Ojciec ojca Honoriusza Kowalczyka Antoni Kowalczyk (po prawej) odwozi syna po prymicji na przystnaek autobusowy Przy wozie stoją państwo Liszewscy rodzice ojca Dionizego który miał swoją prymicję w tym samym czasie co ojciec Honoriusz również w Duczyminie
fot. www.honoriusz.mlawa.pl
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

Wiedział, że jestem niewierzący, zapytał, czy mnie nie urazi, jeśli da mi plakietkę z Matką Boską, taką, jaką nosił Wałęsa.

Miałby siedemdziesiąt siedem lat. Ale nie ma go od trzydziestu. Tamtej niedzieli na prostej drodze rozbił się autem na drzewie. Pogrzeb zamienił się w patriotyczną manifestację.

Był stan wojenny – nikt nie miał wątpliwości, dlaczego zginął. Chociaż zbrodni ani wtedy, ani potem nikomu nie udowodniono.

– Nasz duchowy mistrz – mówią o nim ci, którzy go dobrze znali.

***

Czarno-białe zdjęcia z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Ojciec Honoriusz Kowalczyk, wtedy czterdziestolatek, odprawia mszę w plenerze (za ołtarz służy odwrócony kajak). Na innym, w wełnianym swetrze i spodniach do kolan, siedzi na leśnym pieńku i pałeczkami je ryż. Jeszcze na innym goli się gdzieś nad jeziorem.

Jest duszpasterzem akademickim w Poznaniu. Młodzież go lubi. I ceni. – Podnosił nas do góry, umiał wydobyć z człowieka to, co najlepsze – wspominają dawni studenci.

Latem jeżdżą ze swoim duszpasterzem na Mazury, zimą w Tatry. Wieczorami siadają przy ognisku i gadają: o rodzinie, o wolności, religii, o patriotyzmie, odpowiedzialności. Rozmowy często trwają aż do świtu. – Wywarł wpływ na nasze życie – powtarzają dziś uczestnicy wypraw.

Ojciec Honoriusz zakłada dla nich „Przystań – niezależne pismo młodzieży katolickiej”. Pismo wychodzi w drugim obiegu, więc publikuje pod pseudonimem. Podpisuje się: Artur albo Artur Wiwlas.

W „Przystani” pisze artykuły:

„Nie wierzę systemom, które ograniczają mój wzrok, wiarę, zdolność bycia sobą. Płaski teren, przez który przeszedł walec, wyrównał myśl, wdusił życie, gdzieś tam spychając to, co kryje w sobie wolność”.

I wiersze:

Jeśli chcesz nadać życiu wartość – trzeba pocierpieć
jeżeli masz zbyt lekko – zrób życie trochę cięższym
by nabrało smaku
przypraw ofiarą – będzie miało zasługę
domieszaj goryczy, by było zwycięstwem
dorzuć wyrzeczenia – by było zyskiem.

***

Stanisław (to jego imię nadane na chrzcie) od dziecka był pobożny. – Pilnował, żebym odmawiał z nim pacierz, różaniec i ciągnął mnie do kościoła – wspomina Kazimierz Kowalczyk, brat, o rok młodszy od Stanisława.

Po podstawówce w rodzinnym Duczyminie na Mazowszu idzie do małego seminarium księży marianów w Warszawie – wówczas była to szkoła średnia. Ale za naukę trzeba płacić, a Kowalczykowie są biedni. Stanisław szkoły średniej u marianów nie kończy.

Nie ma jeszcze siedemnastu lat, gdy w lipcu 1952 roku puka do furty klasztoru dominikanów w Poznaniu. Dwa tygodnie później założy habit i przyjmie imię Honoriusz. „Oznaką mego powołania jest, że szukałem zakonu bardziej ostrego i znalazłem” – zanotuje w prywatnych zapiskach.

– Mówił, że trzeba wiedzieć, po co się jest w zakonie – wspomina ojciec Reginald Wiśniowski, jego mistrz w nowicjacie. – Bolała go dwuznaczność w tej dziedzinie lub ślizganie się po wierzchu.

Większość zakonnego życia spędzi w poznańskim klasztorze: najpierw rok nowicjatu, po studiach i święceniach wraca – jest wychowawcą młodych braci. Wyjeżdża na stypendium do Rzymu i Francji, uczy religii w Tarnobrzegu, prowadzi duszpasterstwo szkół średnich w Krakowie.

W połowie lat siedemdziesiątych znowu w Poznaniu – zostaje duszpasterzem akademickim. Jego poprzednikami byli legendarni dominikanie: Bernard Przybylski, Joachim Badeni i Tomasz Pawłowski. Mieli ambicje, żeby wśród swoich wychowanków kształtować przyszłe elity katolickie.

Nowy duszpasterz nie chce być gorszy. Lata, gdy obejmuje duszpasterstwo, to ciekawy w Polsce czas: w oficjalnej propagandzie panuje urzędowy optymizm, ale elity dostrzegają fałsz oficjalnego życia. Rodzi się opozycja demokratyczna i alternatywna kultura.

Ojciec Honoriusz fałszu nie znosi. Studentów uwrażliwia, żeby nie godzili się na postawę: „Nic się nie da zmienić, tak musi być”. Ci lgną do niego jak do guru.

W stanie wojennym jest autorytetem dla wszystkich: studentów, profesorów i prostych robotników. Solidarnościowe podziemie uważa go za duchowego przywódcę. A komunistyczna bezpieka – za jednego z największych wrogów.

***

– Był dla mnie mistrzem – Stanisława Borowczyk, polonistka, znała ojca Honoriusza dwadzieścia lat. Należała do kręgu jego najbliższych znajomych. – Gdyby nie on, nie wiem, czy bym nie zginęła w tym peerelowskim konformizmie.

W szkole, w której wtedy uczy, większość wyznaje zasadę: najważniejsze to się w życiu dobrze ustawić. – A on umiał przekładać wiarę na codzienność. Uczył, że trzeba żyć według wartości. Dlatego tak drażniła go komunistyczna obłuda – mówi Borowczyk.

„Najwyższa wartość? Po prostu życie, bycie człowiekiem, niezależnie od układów, systemów, a więc wszystko, co łączy się z ludzkim życiem, a ponieważ zdaje się »tylko Bóg jest naprawdę ludzki« – bycie otwartym, czułym na sprawy boskie. Taki człowiek – to brzmi dumnie” – pisze w pierwszym numerze „Przystani”.

Miły, sympatyczny. Wielu do dziś wspomina jego ciepły, życzliwy uśmiech. I mądre rady. Przed „Oczkiem” (tak nazywała się salka Duszpasterstwa Akademickiego w Poznaniu, w której przyjmował na indywidualne rozmowy) zawsze stała kolejka.

Ale pamiętają też, że potrafił być surowy i wymagający.

Grzegorz Pierzchała: – Kazał mi załatwić spływ kajakowy. Kiedy powiedziałem, że nie wiem, jak się do tego zabrać, usłyszałem: „Od tego się jest studentem, żeby się dowiedzieć”.

Weronika Gałecka: – W jakimś momencie zostawiał człowieka z problemem sam na sam. Wtedy miałam o to żal. Teraz myślę, że to była taka jego taktyka: żebyśmy umieli sobie poradzić wtedy, kiedy będziemy osamotnieni.

Grzegorz Pierzchała: – Na wyjazdach sami musieliśmy głosić kazania. I obowiązkowe było smażenie pączków, co w warunkach biwakowych nie jest łatwe.

Stanisława Borowczyk: – Krew nas zalewała, gdy czekaliśmy na niego przed odjazdem pociągu. Powtarzał, że trzeba być punktualnym, więc przychodził dwie minuty przed gwizdkiem konduktora – tak rozumiał punktualność.

W 1976 roku ojciec Honoriusz zapisał w swoim notatniku:

„Od księdza wymaga się, żeby był oratorem na ambonie, wokalistą przy ołtarzu, psychologiem w konfesjonale, pedagogiem w salce konferencyjnej – a może on ma być tylko pasterzem! Dobrym Pasterzem, który oddaje życie za owce swoje”.

Przyjaciele znaleźli tekst po jego śmierci. Miesięcznik „W drodze” chciał zacytować go we wspomnieniowym artykule. Komunistyczna cenzura wykreśliła ostatni wers.

***

Jest odważny – na długo, nim Polak zostanie papieżem i nastanie karnawał „Solidarności”. – Przed sierpniem 1980 roku takich ludzi jak on było w Polsce niewielu – przyznają dawni opozycjoniści.

