Wiedział, że jestem niewierzący, zapytał, czy mnie nie urazi, jeśli da mi plakietkę z Matką Boską, taką, jaką nosił Wałęsa.
Miałby siedemdziesiąt siedem lat. Ale nie ma go od trzydziestu. Tamtej niedzieli na prostej drodze rozbił się autem na drzewie. Pogrzeb zamienił się w patriotyczną manifestację.
Był stan wojenny – nikt nie miał wątpliwości, dlaczego zginął. Chociaż zbrodni ani wtedy, ani potem nikomu nie udowodniono.
– Nasz duchowy mistrz – mówią o nim ci, którzy go dobrze znali.
***
Czarno-białe zdjęcia z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Ojciec Honoriusz Kowalczyk, wtedy czterdziestolatek, odprawia mszę w plenerze (za ołtarz służy odwrócony kajak). Na innym, w wełnianym swetrze i spodniach do kolan, siedzi na leśnym pieńku i pałeczkami je ryż. Jeszcze na innym goli się gdzieś nad jeziorem.
Jest duszpasterzem akademickim w Poznaniu. Młodzież go lubi. I ceni. – Podnosił nas do góry, umiał wydobyć z człowieka to, co najlepsze – wspominają dawni studenci.
Latem jeżdżą ze swoim duszpasterzem na Mazury, zimą w Tatry. Wieczorami siadają przy ognisku i gadają: o rodzinie, o wolności, religii, o patriotyzmie, odpowiedzialności. Rozmowy często trwają aż do świtu. – Wywarł wpływ na nasze życie – powtarzają dziś uczestnicy wypraw.
Ojciec Honoriusz zakłada dla nich „Przystań – niezależne pismo młodzieży katolickiej”. Pismo wychodzi w drugim obiegu, więc publikuje pod pseudonimem. Podpisuje się: Artur albo Artur Wiwlas.
W „Przystani” pisze artykuły:
„Nie wierzę systemom, które ograniczają mój wzrok, wiarę, zdolność bycia sobą. Płaski teren, przez który przeszedł walec, wyrównał myśl, wdusił życie, gdzieś tam spychając to, co kryje w sobie wolność”.
I wiersze:
Jeśli chcesz nadać życiu wartość – trzeba pocierpieć
jeżeli masz zbyt lekko – zrób życie trochę cięższym
by nabrało smaku
przypraw ofiarą – będzie miało zasługę
domieszaj goryczy, by było zwycięstwem
dorzuć wyrzeczenia – by było zyskiem.
***
Stanisław (to jego imię nadane na chrzcie) od dziecka był pobożny. – Pilnował, żebym odmawiał z nim pacierz, różaniec i ciągnął mnie do kościoła – wspomina Kazimierz Kowalczyk, brat, o rok młodszy od Stanisława.
Po podstawówce w rodzinnym Duczyminie na Mazowszu idzie do małego seminarium księży marianów w Warszawie – wówczas była to szkoła średnia. Ale za naukę trzeba płacić, a Kowalczykowie są biedni. Stanisław szkoły średniej u marianów nie kończy.
Nie ma jeszcze siedemnastu lat, gdy w lipcu 1952 roku puka do furty klasztoru dominikanów w Poznaniu. Dwa tygodnie później założy habit i przyjmie imię Honoriusz. „Oznaką mego powołania jest, że szukałem zakonu bardziej ostrego i znalazłem” – zanotuje w prywatnych zapiskach.
– Mówił, że trzeba wiedzieć, po co się jest w zakonie – wspomina ojciec Reginald Wiśniowski, jego mistrz w nowicjacie. – Bolała go dwuznaczność w tej dziedzinie lub ślizganie się po wierzchu.
Większość zakonnego życia spędzi w poznańskim klasztorze: najpierw rok nowicjatu, po studiach i święceniach wraca – jest wychowawcą młodych braci. Wyjeżdża na stypendium do Rzymu i Francji, uczy religii w Tarnobrzegu, prowadzi duszpasterstwo szkół średnich w Krakowie.
W połowie lat siedemdziesiątych znowu w Poznaniu – zostaje duszpasterzem akademickim. Jego poprzednikami byli legendarni dominikanie: Bernard Przybylski, Joachim Badeni i Tomasz Pawłowski. Mieli ambicje, żeby wśród swoich wychowanków kształtować przyszłe elity katolickie.
Nowy duszpasterz nie chce być gorszy. Lata, gdy obejmuje duszpasterstwo, to ciekawy w Polsce czas: w oficjalnej propagandzie panuje urzędowy optymizm, ale elity dostrzegają fałsz oficjalnego życia. Rodzi się opozycja demokratyczna i alternatywna ku
Zostało Ci jeszcze 85% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń