej, pasmo wspomnień, koniak, no i jego łopoczące serce. Tak, musi zadbać o serce…

Dokładnie, gdy pomyślał słowo „serce”, rozległ się telefon. Dzwonił nowy proboszcz.

 – Drogi panie Tadeuszu. Wczoraj mieliśmy takie miłe spotkanie w parafii. Przyjechał zupełnie nieoczekiwanie biskup. Przyjechał, bo tak go poruszył pogrzeb śp. prałata. Niech mi pan wierzy, takie rzeczy się nie zdarzają albo zdarzają się niesłychanie rzadko. Rozmawialiśmy o tym, żeby jakoś uczcić pamięć o proboszczu Kolance. Bo… bo to jest niesłychanie potrzebne, ważne i mądre. A po to jest sztuka, żeby utrwalać to, co powinno być zapamiętane. I proszę sobie wyobrazić, jego ekscelencja w pewnej chwili mówi: „A przecież macie tu wybitnego artystę. Czy nie byłoby najsłuszniejsze i oczywiste, że to on utrwali dla przyszłych pokoleń księdza Szymona?”. Co pan na to, drogi panie Tadeuszu?

 – Hm, sam nie wiem…

Święcickiemu przemknęła przez głowę myśl, że to musi być jakiś spisek wespół z Ważbińską. Jaki jest związek między jej wizytą i telefonem proboszcza? Ale jaki interes biskup miałby w tym, żeby wspierać działania miejscowej matki Kościoła? Nie, to niemożliwe… Tadeusz nawet nie odważył się o to zapytać. Niemniej jednak przeczuwał jakąś prowokację. To ten sam biskup Florian, który odwrócił się do niego na pięcie, okazując lekceważenie, a raczej pogardę dla jego interwencji. I teraz proponuje, sugeruje, że… że wybitny artysta. Nagle Święcicki pomyślał, że konflikt między nim a Kolanką dla kogoś z boku nie istnieje. Biskup jest wolny od tego zagmatwania, widzi w nim po prostu artystę, nieuwikłanego w jakiś spór. Carte blanche. Tadeusz stał ze słuchawką w dłoni. Zobaczył przed sobą twarz Kolanki, a właściwe tylko ten słoneczny uśmiech, i poczuł uściśnięcie łokcia…
– Zaniemówił pan – dobiegł go głos proboszcza.
– Nie wiem, czy podołam. Bo wie ksiądz ja… te moje figury są takie… nędzne, to znaczy sławią nędzę człowieka. Nie wiem, czy ksiądz Szymon byłby…

– O, ho ho. Panie Tadeuszu, niech pan nie kokietuje. Przecież pan wie, że na biurku proboszcza stała maleńka figurka św. Antoniego nie czyjego innego autorstwa, jak właśnie pana. Pozwoliłem ją sobie wczoraj podarować jego ekscelencji. Chyba nie ma pan do mnie żalu.

„Jezus Maria!”. Święcicki zdębiał. Całkowicie zapomniał, że kiedyś coś takiego wykonał. Ale wykonał z całą pewnością po tym, jak dzięki Antoniemu… Boże! Ale w jaki sposób figurka trafiła do Kolanki?
– Panie Tadeuszu, jedno piękne słówko, które zna język polski: tak… No więc? – atakował proboszcz.
– Tak… To znaczy spróbuję…

Odłożył słuchawkę. Zamknął oczy. Widział tylko żółte światło. Jasność. Twarz księdza Szymona. Przyszedł po śmierci prosić o miłość, stamtąd gdzie już nie ma żadnych sprzeczności… gdzie… nie pamięta się złego.

Nigdy nie przypuszczał, że to Kolanko będzie przywracał mu wiarę w sens jego pracy, a więc życia.

Jakim cudownym momentem jest wyjście z niewoli własnych wyobrażeń.

Cmentarek
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze