Modlitwy wiecznego poniedziałku
Wspominamy i ubieramy wspomnienia w słowa, zamykamy je w litery, żeby utrzymać w ryzach naszą duszę. Bardziej niż śmierci boimy się samych siebie. Boimy się ciemności, które zalegają w naszej duszy.
Szanowny Lwie,
nie byłeś dla mnie dobry. Nie odzywałeś się wcale. Nie lubię, kiedy w ten sposób chcesz mnie czegoś nauczyć. Arthur mówi, że po zmartwychwstaniu masz bardzo dużo czasu i że teraz nade wszystko uczysz ludzi moresu. W pierwszej kolejności ludzi rozpieszczanych przez los, a on — Arthur — uważa mnie właśnie za dziecko szczęścia, i to tylko dlatego, że pod koniec pory deszczowej Msabu zawołała mnie. I choć byłem niedaleko, uczyniła to aż dwukrotnie, co od razu wydało mi się wielką obietnicą — byłem pewny, że czeka na mnie z prezentem owiniętym w lśniący papier i przewiązanym złotą wstążką, bo tylko tak biali ośmielają się wręczyć cokolwiek drugiemu. To wielka mądrość, Szanowny Lwie, pomyśleć o podarku dla mnie, a jeszcze większa ubrać go w lśniący papier, gdyż — jak dobrze to wiesz — podarek może czasami palić jak ogień.
Złośliwe komary
Kiedy Msabu woła dwa razy, to wielka radość, a kiedy raz tylko, to wielka troska — na pewno będzie żądać czegoś, co tak naprawdę stać się nie może, a jeśli się już stanie, to tylko przez jej upór — a jak wiesz, Szanowny Lwie — tak stworzone rzeczy nie trwają w końcu zbyt długo, więc już lepiej nie zawracać sobie nimi głowy i nie wychodzić z ukrycia w zacienionym zakątku farmy. Tym razem jednak skuszony pobiegłem ile sił w nogach, przeskakując małe kopce termitów, biegłem przez trawę ostrą jak noże i lśniącą od porannego deszczu. Szkoda tylko — myślałem — że Szanowny Lew nie pomyślał w tym dniu o tęczy, przewiązując takimi kolorami ziemię, utarłby nosa niektórym pyszałkom i zazdrośnikom niezadowolonym z towaru, który rozłożył przed nimi. Ci głupcy krytykują wszystko i wszystkich, bo dobrze wiedzą, że nigdy nie stworzą czegoś podobnego. To nie wszystko, ich złość bierze się i stąd, że nie mogą tego wszystkiego, co rozłożyłeś przed nimi, zjeść i przetrawić, i są podobni do złośliwego komara próbującego wypić całą krew ze słonia. Ale to jeszcze nie wszystko, Szanowny Lwie, ich złość i przykre niezadowolenie bierze się z rzeczy o wiele gorszej i wstrętniejszej niż ta, którą Ci przedstawiłem. Ich natrętne głosy wchodzą jak muchy do naszych uszu z nowiną, że gdyby tylko ich właściciele chcieli palcem kiwnąć, świat zyskałby niewyobrażalnie dużo, gdyby tylko chcieli powiedzieć górze Ngong „rzuć się w morze” — ta wlazłaby w wodę jak spragniony błota hipopotam. Nie robią tego oczywiście tylko dlatego, że zawsze są zmęczeni tuż przed tą pracą, zresztą nie uważają, by i ona była godna ich talentów. Musisz wiedzieć, Lwie, jaki oni wzbudzają śmiech, kiedy wreszcie za coś się zabiorą. Cóż, kiedy i tak nieskończenie zachwalają swój garbaty towar, wyśmiewając innych, że nie wiedzą, co dobre. Jeden chwali drugiego, ale wystarczy, że znów inny jest w złym humorze, a już kłócą się i skaczą sobie do gardła. Żeby się pogodzić, zawsze muszą znaleźć sobie ofiarę i na nią zwalić winę za wszystkie swoje niepowodzenia. Siedzą już od rana nad garnkiem kradzionej baraniny i włókienko po włókienku rozbierają cudze grzechy, słowa innych, które podsłuchali, i jak zwykle umawiają się na wielkie polowanie, które zadziwi cały świat. Nie wiedzą, że ze zwierząt, które chcą zabić, zostały już tylko zmurszałe, rozrzucone po stepie kości.
Fałszywe perły
Biegłem więc i Msabu mówiła potem, że wyglądałem jak goniony przez stado hien źrebak. Okazało się w końcu, że to nie bieg upodobnił mnie do źrebaka ani moje wysokie podskoki nad kopcami termitów, ale mój płaski nos zdawał się Msabu prawdziwie koński, bo kurczył się i rozszerzał z zawrotną szybkością podczas tego galopu, i jak się domyślasz, Lwie, wcale nie ucieszyło mnie takie powitanie. Spodnie i koszula, które ofiarowała mi zaraz potem, nie były owinięte w lśniący papier, widocznie Msabu uważała, że nie jest to przykry podarek. Zresztą zaraz się wszystko wyjaśniło, gdyż Msabu powiedziała, że ofiaruje mi spodnie i koszulę na wypadek, gdyby rząd brytyjski zapragnął przyznać mi kiedyś medal, a jak wiadomo, Karomenya — ciągnęła ze spokojem, lecz z małymi ognikami śmiechu w oczach — trudno przypiąć medal Jego Królewskiej Mości do gołej skóry. Medal zaś nieprzypięty, lecz położony na dłoni przypomina zdechłą, choć wciąż błyszczącą rybę. Nie wiedziałem jednak, czy wesołość ogarnia Msabu na widok tak przypinanego medalu, czy bierze się z myśli, że Karomenya mógłby zainteresować Królewską Mość. Koniec końców okazało się, że Msabu wybiera się właśnie do misji francuskich ojców i chce mnie ze sobą zabrać.
Arthur tego dnia włóczył się w pobliżu stawu starego Kundsena, który wyrabiał kibokos — bicze ze skóry hipopotama, gapił się w wodę i swoim zwyczajem strzykał czarną od żutego tytoniu śliną. Widziałem, jak sięga do kieszeni, by wziąć kolejną prymkę prasowanego, markowego tytoniu, bo tylko taki godny był jego wysuniętej do przodu rudej szczęki. „Murzyńskimi łebkami” — czyli liśćmi tabaki prasowanymi i krajanymi domowym sposobem — gardził bardziej niż katolikami. — Hę — powitał mnie, co miało oznaczać, że jest w wyśmienitym humorze. — Cóż, chłopcze, już cię przekabacili? Jak dziesiątki innych gołodupców zdolnych sprzedać wiarę za kawałek perkaliku? Tylko mi nie mów, łotrze, że opowiedziałeś się za doktryną transsubstancjacji po długich rozważaniach i dyskusjach z tym szczwanym lisem ojczulkiem Bernardem, który niedawno wydarł misji szkockiej dziesięciu młodych Kikujusów! Wiem, co mi odpowiesz, wywracając swymi ślepiami obrażonej gazeli — że wierzysz w to samo, w co wierzy Msabu. Ty, któremu śmierdzi katechizm! Tu pogroził mi pięścią i zdawał się kończyć swoje kazanie, bo zwyczajowo niby to udobruchał się i pogodził ze światem — no to dobrej drogi, chłopcze, dobrej wyżerki i lekkiej pracy, i — do stu piorunów! — żebyś nie myślał, że zachwalam tylko swój towar, pozdrów od starego Arthura wielebnych ojczulków. Mój niekłamany podziw! — wołał z daleka — tyle już lat sypią te fałszywe perły przed prawdziwe świnie.
Biali uwielbiają się smucić
Musisz wiedzieć, Szanowny Lwie, że stary samochód Msabu, który nazywa się Overland, wrasta w chwilach spoczynku w ziemię i za nic w świecie nie daje się później przekonać do nawet krótkiej podróży, a co dopiero do tak odległej wizyty jak u katolickich ojców. Z całych sił więc napierałem na jego kufer, aż ciemna woda z kałuży, w której stał, wytrysnęła całym mnóstwem ciężkich kropel na moją nową koszulę i spodnie. Maszyna Msabu ruszyła szalonym galopem, pociągając mnie za sobą. Kiedy już wgramoliłem się na miejsce tuż za Msabu, tak że mogłem dotknąć czołem ronda jej kapelusza, powiedziałem jej na pociechę: „To nic, Msabu, że błoto zniszczyło twój prezent. Ojcowie pomyślą, że już bardzo dawno temu byłaś dla mnie dobra. I że król angielski mógł mi dać już bardzo dawno jakiś porządny medal bez obawy, że zdechnie na mojej dłoni. Msabu nic nie odpowiedziała, nie patrzyła też na drogę pełną dziur i błota, samochód sam trzymał się posłusznie głębokich kolein wyżłobionych tuż przy granicy rezerwatu Masajów. Jechaliśmy wśród dźwigających się po deszczu wysokich traw, wzdłuż ściany drzew zaciągniętych błoną mgły, za którą skryła się kukułka, pod rozłożoną wysoko nad nami białą chmurą z wzdętym jak u zmarłej owcy ze stada tego spryciarza Kaninu brzuchem. Nagle dała mi znak ręką, żebym siedział cicho. — Pst! Karomenya!
— Poluje?! — zapytałem z pełną strachu nadzieją. Ryk polującego lwa przetaczał się po niewidocznej dla nas dolinie i jak później powiedziała Msabu — niewyobrażalnie poszerzał horyzont. Zdawało mi się przez chwilę, że byłeś tuż obok — wszystko nabrało takiej wyrazistości, że z powodzeniem można było zliczyć stojące oddzielnie źdźbła trawy i dostępne tylko dla żyraf talarki akcji. Zapewne tak widzą świat ludzie, którzy żegnają się z życiem. Msabu zatrzymała samochód i oczyma pochłaniała zielony kolor, który według niej był „jak wtedy”. Ale nie chciała nic powiedzieć więcej. Kiedy znów ruszyliśmy w drogę , postanowiłem się odezwać, bo — choć byłeś w pobliżu — stawała się coraz smutniejsza i zamiast się bać, cieszyć, a nawet umierać, wyglądała na zrezygnowaną. Dobrze wiedziałem, skąd pochodzi ten smutek. Bo musisz wiedzieć, Szanowny Lwie, że biali uwielbiają się smucić. Zdarza się jednak, że są radośni. Na przykład, kiedy się ich chwali. Ale i wtedy próbują bezskutecznie ukryć swoją radość i udają, że ich to nie obchodzi. Machają rękami, odganiając daleko od siebie nasze słowa, i mówią nawet, że kłamiemy. A kiedy już ich nie chwalimy, to tak prowadzą rozmowę, żebyśmy znów zaczęli ich chwalić, wtedy siedzą już spokojnie i patrzą przed siebie błyszczącymi oczami. Czasami są radośni bez pochwał. Kiedy piją wodę z Europy trzymaną w pękatych butelkach. Wtedy też patrzą przed siebie błyszczącymi oczami. Czasami są radośni bez tej wody i bez pochwał, i bez powodu, ale wtedy są bardzo lękliwi, bo zdaje się im, że ktoś im tę radość odbierze. Ale najczęściej widzę ich, gdy są radośni ze wszystkich tych powodów naraz, a i tak wciąż nie wierzą w to, że mogą być naprawdę radośni.
Smutek Msabu miał jeszcze jedno źródło, które odkryłem nie tak dawno. W głowach białych aż się roi od wspomnień. Chciałem wytłumaczyć to Msabu, więc przybrałem ton, który podsłuchałem u Kamante — tak żeby była w nim i nagana, i przyjacielskie współczucie. — Msabu — powiedziałem łagodnie i rozejrzałem się uważnie wokół, czy przypadkiem nie ma w pobliżu starego plotkarza ptaka Ukujeje — Msabu, myślę, że ty nigdy nie urośniesz jak drzewo chlebowe, drzewo cynamon, o którym opowiadał mi Kamante, baobab i akacja, pozostaniesz kimś, kto ma ledwie dwa, trzy listki i krótkie korzenie jak sadzonka kawy, jeśli będziesz jak twoja biała rodzina, która nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego, ni stąd ni zowąd zaczyna pytać: „Pamiętasz? Pamiętasz? Pamiętasz dzieciństwo? Pamiętasz ten deszcz na horyzoncie?”. Zawsze potem długo szukacie słów, żeby opowiedzieć to, co się wam przypomniało, i nie jesteście z nich zadowoleni, jesteście bardzo nawet niezadowoleni. Ale to oczywiste, bo czy można zatrzymać łzy na środku policzka? Czy w końcu nie zostaną osuszone przez wiatr i słońce? Albo czy można przeżyć życie raz jeszcze od początku? Czy to nie ty sama mówiłaś nam kiedyś, że wielu ludzi pragnie tego, bo chcą uchodzić za tych, którzy żyli rozsądnie? „Zresztą, co to za życie — mówiłaś — skoro trzeba je przeżyć powtórnie, by móc wreszcie powiedzieć, że się żyło?”. Wiesz to wszystko, Msabu, a jednak nie tylko przywołujesz minione lata, ale jeszcze zamykasz swoje wspomnienia w dziwne znaki — litery, które nie są większe od mrówki siafu, a które — podobnie jak ona — potrafią pożreć wszystko, co znajdą na swojej drodze. Czy myślisz, że twoje wspomnienia są w tych literach? Czy myślisz, że dziki pies, którego skóra cuchnie i na nic się nie przyda nigdy, pożarty przez mrówki siafu mieszka w tych mrówkach? To, co robisz, Msabu, przypomina polowanie na legwana wylegującego się na słońcu — myślisz, że z jego skóry da się zrobić jakieś ładne rzeczy, bo tak się mieni i błyszczy jak twoje ozdoby, które zakładasz, kiedy idziesz na tańce do klubu Muthaiga. Wystrzelony przez ciebie nabój zabiera z legwana całe jego życie. Zabiera jego kolory i ulatuje w puszczę. Sama mówisz, że to, co zostało z legwana, bywa podobne do worka piasku. Lubię wasze historie, ale wy, opowiadając je, nie jesteście z nami, ale z ludźmi, których i tak już nigdy nie poznamy. Mówicie: „O, ten dom podobny jest do tamtego domu, ten pies przypomina innego psa, który był ze mną właśnie wtedy. Albo — ten kolor będzie już zawsze przypominał ten inny”.
Myślisz, Szanowny Lwie, że moim gadaniem uleczyłem Msabu? Powiedziała tylko, że jestem niebieską małpą, niebieską paplającą od rzeczy małpą, która bez wielkiego wysiłku w Paryżu mogłaby tym paplaniem zarobić na życie. Ale oboje byliśmy, nie wiedzieć dlaczego, ogromnie zadowoleni. Potem patrzyliśmy tylko przed siebie, słuchając pracującego motoru, aż wyrosły przed nami białe budynki katolickiej misji. Przestronny trawnik przecięty wąską ścieżką oddzielał nas od śpiących, cienistych fasad. Msabu zostawiła samochód na jego brzegu i ruszyliśmy gęsiego do furtki mocno odcinającej się czernią od bieli murów. Na dziedzińcu misji nie było nikogo, tylko motocykl ojca Bernarda stał samotny pod chroniącymi go od deszczu arkadami. Wydawało się, że nikt tu nie mieszka.
Elastyczny człowiek
Msabu ruszyła na przełaj pewnym krokiem do wpółotwartych drzwi po drugiej stronie kwadratu, mnie zaś udało się zajrzeć do pokoju, którego okna wypełnione małymi, skrzącymi się rybią łuską szybkami wychodziły na dziedziniec. Ktoś chudy i prawie tak mały jak ja truchtał wokół stołu, pochylał się do przodu, wychylał do tyłu, brał do ręki skrzypiące sprężyny i rozciągał je najpierw przed sobą, a potem za sobą, zakładał je na stopę i ciągnął z całych sił aż pod swoją brodę. Znów truchtał, tym razem z czarnymi kulami w ręku, które z wielką mocą dźwigał do góry i trwał przez dobrą chwilę nieporuszony. Parskał przy tym i stękał, by wreszcie stanąć przed ogromnym lustrem. Przyglądał się długo swojemu odbiciu i jak mi się wydawało, Szanowny Lwie, uśmiechał się do siebie zadowolony. Jęknął wreszcie zrozpaczony, przybliżył swoją twarz do twarzy w lustrze i zaczął zdecydowanymi, krótkimi ruchami palców wyrywać sobie włoski, które zauważył między brwiami. Mówię ci, Szanowny Lwie, było to tak śmieszne, że nie mogłem już dłużej ustać w miejscu, wierciłem się i próbowałem naśladować jego ruchy. To przyciągnęło jego uwagę. — Podejdź no tu — powiedział groźnie i popatrzył na mnie oczami w kolorze rozgotowanej kapusty, która nie udała się Kamante. — Bliżej, jeszcze bliżej — rozkazywał. Stanąłem przed jego wielkim lustrem. Nooo…? Ni to zapytał, ni stwierdził. To byłem ja! I widać było, że jestem z siebie ogromnie zadowolony. Tak, byłem z siebie bardzo dumny, bo moje oczy przypominały senne oczy tygrysa, a nos… Nos wyraźnie udał się Bogu — był ogromny! Chciałem jeszcze przypatrzeć się swoim zębom i, choć te przednie zostały kiedyś wybite kamieniem, to te po bokach sterczały białe i ostre i przez tę chwilę wydawało mi się, że jestem do Ciebie bardzo podobny, ale kiedy tylko o tym pomyślałem, moje ciało przeszył przenikliwy chłód, który zdarza się pod górą Ngong tylko w noce pozbawione deszczu. Bardzo się wtedy bałem, Szanowny Lwie.
Oczy w kolorze rozgotowanej kapusty zmrużyły się zadowolone. — Jesteś inteligentny, powiedział, smakując i ważąc każde słowo — jesteś inteligentniejszy od psa, bo pies zawsze zagląda za lustro, szukając swojego pobratymca do obwąchania, naczelne zaś wiedzą doskonale, że mają do czynienia ze swoim odbiciem… Czy chodzisz do szkoły? — Nie, nie, proszę pana. — A chciałbyś się uczyć? — Tak, tak, proszę pana. — Czy chciałbyś pobierać lekcje u takiego nauczyciela jak ja? — Tak, tak, proszę pana. To znaczy nie, proszę pana, to znaczy tak, proszę pana. — Nie bój się, nie będziesz musiał wkuwać na pamięć tych głupot o „twoich” francuskich przodkach, którzy mieli jasne włosy i niebieskie oczy, bo to żenujące i smutne. — To bardzo smutne, bardzo smutne — zdołałem tylko wyszeptać. Oczy w kolorze rozgotowanej kapusty założyły okulary, zawiązały na swojej szyi biały długi szal i włożyły skórzaną kamizelkę. Po chwili huk motoru ojca Bernarda przegonił zalegającą w misji ciszę. Zostałem sam.
Muszę ci powiedzieć, Szanowny Lwie, że nie był to ojciec Bernard. Podczas obiadu, na który zostaliśmy razem z Msabu zaproszeni, dowiedzieliśmy się, że człowiek dźwigający ciężary przed lustrem był świeżo upieczonym ojcem, który wylądował w misji ledwie przed kilkoma tygodniami. Ojcowie jednak, nie wiadomo dlaczego, nie zdradzili jego imienia, lecz mówili o nim tylko, że nazywa się tak jak jeden z ewangelistów. Nie mogłem zresztą wszystkiego usłyszeć, siedząc w kącie jadalni na niskim stołku i zajadając ze smakiem z dużej miski dobrze okraszoną olejem soczewicę. Kiedy otwierają się usta, zamykają się uszy i nic na to nie można poradzić. A błyszczący widelec schowałem sobie do kieszeni spodni, miałem go później ofiarować Kamante, myśląc, że przyda mu się do ubijania na pianę kurzych białek.
Msabu zawsze powtarza, że ojcowie przypominają ciężkie złote pszczoły zbierające się nad kwiatem. Ich ruchy były wyważone i senne jak u białych mężczyzn, którym nie wolno dotykać kobiet i którzy muszą przez to zjadać dużo cukru i ucinać sobie długą popołudniową drzemkę. Byli niezwykle grzeczni, rozmawiali o sposobach uprawy kawy i recytowali bajki o zwierzętach. Nie przeszkadzało im to wyciągać z nas wiadomości o farmie i jej okolicach, zresztą i tak wiedzieli wszystko. Nie wiedzieli tylko jednego — a może nie chcieli powiedzieć — czym zajmuje się „jeden z ewangelistów” tak często pożyczający motor od ojca Bernarda. — Strzeż się go — powiedziała później Msabu, kiedy już wracaliśmy o zachodzie słońca na farmę. — Strzeż się go, bo przywiózł on pod góry Ngong klimat, którego do tej pory tu nie znaliśmy. Jeśli ojcowie przypominają stare dęby, które przesadzone próbują wbrew wszelkiemu prawu zakorzenić się pod górą Ngong z pogodną rezygnacją wygnańców, i które trwają tu posłuszne rozkazom nieznanej tu nikomu władzy, zdolne jednak — gdyby rozkazów tych zabrakło — powrócić szybko do Paryża, to „jeden z ewangelistów” przypomina mi, Karomenya, nie dąb, ale irys, którego sadzonkę razem z moją ulubioną piwonią przywiozłam z Danii. Nie wiem, czy mnie dobrze zrozumiałeś, ale zdaje mi się on kłączowaty, jak roślina wieloletnia rozmnażająca się poziomo. Wszystkie miejsca i okazje są dla niego dobre, jeśli tylko ma ochotę zakwitnąć, zdobyć przestrzeń, przetrwać. Tacy ludzie jak on z całą swobodą sumienia mogą służyć Bogu, diabłu i nie wiadomo komu jeszcze, gdy tylko zwęszą swój osobisty interes, lecz to, co wydaje mi się, najgorsze, to ich zdolność zniewalania innych, są tak eleganccy, tak uwodzący… — Msabu nie wiedziała jak skończyć, żebym nie domyślił się, że młody ojczulek, „jeden z ewangelistów” bardzo przypadł jej do gustu. — Strzeż się go, Karomenya, to nie biały człowiek, to elastyczny człowiek.
Kto uniesie to wszystko
Kiedy zapadł mrok, Szanowny Lwie, Msabu zatrzymała samochód i włączyła silne przednie lampy. Z tyłu zaś powiesiła lampę naftową, którą zawsze wozi ze sobą wraz z podręcznym bagażem. I owinęła ją czerwoną chustą. Przyznam ci się, Szanowny Lwie, że im bardziej zapadaliśmy w mrok i oddalaliśmy się od misji ojców, tym bardziej skłonny byłem opowiedzieć się za przystąpieniem do Kościoła szkockiego, byle tylko mury jego misji szybciej pojawiły się przed ślepiami samochodu. Msabu, przed którą nic się nie ukryje, wyczuła mój strach. — A teraz, Karomenya — odezwała się głosem kogoś bardzo starego i pamiętającego czasy, kiedy to zwierzęta po raz pierwszy i ostatni urodziły ludzi, głosem, który nakazywał ciszę i który nie był wcale przyjazny — a teraz, Karomenya, kiedy widzę, że się boisz ciemności, mogę ci odpowiedzieć, dlaczego my wciąż i wciąż wspominamy i ubieramy wspomnienia w słowa, zamykamy je w litery, spoglądamy na świat przez okulary dawnych dni. Myślę, Karomenya, że robimy to, żeby utrzymać w ryzach naszą duszę. Nie rozumiesz? Ty się boisz ciemności, które są na zewnątrz, a my bardziej niż śmierci boimy się samych siebie. Boimy się ciemności, które zalegają w naszej duszy. Nie wspominamy, żeby cokolwiek zatrzymać przy sobie, nie jesteśmy aż tacy głupi, by nie wiedzieć, że to łapanie dymu w sieci, ale — tak mi się wydaje, Karomenya — chcemy wpatrywać się w coś, co jest już wreszcie poza nami, na zewnątrz nas, od nas niezależne, czemu nie możemy już zaszkodzić i co nas nie może zatruć, co próbujemy nazwać, żeby kiedyś znaleźć w tym oparcie. Być może przypomina to wbijanie gwoździ w żyjące i nieprzejmujące się naszym losem drzewo, ale jak, Karomenya, sam powiedz, wspiąć się wyżej, wyżej i wyżej, tam, gdzie jest naprawdę przestronniej i klarowniej? Skąd widać naprawdę wszystko?
Pociłem się strasznie, Szanowny Lwie, dobrze wiedziałem, czego chce Msabu. Światła samochodu wyłapywały stojące tu i tam kikuty cierniowców, a powietrze pełne było ciężkiego zapachu rozkwitających co dopiero lilii. — Dobrze cię rozumiem — odezwałem się wreszcie — dobrze rozumiem — zapewniłem ją znowu — czyż stada elandów, Msabu, nie wspinają się wczesnym rankiem na góry Ngong tylko po to, żeby popatrzeć sobie z wysoka na krainy rozciągające się po ich dwóch stronach? Ale, Szanowny Lwie, apetyt białych przekracza wszystko, Msabu jak inni, chciała widzieć wszystko jak Bóg. Widzieć wszystko i bez złudzeń. I po cóż komu, Szanowny Lwie, taka przestrzeń?! A w niej tyle spraw, ludzi, zwierząt i przedmiotów! Kto z nas potrafiłby unieść to wszystko?! Mówię ci, Lwie, boję się, że przychodzą na nas ciężkie czasy.
W drzwiach domu czekał na Msabu Farah. Wysoko uniósł latarnię i udawał grzecznie, że mnie nie dostrzega. I Msabu o mnie zapomniała, chociaż gdy była już daleko, odwróciła się i zapytała nieco kpiąco: — No i co zapamiętałeś z naszej podróży, Karomenya? Nie czekała na odpowiedź, zresztą nigdy nie odważyłbym się odezwać do niej w obecności Faraha. Co zapamiętałem, Szanowny Lwie? Tę chwiejącą się lampę owiniętą czerwoną chustą. Lepiej oglądać Boga z tyłu, Szanowny Lwie. Jak odchodzi. Lepiej pozwolić ludziom i całemu światu odchodzić i nie zatrzymywać ich, nie biec za nimi, kiedy z dala widać już tylko kropkę czerwonej latarni. Bo któż uniesie to wszystko? — Tak wolę, Msabu — powiedziałem do niej, choć dawno zniknęła za masywnymi drzwiami. — Tak wolę.
Twój Karomenya
Oceń