W kazaniu na inaugurację roku akademickiego w 1976 roku, trzy miesiące po stłumieniu robotniczych protestów w Radomiu i Ursusie, mówi bez ogródek: – Ewangelia to karta praw dla świata, w którym można żyć. Bo świat, w którym się zabija, uprawia nierząd, kradnie, szpicluje i donosi – nie nadaje się do życia.

W kwietniu 1980 roku (cztery miesiące przed sierpniowymi strajkami) odprawia w poznańskim kościele dominikanów mszę za ofiary Katynia. Wtedy słowa „Katyń” w Polsce się nie wymawia. A jeśli już – to zgodnie z obowiązującą propagandą mówi się, że zbrodnię popełnili Niemcy.

On czyta na głos nazwiska zamordowanych przez NKWD generałów i pułkowników. Razem kilkadziesiąt osób. W kościele jest Leonard Szymański, dawny wychowanek duszpasterstwa, a niedługo potem działacz „Solidarności”. – Gdy ojciec Honoriusz wyczytał te nazwiska, zrobiła się przerażająca cisza – Szymański pamięta tamto wydarzenie jak dziś.

Kiedy generał Jaruzelski wprowadza stan wojenny, w klasztorze dominikanów powstaje ośrodek pomocy więzionym i ich rodzinom. Zakłada go ojciec Honoriusz razem z ówczesnym przeorem ojcem Aleksandrem Hauke-Ligowskim. Na odprawiane przez niego msze za ojczyznę przychodzą tłumy, a kościół obstawia ZOMO.

Innych też uczy odwagi. Pierwszego sierpnia jeździ ze studentami na Powązki. Powstańcze mogiły obstawiają tajniacy, a oni jakby nigdy nic śpiewają patriotyczne pieśni. Warszawiacy podchodzą do nich i dziękują.

W maju 1982 wraca ze studentami z pielgrzymki akademickiej na Jasną Górę. Idą całą grupą z dworca do kościoła dominikanów. Rozwijają transparenty i drą się na cały głos. W kraju obowiązuje zakaz zgromadzeń – gdy dochodzą do klasztoru, słychać pędzące na sygnale suki milicyjne. Ledwo zdążył wpuścić ich za bramę.

Stanisława Borowczyk: – Wiedział, że to było szaleństwo, ale nie chciał tłumić naszej odwagi.

***

W lutym 1981 roku uczelnie w całej Polsce strajkują i domagają się rejestracji Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu studenci okupują kilka gmachów. Ze strajkującymi modlą się codziennie dwaj dominikanie: Honoriusz Kowalczyk i Tomasz Alexiewicz.

W tamtym czasie obecność kapłana na uczelni to widok niecodzienny. – Trzeba ich wspierać i dodawać otuchy, żeby wiedzieli, o jakie wartości walczą i za jaką cenę – tłumaczy ojciec Honoriusz.

Elżbieta Drożniewicz studiowała wtedy matematykę. Pamięta strajkowe msze ojca Honoriusza. – Obecność kapłana dawała poczucie, że jest się po słusznej stronie – wspomina. – Przecież wtedy nie wszyscy mieli aż tak dużą świadomość.

W listopadzie na uczelniach kolejna fala strajków. Ojciec Honoriusz się rozchorował. Studenci szukają gorączkowo kapłana, który by go zastąpił, ale ci boją się iść do protestujących. – Nie po to zostałem księdzem, żeby latać po strajkach – mówi wprost jeden z nich. Mszę idzie w końcu odprawić Honoriusz – z wysoką gorączką.

– Postawa księży w czasach „Solidarności” i w stanie wojennym wcale nie była taka jednoznaczna, jak to się dziś wydaje – mówi znany z bezkompromisowych opinii dominikanin ojciec Józef Puciłowski. Sam przed wstąpieniem do zakonu współpracował z Komitetem Obrony Robotników, a jako dominikanin był przesłuchiwany przez esbeków.
– Byli biskupi i księża, którzy zachowywali się odważnie, ale wielu przyjęło postawę ugodową – uważa dziś ojciec Puciłowski. – A po wprowadzeniu stanu wojennego byli nawet tacy duchowni, którzy się cieszyli, że polski pan generał zrobił wreszcie porządek.

Ojciec Honoriusz złudzeń nie ma. – Żadnych paktów z diabelstwem! – mówi pisarce Małgorzacie Musierowicz dzień po wprowadzeniu stanu wojennego. I dodaje otuchy: – Nie martw się, oni przeminą jak śnieg na wiosnę.

***

Nie wszystkim braciom w zakonie podoba się polityczne zaangażowanie ojca Honoriusza. – On to by wszystkich do boju prowadził z szabelką – drwią niektórzy współbracia.

Stanisława Borowczyk: – Ojciec Honoriusz nie tyle angażował się w politykę, ile stał po stronie ludzi, którzy chcieli żyć w prawdzie i którym działa się krzywda.

Wiedział, że w transportach darów z Francji jest papier i farba drukarska dla podziemnych wydawnictw. – Ale to była walka o prawa człowieka – mówi Borowczyk.

Ojciec Puciłowski o postawach takich księży jak Jerzy Popiełuszko czy Honoriusz Kowalczyk mówi tak: – Oni nie politykowali, jak niektórzy dziś, tylko pomagali ludziom i bronili ich.

W kazaniach w stanie wojennym nie nawołuje do pójścia na barykady. Raczej do bycia przyzwoitym: – Cena życia w prawdzie jest wielka, ona wymaga niekiedy trudu. I może te dni nam taką perspektywę oferują. Umiejmy ją przyjąć.

Doskwiera mu, że większość rodaków idzie na zgniłe kompromisy: – W naszej narodowej sytuacji są ci podobni do Pana Jezusa, którzy szarpią się, poświęcają się, chcą rozproszyć ciemności, wnieść trochę nadziei, gdzie jest beznadzieja, gdzie jest sytuacja bez wyjścia. A społeczeństwo, gdyby rzucić trochę więcej do sklepów, to by jadło i może by to wystarczyło.

***

– Dlaczego ten Honoriusz musi walczyć z władzą ludową? – pyta kiedyś krakowskiego przeora ojca Walentego Potworowskiego jeden z esbeków. Jest początek lat siedemdziesiątych, Honoriusz Kowalczyk zajmuje się duszpasterstwem szkół średnich w Krakowie. Bezpieka zarzuca mu, że politykuje.

Służba Bezpieczeństwa chodzi za nim od dawna. Konfidenci nagrywają jego kazania, przychodzą na spotkania ze studentami, podsłuchują rozmowy. Z wybranych donosów wiadomo, że we wrześniu 1976 roku ojciec Honoriusz „rzucił pod dyskusję sprawę amnestionowania robotników aresztowanych po wypadkach czerwcowych w Radomiu i Ursusie”.

W tym samym czasie był „w posiadaniu książek, broszur wydanych przez Kulturę Paryską”. W maju 1977 roku w kościele „wzniósł intencję mszalną za Bohatera ofiary chrześcijańskiej Stanisława Pyjasa” (związanego z opozycją krakowskiego studenta, który zginął w tajemniczych okolicznościach).

W stanie wojennym donosów jest więcej. „Osobą, która powoduje prowadzenie przez oo. Dominikanów działalności politycznej jest przede wszystkim o. H. Kowalczyk – kierownik DA” – raportuje w marcu 1982 tajny współpracownik.

Bezpieka nie ma wątpliwości: Honoriusz Kowalczyk jest numerem dwa poznańskiego podziemia. Groźniejszy od niego jest tylko Janusz Pałubicki, ukrywający się przywódca podziemnej „Solidarności”.

Pałubicki został aresztowany pod koniec ’82 roku. Cztery miesiące później zginął ojciec Kowalczyk.

***

Telefony z pogróżkami dostawał prawie codziennie. Wiedział, że jest śledzony. Raz ktoś chciał go pobić w parku, ale udało mu się uciec. Czy się bał?

Stanisława Borowczyk: – Pewnie tak. Ale nigdy nie dał tego po sobie poznać.

Marek Lenartowski, działacz „Solidarności”: – Kiedyś wracaliśmy skądś i poprosił, żebym go odprowadził do klasztoru. Bał się nie tyle o siebie, ile o to, że gdyby mu się coś przydarzyło, nie mógłby służyć ludziom.

Służy w różnych sprawach: czasem musi godzić rozpadające się małżeństwa, bo żony nie wytrzymują tego, że mąż siedzi w więzieniu albo się ukrywa. Już po jego śmierci do rodziców ojca Tomasza Alexiewicza zadzwonił ktoś anonimowo: – Jeżeli syn się nie uspokoi, to będzie załatwiony tak jak Honoriusz.

