Skrupulatom na ratunek
Gorączkowe poszukiwania Bardzo Ważnego Tematu do lutowego felietonu przerwało mi znienacka spotkanie stworów, których inaczej zakwalifikować nie umiem, jak tylko przez odniesienie do kreatur znanych z poślednich raczej horrorów – zombi. Ogarnął mnie lęk, że mogą one grasować nie tylko po śląskiej prowincji, więc postanowiłem napisać felieton ku przestrodze. Jako że pewnie Szanowni Czytelnicy nie są obeznani z marną literaturą bądź kinem, to na wstępie dwa słowa wyjaśnienia – zombi to takie kreatury (zwykle ex-ludzie, ale niekoniecznie), które z jakichś powodów po śmierci ożywają, ale nie do stanu pełnego życia (nie mylić ze zmartwychwstaniem). Raczej ożywa samo tylko ciało, pełne krwiożerczych instynktów. Zombi są brzydkie, głupie i trudne do zabicia.
A teraz właściwa historia. Otóż pewnym moim znajomym urodziło się ciężko chore dziecko. W związku z poważnym stanem natychmiast zostało ochrzczone. Na szczęście przeżyło i ma się relatywnie dobrze. Pierwszy zombi pojawił się na zaświadczeniu o udzielonym chrzcie, w postaci określenia „chrzest z wody”. Drugi – wkrótce potem, w parafialnej kancelarii jako określenie „dopełnienie chrztu”.
Skąd skojarzenie z zombi, jeśli – zdaje się dość powszechnie – w kościelnym i okołokościelnym żargonie tak się mówi? Ano dlatego, że obie formuły powinny być martwe i pogrzebane. I spoczywać w pokoju. Pierwsza bowiem sugeruje, że w przypadku zastosowania skróconej formy celebracji sakramentu chrztu mamy do czynienia z czymś innym niż z „prawdziwym” chrztem (analogicznie, jak w przypadku chrztu krwi i chrztu pragnienia). Ale przecież właśnie do istoty sakramentu chrztu należy użycie wody (materia). Chrzest, który nie byłby z wody, nie byłby w ogóle chrztem sakramentalnym! W najlepszym zatem razie dodatek „z wody” jest zbędny. Jednak jest jeszcze gorzej. Obawiam się, że określenie „chrzest z wody” bywa rozumiane także jako „chrzest tylko z wody” – trochę podobnie jak w wypadku chrztu Janowego: bez Ducha Świętego, bez łaski. Absolutnie minimalistyczny ryt zabezpieczenia przed piekłem? No właśnie: zombi. A zombi są groźne głównie dlatego, że zwykle nie występują pojedynczo. Ganiają stadami. I sugestia o niepełnym charakterze chrztu z wody zostaje wzmocniona wstrętnym (na Śląsku powiedziałoby się „łoszkliwym”) stwierdzeniem o konieczności dokonania w parafii „dopełnienia chrztu”. Określenie to odnosi się w rzeczywistości do obrzędu przyniesienia dziecka ochrzczonego (w pełni, skutecznie) do kościoła, celem uroczystego wprowadzenia do wspólnoty parafialnej będącego zewnętrznym wyrazem włączenia do Kościoła, które przez chrzest już się dokonało. Fraza powstała zapewne jako skrót myślowy od „dopełniania celebracji chrztu”, które to wyrażenie jeszcze jako tako można obronić – liturgia jest niewątpliwie pełniejsza, kiedy jest sprawowana publicznie, w obecności wspólnoty, z namaszczeniem krzyżmem. Ale po skróceniu do „dopełnienia chrztu” dostajemy zupełnie jednak inne znaczenie, które sugeruje jasno: sakramentowi, który został udzielony w szpitalu, czegoś brakuje i to coś musi być koniecznie uzupełnione. A dalej już leci kaskada zombi-podobnych skojarzeń. No przecież – świecki porządnie nie ochrzci. I jeszcze tak poza kościołem… Niezłe stadko może się nazbierać.
Wyobraźmy sobie teraz przeciętnego katolika, który musi się zmierzyć z takimi monstrami – jakie ma szanse na ukształtowanie w sobie świadomości, że jego dziecko „ochrzczone z wody”, nim „dopełniono chrzest”, jest naprawdę, skutecznie ochrzczone? Że prawdziwie otrzymało sakrament w pełni jego zbawczych skutków? Oczywiście – rzecz można wyprostować odpowiednią katechezą. I muszę tu domniemywać, że ona się zawsze odbywa. Tylko tak się zastanawiam, czy wysiłek skierowany w czasie takiej katechezy na prostowanie świadomości skrzywionej nietrafionymi nazwami nie przypomina wysiłku przeznaczonego na ponowne, wielokrotne zabijanie zombi.
Bynajmniej nie chodzi mi tu o zmierzanie ku terminologicznemu puryzmowi, w ramach którego możliwe jest używanie tylko tych pojęć, które jakaś Wielce Wysoka Rada zatwierdzi. Raczej o czuwanie nad własną mową. Owe rady już zresztą zwykle swoje zrobiły. Jednak to my sami – powtarzając bezkrytycznie zwyczajowe określenia albo dokonując bezrefleksyjnych skrótów myślowych w ramach kościelnej nowomowy – podtrzymujemy przy życiu albo powołujemy nowe „teologiczne” potworki. A potem jeszcze heroicznie walczymy ze skutkami ich istnienia.
Oceń