Wiara i teologia
Popełniam grzechy — nie te śmiertelne, lecz związane z codziennością — które czasem zamieniają się w nałóg. Choćby taki, że zbyt mało czasu poświęcam Panu Bogu. Jednak potrzeba spowiedzi jest we mnie coraz rzadsza, a zarazem bardzo potrzebuję coniedzielnej Eucharystii. Czy to jest pycha? Albo coś, czego nie mogę rozpoznać? Przed komunią żałuję za popełnione grzechy i pytam: „Czy mogę, Boże?”. Wrócę do pytania o pychę w związku z poczuciem niepopełniania ciężkich grzechów. Czy jest to pycha? Brak rozeznania czegoś, czego nie rozumiem, nie czuję?
Zacznę od przypomnienia fałszywie bezgrzesznego apostoła Piotra, który tak był pewien swojego oddania Panu Jezusowi, że ze szczerością zapewniał Go: „Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię” (Mt 26,33).
Można by sądzić, że miał pełne prawo tak mówić. Naprawdę porzucił wszystko — dom, zawód, rodzinę — i poszedł za Jezusem. W swoim oddaniu Panu Jezusowi był szczery, obca mu była dwulicowość czy połowiczność. Jezusa kochał — jak mu się wydawało — całym sercem. Poniekąd trudno się dziwić, że nie zauważył w sobie grzechu, który w końcu doprowadził go do zaparcia się Jezusa.
Na czym polegał grzech Piotra, z którego nie zdawał on sobie sprawy, a który później stał się źródłem zdrady? Ujmę to w spostrzeżeniach, które choć mówią o różnych rzeczach, opisują ten sam grzech z trzech różnych stron: Piotr uważał się za lepszego niż inni, Pana Jezusa kochał egocentrycznie, a nadzieję, że również w sytuacji trudnej zachowa się tak jak trzeba, pokładał w samym sobie. Dlatego to, co mówił Pan Jezus, przyjmował wybiórczo, np. zdecydowanie dystansował się wobec Jego nauki na temat krzyża (por. Mt 16,21–23). Zapewne też nawet nie pomyślał o tym, że nie całkiem w porządku było to, że nie dotrzymał towarzystwa Jezusowi w Jego modlitwie na Górze Przemienienia (por. Łk 9,32), co miało się później powtórzyć w Ogrodzie Oliwnym (por. Mt 26,37–45).
Fałszywą bezgrzeszność trafnie obrazuje metafora ślepoty. W Ewangeliach znajdują się liczne opisy uzdrowienia niewidomych, ale wydarzenie przedstawione w Ewangelii Marka 8,22–26 szczególnie może nam pomóc w uprzytomnieniu sobie, na czym nieraz polega nasza własna „bezgrzeszność”. Jest to jedyne uzdrowienie niewidomego, którego Pan Jezus dokonał w dwóch etapach. Po pierwszej interwencji Jezusa ów dotąd niewidomy widział „ludzi, jakby to były drzewa chodzące”. Dopiero kiedy Zbawiciel położył ręce na jego oczy, przejrzał zupełnie.
To chyba sama istota egocentrycznego stosunku do innych, niekiedy nawet do najbliższych: „widzę ludzi, jakby to były drzewa chodzące”; nie zauważam, że moja żona, mój mąż, moje dziecko, moi starzy rodzice przeżywają swoje problemy lub radości, oczekują zainteresowania z mojej strony, poświęcenia im nieco więcej czasu i uwagi.
Często egocentryzm swojej miłości do najbliższych zauważamy dopiero wtedy, kiedy już jest za późno. Mężowi czy żonie nieraz wydaje się, że bez zarzutu wypełnia swoje obowiązki małżeńskie czy rodzicielskie, bo przecież cały swój czas poświęca trosce o rodzinę, dochowuje wierności małżeńskiej i nieraz ze względu na rodzinę rezygnuje z zaspokojenia różnych swoich potrzeb. Dopiero poniewczasie — kiedy małżeństwo już się rozpadło albo kiedy dziecko stało się narkomanem — dana osoba uświadamia sobie, że żona przez całe lata czuła się samotna, że mąż, choćby nie wiem, jak się starał, i tak w „nagrodę” otrzymywał tylko wymówki, że dziecko na próżno marzyło o tym, żeby podzielić się z rodzicami swoim kłopotem albo pochwalić sukcesem.
Okazuje się, że nawet najbliższych potrafimy traktować, „jakby to były drzewa chodzące”, nawet sobie tego nie uświadamiając. Nie darmo w Piśmie Świętym znajdują się dziwne na pierwszy rzut oka prośby: „Boże, naucz mnie Twoich ustaw” (Ps 119,12), „nie ukrywaj przede mną Twoich przykazań” (w. 19). Choć w pierwszym odruchu mogą nas one dziwić, to przecież dobrze jest pamiętać o tym, że chyba wszyscy — choć jedni mniej, drudzy więcej — jesteśmy nieporadni w rozpoznawaniu obowiązków, które nakłada na nas prawo miłości.
Jeszcze trudniej uświadomić sobie egocentryzm naszej miłości do Boga. Ktoś może regularnie się modlić i być co niedzielę na mszy świętej, a jednak za pierwszy przedmiot swojej miłości mieć siebie raczej niż Pana Boga. Wystarczy przypatrzyć się swojej modlitwie, żeby ten brak autentycznej miłości w sobie rozpoznać. Jeżeli brak w niej uwielbiania Boga, a dziękczynienia przypominają raczej modlitwę faryzeusza (por. Łk 18,11n), niż są autentycznym dziękowaniem za Jego dary, jeżeli prośby dotyczą przeważnie własnych potrzeb, i to głównie doczesnych — znaczy to, że Bóg nie jest w moim życiu Kimś Naprawdę Ważnym.
Myślę, że takich nierozpoznanych egocentryzmów każdy z nas nosi w sobie wiele. Zarazem czujemy ich obecność w sobie i to zapewne stąd bierze się to nieokreślone poczucie naszej wielkiej grzeszności, której nie potrafimy nazwać. Jako spowiednik mogę świadczyć, że wielu ludzi, którzy spowiadają się z grzechów obiektywnie raczej niewielkich, jednocześnie nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że są wielkimi grzesznikami i że bardzo potrzebują Bożego miłosierdzia. Takim ludziom nie trzeba tłumaczyć, że do spowiedzi przychodzimy nie tylko po to, żeby Pan Bóg przebaczył nam wyznane przez nas grzechy, ale przede wszystkim po to, żeby nas całych duchowo uzdrawiał i ogarniał swoim miłosierdziem.
Przejdźmy teraz do bardziej szczegółowej części tego listu. Powinniśmy przejmować się tym nieokreślonym poczuciem własnej grzeszności i starać się zauważać różne swoje grzechy i nazywać je po imieniu. Wtedy będzie większa szansa na to, że z pomocą łaski Bożej będziemy je z siebie wykorzeniać. Ograniczę się do czterech najbardziej ogólnych pytań, które powinny pojawić się w naszych rachunkach sumienia, a większości z nich prawie nigdy nie podejmujemy:
1. Może dopuściłem się jakiegoś zła? Trudno sobie wyobrazić, żeby przystępujący do spowiedzi nie stawiał sobie tego pytania. Warto jednak zapytać też: Może czynię jakieś zło, z którego nawet nie zdaję sobie sprawy? Może na przykład ciężko krzywdzę własnego starego ojca albo teściową i w ogóle nie zauważam swojego grzechu? Może opierając się na rachunku ekonomicznym, pozbawiłem człowieka słabszego ode mnie podstawowego źródła utrzymania? Temat jest szeroki, każdy powinien go podejmować w odniesieniu do swojej własnej sytuacji.
I jeszcze jedno: pytając się o popełnione przez nas zło, starajmy się nie mieszać go z czymś, co złem nie jest — bo inaczej przekonamy fałszywie samych siebie, że nasze zło wcale złem nie jest albo że i tak nie dałoby się go uniknąć. Na przykład: nie każde mówienie o złym postępowaniu drugiego człowieka jest plotką. Jeżeli podejmujemy ten temat w sposób roztropny, np. jeżeli w gronie osób do tego upoważnionych zastanawiamy się nad tym, czy nie dałoby się doprowadzić bliźniego do zerwania ze złem, albo nad tym, jak od tego zła bronić tych, którzy mogą się stać jego ofiarami — jest to działanie wręcz zasługujące na pochwałę.
Tak samo nie mieszajmy złych myśli z pokusami do złego. Pokusy niewiary, nienawiści, rozpusty, bluźnierstwa, dopóki są tylko pokusami, nie brudzą nas. Kto nie umie tego przyjąć do wiadomości, zazwyczaj przekracza tę granicę, za którą kończy się pokusa i zaczyna grzech.
2. Może zaniedbałem jakieś dobro, które powinienem czynić. Te grzechy najtrudniej zauważyć ludziom, którzy mają poczucie, że cały czas upływa im na czynieniu dobra. Zwróciłem już uwagę na to, że człowiek zabiegany, żeby zapewnić swoim najbliższym różne dobra materialne, łatwo zaniedbuje troskę o ich dobra osobowe. Krótkowzroczny szef aż tak bardzo chce osiągnąć wysoką efektywność pracy wykonywanej w prowadzonej przez niego firmie, że nie dba o dobre relacje między podwładnymi. Marny ksiądz, lekarz czy nauczyciel wypełniają swoje obowiązki jak najemnicy — nie myśląc o tym, że od jakości ich pracy w dużym stopniu zależy wiara, zdrowie czy rozwój tych, którym służą.
Warto może jeszcze pamiętać o tym, że wezwania do czynienia dobra nieraz przychodzą w najmniej odpowiednim momencie. Dobry Samarytanin, który zajął się leżącym przy drodze umierającym człowiekiem, zapewne odbywał swoją podróż w interesie niecierpiącym zwłoki. Również stara ciotka często potrzebuje szczególnej pomocy akurat wtedy, kiedy sami mamy kłopoty.
3. Pytanie o moje obowiązki społeczne. Cesarz Karol V opowiadał o przygodzie, która go kiedyś spotkała podczas spowiedzi. Kiedy wyznał grzechy, spowiednik skomentował to krótko: „To Karol się wyspowiadał, może by tak jeszcze się wyspowiadał cesarz”. Żyjemy w czasach szalejącego indywidualizmu. Wielu z nas nie wierzy w to, że możemy mieć jakikolwiek — dobry lub zły — wpływ na kształt życia społecznego, wobec czego nasz bezwiedny wpływ jest zazwyczaj negatywny.
Nieraz nawet gorliwi katolicy nie poczuwają się do obowiązku dawania świadectwa swojej wierze, a nasz stosunek do Kościoła jest nieraz czysto konsumencki — chętnie korzystamy z usług duszpasterskich, chwalimy je za wysoki poziom (lub narzekamy na ich bylejakość), ale nawet nie pomyślimy o tym, że powinniśmy wziąć na siebie cząstkę misji Kościoła.
Wspominam o tym tylko przykładowo, bo tematów do rachunku sumienia w zakresie tego, jak się wywiązuję ze swoich obowiązków społecznych, jest przecież bezmiar.
4. Czy staram się cierpliwie i po Bożemu znosić zło, którego nie daje się uniknąć? Tutaj dotykamy najbardziej specyficznego wymiaru moralności chrześcijańskiej, tajemnicy krzyża (por. Mt 16,24; Rz 6,6; Ga 6,14). Wbrew temu, co niekiedy nam się zarzuca, my, chrześcijanie, nie fascynujemy się cierpieniem ani nieszczęściem. Podobnie jak inni ludzie, staramy się ich unikać, a przynajmniej chcielibyśmy móc sprawić, aby spotykające nas lub innych zło było mniejsze. Gdyby tak nie było, nie przykładalibyśmy tak wielkiej wagi do zaangażowań charytatywnych. Nieść swój krzyż to znaczy starać się w taki sposób znosić zło, którego nie dało się uniknąć, żeby nas ono nie złamało, ale żebyśmy raczej z tej próby wyszli mocniejsi. Postawy takiej uczymy się od naszego Pana, który „gdy Mu złorzeczono, nie złorzeczył, gdy cierpiał, nie groził, ale oddawał się Temu, który sądzi sprawiedliwie” (1 P 2,23).
Cierpliwe i mądre znoszenie zła może być większym czynem duchowym niż czynienie wielkiego dobra. Święty Augustyn tak to wyjaśniał: kiedy czynimy dobro, dzieje się tak w myśl zasady, że drzewo wydaje owoce. Kiedy zaś cierpliwie znosimy zło, którego nie dało się uniknąć, wtedy dokonuje się ważna praca duchowa nade mną samym, wtedy ja sam coraz bardziej dojrzewam w miłości Bożej i do życia wiecznego.
Wydaje się, że stanowczo zbyt rzadko stawiamy sobie w naszych rachunkach sumienia pytanie, w jaki sposób przyjmuję różnorodne zło, które przychodzi mi znosić.
Oceń