***

Nie miał łatwego charakteru. – Choleryk, ale też prawdziwy gejzer radości – mówi Borowczyk. – Pamiętam przede wszystkim jego pogodę ducha, otwartość, żywiołową serdeczność.

Inny legendarny dominikanin i działacz antykomunistycznej opozycji ojciec Ludwik Wiśniewski poznał Honoriusza w nowicjacie – przyjechali do klasztoru tego samego dnia i zamieszkali w jednej celi. Od razu się pokłócili. – Chodziło o głupstwo, ale to on miał rację – wspomina ojciec Ludwik. – Był trochę pedantyczny i to wielu drażniło.

Lubił, żeby wychodziło na jego. Tak, jak wtedy, gdy na Wielkanoc 1983 roku budował Grób Pański w kościele razem z Bolesławem Musierowiczem. – Uparł się, gdzie ma stać monstrancja, a mnie to trochę nie pasowało do całej koncepcji – opowiada po latach Musierowicz, z zawodu artysta.

Długo się przekomarzali. – Już więcej grobu nie będę ci robił – miał powiedzieć wtedy Musierowicz. Monstrancję ustawił tam, gdzie chciał Honoriusz.

Raz zareagował gwałtownie przy ołtarzu. Najpierw przeczytał suchym, rzeczowym tonem opis lekarskiej obdukcji poznaniaka Jana Ziółkowskiego – zmarł po ciężkim pobiciu przez milicjantów na mającym złą sławę komisariacie przy ulicy Chłapowskiego.

– Tak nie wolno! Bracia, Polacy, opamiętajcie się! – podniósł głos i uderzył pięścią o blat ambony.

Niektórzy mieli pretensje, że zachował się „nieliturgicznie”.

***

17 kwietnia 1983 roku, niedziela. Ojciec Honoriusz Kowalczyk odprawia dwie msze, na obu głosi kazania. W klasztornym refektarzu je obiad.

Wczesnym popołudniem wsiada do beżowego fiata 126p (popularny „maluch”) i jedzie do Mławy odwiedzić rodziców i brata. – Chciał się na chwilę oderwać od codziennych kłopotów i odpocząć parę dni – przypomina sobie brat Kazimierz.

Z Poznania do Mławy jechał tego dnia trasą na Toruń. – Ale czasami zmieniał drogę, bo bał się, że go śledzą – opowiada Kazimierz Kowalczyk.

Tej niedzieli drogi są puste – ludzie siedzą przed telewizorami, bo Polska gra z Finlandią w eliminacjach do mistrzostw Europy. Dzień jest ciepły, słoneczny.

Osiemdziesiąt kilometrów od Poznania we wsi Wydartowo koło Mogilna ojciec Honoriusz przejeżdża przez wyboisty przejazd kolejowy. Dwieście metrów dalej na prostym odcinku drogi odbija nagle w prawo i uderza w przydrożną akację.

Świadkowie zeznali, że kierowca był przytomny. Karetka zabrała go do szpitala, w jego krwi nie było alkoholu. – Niech ksiądz się modli za komunistów, bo to biedni ludzie – miał powiedzieć do szpitalnego kapelana. Niedługo potem stracił przytomność.

Będą później mówić, że może zasnął. – Jak mógł zasnąć? – burzy się Stanisława Borowczyk. – Przecież dopiero co przejechał przez tory, a wiadomo, jak tam wtedy trzęsło.

Leży trzy tygodnie nieprzytomny. Studenci oddają krew, poszczą i modlą się o cud. Cudu nie było.

***

Poznań cały w klepsydrach: „Ojcze Honoriuszu, dopóki my jesteśmy – Ty jesteś”.

Wszyscy są przekonani: to nie był zwykły wypadek, zabiła go Służba Bezpieczeństwa. Pierwsze śledztwo komuniści szybko umorzyli. W wolnej Polsce nie znaleziono dowodów, że do wypadku przyczyniła się bezpieka.

– Oni mieli swoje metody – powtarzają do dziś zwolennicy teorii o zamachu na jego życie. Każdego 13 grudnia modlą się za niego jako jedną z ofiar stanu wojennego.

Trumnę ustawiono w kaplicy, gdzie był jeszcze Grób Pański. Wielka biała płachta, na niej solidarycą „Zmartwychwstanie” przecięte znakiem „V”. I przeszło pięćdziesiąt drewnianych krzyży (miały symbolizować ofiary stanu wojennego – tylu się wtedy doliczono).

Wielkanoc była sześć tygodni wcześniej, ale Grobu nikt nie odważył się rozebrać. Może dlatego, że ojciec Honoriusz sam go pomagał budować (wtedy przekomarzał się z Musierowiczem) i zdecydował, że ma zostać do Wniebowstąpienia Pańskiego.

Święto Wniebowstąpienia wypadało wtedy 12 maja. Tego dnia był pogrzeb.

***

W stanie wojennym profesor Krzysztof Podemski był asystentem w Instytucie Socjologii na poznańskim uniwersytecie. Działał i pomagał uwięzionym. Przychodził do dominikanów, poznał ojca Honoriusza Kowalczyka. – Rozdawał kiedyś plakietki z Matką Boską, którą Wałęsa nosił w klapie. Wiedział, że jestem niewierzący, i zapytał, czy mnie nie urazi, jeśli też da mi plakietkę – wspomina dziś Podemski. – Bardzo mnie tym ujął, bo to było takie głęboko chrześcijańskie. Przypominam sobie o tym z nostalgią, kiedy słyszę czasem od księży o „szczekających kundelkach”, „feministycznym betonie” i „nie-Polakach”.

Profesor uważa, że szacunek dla osób o innych poglądach pomagał ojcu Honoriuszowi zjednać sobie wielu ludzi. – Chociaż wtedy łatwiej było księżom być autorytetem niż obecnie – mówi Podemski. – Księża wtedy rzeczywiście pomagali ludziom, a ich słowa wiele znaczyły. W tamtych czasach w kościołach nie było buty i hipokryzji, pogardy dla inaczej myślących, jak dzisiaj.

– Wcale nie było łatwiej – odpowiada Stanisława Borowczyk. – Ludziom trudno było się rozeznać, kto stoi po stronie prawdy, a kto jest tylko krzykaczem. A Honoriuszowi ufali.

Księża, którzy w stanie wojennym odważnie bronili „Solidarności”, mają dziś różne poglądy. Nieustraszony prałat Jankowski w wolnej Polsce budował Groby Pańskie, w których wyszydzał Żydów i lżył Jacka Kuronia.

Jakie miałby poglądy ojciec Honoriusz? Czy czytałby „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”, czy „Nasz Dziennik” i słuchał Radia Maryja? – Może lepiej się nad tym nie zastanawiać – ucieka od odpowiedzi profesor Podemski. – Chciałbym wierzyć, że byłby zdecydowanie bliżej księdza Tischnera i ojca Wiśniewskiego niż toruńskiej rozgłośni.

– Byłby człowiekiem mocnej, głębokiej wiary – Stanisława Borowczyk tego jest pewna.

Czy wciąż byłby autorytetem – jak wtedy? – Myślę, że tak – uważa Borowczyk. – Stałby po stronie prawdy, niezależnie od ceny. On inaczej nie umiałby żyć.

***

Co roku w rocznicę tragicznego wypadku jego przyjaciele spotykają się w Wydartowie, w miejscu, gdzie zginął. W tym roku też pojechali. Kilkanaście lat temu przed kościołem dominikanów w Poznaniu ustawili głaz ku jego pamięci. Kazali wyryć napis: „Jeśli ludzie zamilkną, kamienie wołać będą”.

W mieszkaniu Stanisławy Borowczyk oprawione w ramki duże zdjęcie ojca Honoriusza wisi na poczesnym miejscu.

Grzegorz Pierzchała dał swojemu synowi na imię Honoriusz. Syn skończył osiemnaście lat. Nie wie jeszcze, po kim dostał takie „dziwne” imię. – Powiem mu, jak bardziej wydorośleje – mówi Pierzchała. Na razie to imię pomaga Grzegorzowi. – Wystarczy, że w ciężkich chwilach popatrzę na syna, i jest mi łatwiej.

Korzystałem z książki Ojciec Honoriusz pod redakcją Stanisławy Borowczyk i mojego reportażu Na prostej drodze, w jasny dzień opublikowanego w „Głosie Wielkopolskim ”w 2008 roku.

Wróg numer dwa
Stanisław Zasada

urodzony w 1961 r. – dziennikarz, reporter, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Gazetą Wyborczą”. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze