Marnotrawny syn
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Gdybym wtedy miał ten sam rozum, co dziś – myśli – miałbym dwie matki. Ale człowiek był młody i głupi.

— Stefan, miałeś tyle czasu, żeby odszukać mamę — wygarną mu bracia.
— Miałem przyjść do niej na starość i powiedzieć: „Mamo, oto twój syn marnotrawny”? — odpowie im Stefan Giers.
— A wcześniej? — spytają.
— Nie chciałem ranić tamtych rodziców.

SKOWRONNO GÓRNE. Nazwisko po matce

Jest rok 1942. Szaleje okrutna wojna. W małej wsi Skowronno Górne na Kielecczyźnie rodzi się Stefan Michał Szałabski. Nazwisko dostaje po matce.

Zofia Szałabska urodziła się w 1922 roku. Gdy ma siedem lat, umiera jej matka. Ojciec żeni się drugi raz. W domu kilkoro dzieci. Bieda taka, że buty zakłada się tylko do kościoła.

We wrześniu 1939 roku Niemcy wywożą siedemnastoletnią Zofię na roboty do Wrocławia. Dziewczyna gotuje jedzenie w wielkiej kuchni dla przymusowych robotników. Poznaje Franciszka Naporowskiego, młodego mężczyznę z Osjakowa pod Wieluniem, tak samo jak ona wywiezionego na roboty. Zakochują się. Zofia wykrada czasem jedzenie i zanosi je Franciszkowi. Zostaje przyłapana. Kontakt między kochankami się urywa.

Z więzienia Zofię Szałabską wykupuje bogaty bauer. Miał wielką posiadłość gdzieś w głębi Rzeszy. Zofia nigdy nie poznała nazwy wsi. Kiedy ją tam wieziono, miała zawiązane oczy. Podpatrzyła tylko, że w okolicy był drogowskaz na Zittau.

Szałabska haruje w polu, oprząta świnie, doi krowy, sprząta. Do posiadłości zjeżdżają często niemieccy oficerowie. Zofia nie chce im się oddać, więc ją gwałcą. Dziewczyna zachodzi w ciążę. Gdy jest w siódmym miesiącu, Niemcy odsyłają ją do domu.

JUGÓW. Siedem lat za późno

Umówili się na cmentarzu. Na marmurowym nagrobku, tym pod rozłożystą brzozą, Stefan Giers zapalił znicz.

— Spóźniłeś się — usłyszał od Bernarda i Tadeusza. — Mama nie żyje już siedem lat.

Jest ostatnia sobota kwietnia 2003 roku. Dzień ciepły, słoneczny. Stefan Giers zapamięta go do końca życia.

— Tego dnia uwolniłem się od strasznego ciężaru — wyznaje. — To, że przed laty odrzuciłem matkę i nie znałem rodzeństwa, tkwiło we mnie jak zadra.

Stefan Giers to mężczyzna po sześćdziesiątce. Siwe, przerzedzone włosy zaczesuje do tyłu. Kiedyś nazywał się Szałabski.

WROCŁAW. Tam jest moje dziecko

Macocha nigdy nie lubiła Zofii. Gdy pasierbica skończyła trzynaście lat, oddała ją na służbę do bogatego gospodarza. Teraz wypomina jej nieślubnego synka. Tłumaczenia Zofii, skąd wzięło się dziecko, zbywa śmiechem. Malutkiego Stefana przezywa znajdą. Krzyczy, że darmozjadów żywić nie będzie.

Zofia zabiera synka i jedzie do Wrocławia. Od tego momentu o życiu Szałabskiej wiemy niewiele. Ze strzępów wspomnień (wspominała niechętnie), które pozostawiła swoim dzieciom, wiadomo, że:

— we Wrocławiu w zamian za sprzątanie i gotowanie znalazła kąt u starszego lekarza, ale lekarz podobno umarł;
— potem miała dostać nakaz pracy w fabryce i mieszkać razem z dzieckiem w przyzakładowej noclegowni dla przymusowych robotników (gdy była w pracy, maluch zostawał całe dnie sam);
— któregoś dnia Stefan dostał wysokiej gorączki i Zofia zaniosła go do szpitala;
— Tam jest moje dziecko! — krzyczała podobno Szałabska, gdy w szpitalu odebrano jej Stefana.

HERRNSTADT. Kostka cukru

Hitlerowskie Niemcy mają problem: muszą coś zrobić z dziećmi przymusowych robotnic. Obarczone potomstwem matki nie mogą wydajnie pracować. W tym czasie Hitler zaczyna ponosić klęski na froncie wschodnim. Liczy się każdy niemiecki obywatel zdolny w przyszłości do noszenia broni. Rezerw szuka się wszędzie.

Główny Urząd Rasy i Osadnictwa bada, które dzieci robotnic ze Wschodu są „wartościowo rasowe” i nadają się do zniemczenia. Władze Rzeszy umieszczają je w domach dziecka lub oddają na wychowanie niemieckim rodzinom. Tam mają wyrosnąć na porządnych Niemców.

Więcej jest dzieci rasowo niewartościowych. Hitlerowcy wysyłają je do tak zwanych „dziecięcych ośrodków opiekuńczych dla obcokrajowców”.

Jeden z takich ośrodków otwarto w czerwcu 1943 roku w Wąsoszu na Dolnym Śląsku. Miasto nazywało się wtedy Herrnstadt. W stojącym przy Josefstrasse (dzisiaj Korczaka) piętrowym budynku z czerwonej cegły był wcześniej dom starców. Zapewne od patrona ulicy wziął nazwę zakład świętego Józefa.

W samym środku wojny zaczynają trafiać tu dzieci przymusowych robotnic z różnych stron Polski. Są wśród nich niemowlęta i starsze dzieci — do piątego roku życia.

Zakład prowadzą protestanckie zakonnice. Do dzieci zwracają się po niemiecku. Warunki są okropne. Dzieci mieszkają w zimnych izbach, śpią na barłogach ze słomy, są bite. Niemowlęta dostają na dzień po pół litra mleka i kostce cukru. Starsze żywią się gotowaną brukwią i marchwią.

Wiele dzieci umiera. Gdy zwłok jest więcej, stary dozorca układa je w drewnianej skrzyni. Co kilka dni wcześnie rano bądź późnym wieczorem (żeby jak najmniej ludzi widziało) ustawia skrzynkę na wózku. Pcha go w stronę miejscowego cmentarza i po jakimś czasie wraca. Z powrotem wózek jest lżejszy, bo skrzynka jest pusta. Przyda się na kolejne zwłoki.

10 marca 1944 roku do zakładu świętego Józefa w Herrnstadt przywieziono dwuletniego Stefana Szałabskiego. Syna Polki spod kieleckiej wsi i niemieckiego oficera Trzecia Rzesza nie uznała za rasowo wartościowego.

RAWICZ. To ja, mama

— To ja jestem twoją prawdziwą mamą — gdy dziewięcioletni Stefan Giers usłyszał to, przeżył szok.

Najpierw dyrektor wywołuje go z lekcji. Potem staje przed nim obca kobieta (tak mu się wtedy wydawało) i mówi, że jest jego matką.

Kobiecie towarzyszy kilkuletni chłopiec. Jest młodszy od Stefana.

— To Bernard, twój braciszek — mówi mu kobieta.

Chłopiec daje mu cukierka. Stefan nie chce.

Po lekcjach kobieta idzie za nim do domu. — Mamo — płacze w progu Stefan. — Ta pani mówi, że jest moją mamą.

Matka przytula go i każe iść z chłopcem do drugiego pokoju. Obie kobiety długo rozmawiają.

Stefan przygląda się nieznajomemu. Częstuje go ciastkiem. Chłopiec w geście odmowy chowa za siebie rączkę.

Wieczorem kobieta wychodzi. Przyjedzie jeszcze parę razy. Mały Stefan będzie się przed nią chował u kolegów.

BERLIN. Kwestia mleka

Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Poznaniu prowadzi śledztwo w sprawie ośrodka dla dzieci w Wąsoszu. — To była powolna eksterminacja — tak o zakładzie świętego Józefa mówi Magdalena Sierocińska z poznańskiego IPN–u.

Sierocińska pokazuje list, który w sierpniu 1943 roku wysłano do szefa SS i policji Heinricha Himmlera. List był tajny. Instytut Pamięci Narodowej zdobył dokument i przetłumaczył go na polski.

„Z jednej strony istnieje przekonanie, że dzieci robotnic ze Wschodu powinny umrzeć, a z drugiej — że należy je wychowywać” — pisał do Himmlera gruppenfuehrer Erich Hilgenfeldt z Urzędu ds. Opieki Społecznej NSDAP.

Grupenfuehrer to człowiek konkretny. Stawia sprawę jasno: „Albo nie utrzymujemy tych dzieci przy życiu — wówczas nie należy stopniowo doprowadzać ich do śmierci głodowej, tracąc wiele litrów mleka potrzebnych do wyżywienia naszych obywateli”. Hilgenfeldt przypomina Himmlerowi, że „są metody bezbolesnego uśmiercania bez męczarni”.

Natomiast — postuluje dalej — „jeśli zamierzamy wychować te dzieci, aby je potem wykorzystać jako robotników, to należy je odżywiać tak, aby kiedyś mogły się stać pełnowartościową siłą roboczą”.

— Himmler nie odpowiedział — mówi Magdalena Sierocińska.

Życie dzieci przymusowych robotnic do końca wojny wisiało na włosku.

RAWICZ. Żadnego kontaktu

— Stefan, milicja cię szukała — sąsiedzi z satysfakcją informują wysokiego, jasnowłosego młodzieńca.

Jest rok 1962. Stefan Giers ma już dwadzieścia lat. Działa w harcerstwie. Właśnie wrócił z obozu, gdy dowiedział się, że dopytywał o niego funkcjonariusz. Cały wieczór zastanawia się, czego może chcieć milicja. Nic złego przecież nie zrobił. Mimo to się denerwuje. Na drugi dzień pędzi na posterunek.

— Nic się nie stało — siedzący za biurkiem oficer uspokaja go. — Zgłosiła się do nas pańska rodzona matka. Chce, żeby ją pan odwiedził. Zostawiła adres.

Stefan Giers czuje ulgę, że milicja nic do niego nie ma. Jednocześnie wzbiera w nim wściekłość, że „tamta” kobieta znów napędziła mu tyle strachu.

— Nie odwiedzę i nie życzę sobie żadnego kontaktu! — wybucha.
— Mówiła, że zapłaci za bilet — milicjant nie daje za wygraną.
— Nigdzie nie pojadę!

Milicjant nie wierzy własnym uszom. — Mam napisać, że syn nie życzy sobie kontaktu z matką? — pyta osłupiały.

— Tak!

HERRNSTADT. Pastor i czerwonoarmiści

Mroźny styczeń 1945 roku. W Wąsoszu słychać pomruki frontu. Armia Czerwona zdobywa kolejne miasta i nieubłaganie prze na zachód. Dni panowania Niemców w Herrnstadt są policzone.

Hitlerowcy zaminowują zakład świętego Józefa. Przed ewakuacją chcą wysadzić budynek razem z dziećmi. Miejscowy pastor Paul Tillman protestuje. Sprzeciw odnosi skutek — Niemcy odstępują od wysadzenia zakładu.

W piętrowym budynku przy Josefstrasse czerwonoarmiści doliczyli się 39 dzieci. W łazience znaleźli siedem zwłok (prawdopodobnie nie zdążono ich pochować przed ewakuacją). Radzieccy oficerowie spisują imiona, nazwiska, daty urodzenia i przybycia do zakładu ocalałych maluchów (ostatnie przyjęto szesnastego stycznia — tydzień przed zdobyciem miasta przez Armię Czerwoną).

Herrnstadt leży już po niemieckiej stronie. Dzieci są Polakami. Rosjanie postanawiają odesłać je do Polski. Najbliższe polskie miasto to Rawicz, zaledwie kilkanaście kilometrów od Wąsosza. Kapitan Stiepan Sokołow, zastępca komendanta wojennego w Herrnstadt, pisze do tamtejszego starosty. 10 kwietnia władze Rawicza przywożą dzieciaki. Rosjanie zaopatrzyli je na drogę w owinięte w celofan tekturowe tabliczki rozpoznawcze z imieniem i nazwiskiem.

Maluchami zajmują się siostry elżbietanki. Nie są w stanie zapewnić im odpowiednich warunków. O zaopiekowanie się wycieńczonymi dzieciakami zakonnice i władze miasta proszą rawickie rodziny. Chętnych nie brakuje.

„Rawicz spełnił patriotyczny obowiązek” — napiszą wiele lat później miejscowe gazety.

RAWICZ. Bez polskich czcionek

Gdy kończy się wojna, ślusarz kolejowy Leon Giers i jego żona Wiktoria z Rawicza mają około czterdziestki. Nie dochowali się własnych dzieci. W gojącym wojenne rany mieście widzą porozlepiane apele o pomoc dla ocalałych maluchów z Wąsosza. Słyszą, jak ksiądz z ambony nawołuje, by przygarnąć dzieciaki.

Giersowie nie zastanawiają się długo. Z transportu wycieńczonych maluchów przynoszą do domu zabiedzonego chłopca. Na przywieszonej do szyi tekturowej tabliczce dziecko ma wypisane imię: Stefan i nazwisko: Szalabski (niemiecka maszyna do pisania w zakładzie świętego Józefa nie miała czcionki „ł”).

Stefan skończył już trzy latka, ale nie umie chodzić. Zna zaledwie kilka słów po niemiecku. Ma krzywicę i ropiejące wrzody na całym ciele.

Wiktoria Giers całymi dniami wozi chłopca w wózku po rawickich plantach, żeby pobył na słońcu, i wlewa w niego butle tranu. Uczy go polskich słów. Chłopiec zaczyna mówić do niej: mama.

Mijają dwa lata. Po większość dzieciaków z Wąsosza już dawno zgłosili się prawdziwi rodzice. O Stefana nikt do tej pory nie pytał. Sąd godzi się, żeby Giersowie adoptowali chłopca. Leon i Wiktoria dają mu swoje nazwisko.

Zbliża się pierwsza komunia. Stefan nie ma metryki chrztu. Giersowie na wszelki wypadek chrzczą go. — Pamiętam swój chrzest — powie pół wieku później Stefan Giers.

Leon Giers naprawia wielkie kolejowe wagi. Na całe dnie wyjeżdża z domu w delegacje. Czasem zabiera małego Stefana. Dla kilkuletniego chłopca wyjazdy z ojcem i mieszkanie w kolejowym wagonie to wielka frajda.

Na czarno–białej fotografii z dziecięcych lat Stefan pozuje do zdjęcia w góralskim stroju. Fotografię zrobiono na wycieczce w Zakopanem. Na innym zdjęciu stoi z Wiktorią Giers nad Morskim Okiem. Na obu uśmiecha się beztrosko do obiektywu. Widać, że jest szczęśliwy.

— Ci ludzie uratowali mi życie — kiedy Stefan Giers wspomina przybranych rodziców, łamie mu się głos. Po chwili milczenia dodaje: — I bardzo mnie kochali.

Nie da powiedzieć na nich złego słowa.

WARSZAWA. Radio szuka

Kiedy Wiktoria Giers wozi małego Stefana po rawickich plantach i poi go tranem, do Polski wraca Zofia Szałabska. Układa sobie nowe życie. W Osjakowie odnajduje narzeczonego. We wrześniu 1945 roku Zofia i Franciszek biorą ślub w neogotyckim kościele świętego Kazimierza.

Dwa lata później przyjeżdżają do Jugowa, malowniczo położonej wioski w Kotlinie Kłodzkiej (łatwiej tu o mieszkanie i pracę niż w centralnej Polsce). Zamieszkują w starym poniemieckim domu przy Głównej 22. Franciszek zatrudnia się jako spawacz w Dolnośląskich Zakładach Przemysłu Jedwabniczego w Nowej Rudzie. Przepracuje tam całe życie. W 1948 roku rodzi im się syn. Dają mu imię Bernard.

Zofia nie zapomina, że ma jeszcze jednego syna. Szuka go od zakończenia wojny. Nigdzie ani śladu. W 1949 roku zgłasza zaginięcie Stefana w biurze poszukiwań Czerwonego Krzyża. Podaje jego oba imiona, nazwisko, datę i miejsce urodzenia oraz okoliczności odebrania jej dziecka przez Niemców. Radio nadaje komunikaty, że Zofia Naporowska poszukuje syna Stefana Michała Szałabskiego.

Po dwóch latach do Jugowa przychodzi wiadomość: Stefan żyje i „przebywa na wychowaniu” u Wiktorii Giers w Rawiczu.

Stefan ma już dziewięć lat. Chodzi do szkoły. Leon i Wiktoria Giersowie nie powiedzieli mu, że są jego przybranymi rodzicami.

JUGÓW. Pusty talerz

Naporowska to prosta kobieta. Przed wojną skończyła tylko sześć klas podstawówki. Gdy z Czerwonego Krzyża dostaje wiadomość, gdzie jest Stefan, jedzie do Rawicza, żeby go odebrać. Staje przed nim w szkole i oznajmia: „To ja jestem twoją prawdziwą mamą”.

Może nie zdawała sobie sprawy, że sytuacja jest delikatna: chłopiec jej nie pamięta, a do tego zżył się już z nowymi rodzicami. Myślała, że obłaskawi Stefana, gdy pokaże mu Bernarda, ale bracia cały czas się boczyli.

Chce załatwić sprawę po dobroci z Giersami. Leon i Wiktoria nawet nie chcą słyszeć o oddaniu jej Stefana. Wybłagała tylko legitymacyjne zdjęcie syna. Czarno–biała fotografia będzie odtąd leżała w rodzinnym albumie w Jugowie. Młodszym dzieciom Naporowska będzie tłumaczyć, że to ich brat. I że na razie jest u obcych ludzi. Rodzeństwo będzie o nim mówić: Stefciu.

Samo zdjęcie Naporowskiej nie wystarcza. Po jakimś czasie jedzie znów do Rawicza. Wiktoria Giers zatrzaskuje przed nią drzwi.

Naporowska nie daje za wygraną. Zakłada sprawę o unieważnienie adopcji. Sąd jest dla niej bezlitosny: do pełnoletności Stefan ma pozostać u przybranych rodziców.

— Nie martw się, Zochna — pociesza ją mąż. — Za kilka lat go zobaczysz.

Naporowska pisze do syna długie listy. Na żaden nie dostaje odpowiedzi.

Pilnuje, żeby na wigilijnym stole, było zawsze puste nakrycie.

— Dla nieznajomego — mówią dzieci.
— Nie, dla Stefcia — poprawia je matka.

12 kwietnia 1960 roku Stefan kończy osiemnaście lat. Jest pełnoletni. Zofia Naporowska nie może się doczekać, kiedy do niej przyjedzie. Czeka nadaremnie. W końcu sama wybiera się do Rawicza. Nie chce iść do Giersów. Próbuje dotrzeć do Stefana okrężną drogą: idzie na posterunek i opowiada swoją historię. Milicjant zgadza się jej pomóc. Zofia wraca do domu. Jest dobrej myśli. Tam jednak zastaje wiadomość, że syn nie życzy sobie z nią kontaktu.

— To był dla mamy ogromny cios — wspomina młodszy syn Tadeusz.

Po wielu latach do wigilii w Jugowie zasiadły dorosłe już dzieci Naporowskich ze swoimi rodzinami. — Znów jesteśmy wszyscy razem — ucieszył się Franciszek Naporowski. — Nie wszyscy — poprawiła go żona.

RAWICZ. Wszystko zapomnieć

W rawickim domu wigilie były beztroskie. Leon i Wiktoria pod choinką kładą dla Stefana klocki, chińczyka, wełniany szalik.

Giersowie są zazdrośni o przybranego jedynaka. Przelali na niego całą swoją miłość. Nie dopuszczają nawet myśli, że mogliby go stracić. Unikają z synem rozmów na temat jego wojennych losów (kiedy wieść o adopcji Stefana rozchodzi się po szkole, Leon Giers chce się nawet wyprowadzić do Wrocławia).

Zniszczyli wszystkie dokumenty dotyczące przeszłości Stefana. Nie zachowała się nawet owinięta w celofan rozpoznawcza tabliczka z nazwiskiem: Szalabski (Stefan Giers nadaremnie będzie jej szukał po latach). Nie oddają mu żadnego listu od rodzonej matki.

Już na starość Wiktoria Giers przyzna się Stefanowi, że kilka lat po wojnie usłyszała w radiu komunikat, iż szuka go rodzona matka. Powiedziała, że przeszły ją wtedy ciarki.

WĄSOSZ. Róża opleciona drutem

Piętrowy budynek z czerwonej cegły przy ulicy Korczaka w Wąsoszu stoi do dziś. W dawnym zakładzie świętego Józefa jest teraz ośrodek opiekuńczo–wychowawczy dla dzieci i młodzieży. Trwa przerwa. Wszyscy wylegli na korytarze. Z półpiętra dobiega dziecięcy śmiech.

O ponurej przeszłości budynku przypomina tylko mosiężna tablica przy wejściu. Na niej napis: „Pamięci więzionym tu dzieciom polskim. Ofiarom barbarzyństwa hitlerowskiego 1943–45. Mieszkańcy Wąsosza”. Na umieszczonej obok płaskorzeźbie płacząca kobieta tuli do siebie maleństwo.

Tablicę odsłonili kilkanaście lat temu ci, którzy przebywali tu w czasie wojny. „Dzieci Wąsosza” — tak o sobie mówią. Założyli stowarzyszenie (Stefan Giers był przez dwie kadencje jego przewodniczącym). Mają własne godło: na trójkącie w biało–szare paski (jak obozowy pasiak) kolczasty drut oplata złamaną różę. — Ta róża to symbol naszego złamanego dzieciństwa — objaśniają.

Co roku spotykają się na zjazdach i idą wtedy na wąsoski cmentarz. W kącie między brzozami i lipami jest prawdopodobnie masowy grób ich 450 rówieśników (przypuszczalnie tyle dzieci zmarło przez dwa lata funkcjonowania zakładu świętego Józefa). Pod obeliskiem kładą kwiaty. „Też mogłem tu leżeć” — powtarzają w myślach.

JUGÓW. Ostatnie życzenie

— Marysiu, proszę cię, zawieź mnie do Rawicza — błaga córkę Zofia Naporowska. — Tak bym chciała jeszcze przed śmiercią zobaczyć Stefana.

Jest rok 1996. Naporowska skończyła 74 lata. Jest po dwóch zawałach i wylewie.

Córka Marianna mieszka od kilkunastu lat w Szwecji. Przyjechała do Polski, bo bracia zaalarmowali ją, że z matką jest źle. Kiedy słyszy jej prośbę, nie wie, co robić. Zdaje sobie sprawę, że to być może ostatnie życzenie matki, ale boi się, co będzie, jeśli pojadą, a Stefan ich nie wpuści.

Wątpliwości rozwiewa lekarka. — Jeżeli chce pani, żeby mama jeszcze trochę pożyła, to niech pani nigdzie nie jedzie.

Zofia Naporowska umarła tego samego roku w Boże Narodzenie. Nie zobaczyła przed śmiercią Stefana.

RAWICZ. Tylko tam nie idź

Wiktoria Giers odeszła rok wcześniej. Ostatnie miesiące życia spędziła przykuta do łóżka. Krótko przed śmiercią spytała Stefana, jakby chciała się upewnić: „Ty mnie chyba nie zostawisz i nie pójdziesz tam?”. „Tam” znaczyło: do kobiety, która go urodziła.

KIELCE, PIŃCZÓW. 55 złotych za godzinę

— To kiedy zaczął pan szukać rodzonej matki? — pytam Stefana Giersa.
— Gdy już nie żyła.
— A wcześniej?

Wcześniej skończył wojsko, potem się ożenił, praca, piątka dzieci. „Wie pan, jak to jest”.

— I nigdy pan nawet o niej nie pomyślał?

Dopiero, gdy miał już swoje dzieci. Czasem, gdy na nie patrzył, zastanawiał się, co matka czuła, kiedy go jej odbierano? Albo co czuła, gdy nie chciał do niej pójść? Myśli stawały się trudne do zniesienia. Odganiał je.

Czasem ktoś w towarzystwie wspomniał o bracie lub siostrze. Czuł się wtedy samotny. Wiedział, że gdzieś tam jest jakiś brat (myślał o Bernardzie), ale tak jakby go nie miał. Znów odpędzał natrętne myśli.

W 1992 roku był w Warszawie. Poszedł do siedziby Polskiego Czerwonego Krzyża. Liczył, że może dowie się czegoś więcej o sobie. Podał urzędniczce nazwisko Szalabski (nie wiedział jeszcze, że Niemcy je zniekształcili).

Instynkt go nie zawiódł. W kartotece była adnotacja, którą 43 lata wcześniej zostawiła Naporowska, gdy szukała go przez radio. Wiedział już, jakie jest jego prawdziwe nazwisko i gdzie się urodził. Poznał adres matki. Zrobił ksero dokumentu.

W domu odnalazł na mapie Jugów. Obliczył, że z Rawicza będzie jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. „Nie tak daleko” — pomyślał. — „Dobre dwie godziny jazdy samochodem”.

Matce Wiktorii nie powiedział ani słowa. Była już od kilku lat wdową. Zaczęła chorować. Potrzebowała opieki. Poszukiwanie rodzonej matki znów odłożył.

— Dlaczego? — pytam.
— Bo nie zawsze jest nastrój do takich spraw (czuję, jakby chciał uciec z odpowiedzią).

No i miał wątpliwości. Jeżeli matka żyje, to co jej powie? Że przyszedł do niej na starość, jak ten syn marnotrawny? A jak dostanie na jego widok ataku serca i umrze?

Co powie rodzeństwo? Pomyślą jeszcze, że całe życie matki nie znał, a teraz zjawił się po majątek.

Myśli o niej nie dają mu jednak spokoju. Próbuje dowiedzieć się czegoś więcej o swoich dziecięcych latach. Z Urzędu Stanu Cywilnego w Pińczowie dostaje skrócony odpis aktu urodzenia. W rubryce: imię i nazwisko ojca były kreseczki.

Zastanowiło go to. Był pewien, że jest nieślubnym synem Zofii i jej męża. Nurtuje go, dlaczego nie wpisano nazwiska ojca.

Wiosną 2002 roku skończył sześćdziesiąt lat. Przestał pracować w ZUS–ie i poszedł na emeryturę. — Teraz miałem przed sobą tylko jeden cel: wyjaśnić wszystkie białe plamy w moim życiorysie.

Spieszy mu się. Pisze do Muzeum Wsi Kieleckiej. Pyta, czy mają listę osób deportowanych w czasie wojny na przymusowe roboty. Z muzeum odsyłają go do oddziału Archiwum Państwowego w Pińczowie. Pisze do Pińczowa. Tam odpowiadają mu, że godzina poszukiwań kosztuje 55 złotych. Chyba, że będzie szukał sam.

Przez godzinę na pewno niczego nie znajdą — skalkulował — a sam szukać nie pojedzie. Trop odpadł.

Znalazł numer telefonu do księdza w Skowronnie. Dzwoni. Przez cały tydzień nikt nie podnosi słuchawki.

Został mu jeszcze sołtys, ale nie znał nazwiska.

RAWICZ. Sto metrów do brata

Cztery lata po śmierci Zofii Naporowskiej. Jej córka Marianna znów jest w Polsce. Zatrzymała się w Poznaniu. Teraz z bratem Tadeuszem jadą w rodzinne strony. Droga prowadzi przez Rawicz.

Przejeżdżają przez centrum. W którymś momencie musieli minąć małą, poprzeczną ulicę. Niecałe sto metrów od skrzyżowania stoi otynkowany na jasno czteropiętrowy blok. W bocznej klatce mieszka Stefan Giers.

— Mamy tutaj brata — odezwał się Tadeusz, gdy byli w środku miasta.
— O tym samym pomyślałam — odpowiedziała Marianna.
— To może go odwiedzimy?
— A masz adres? Rawicz taki duży, jak go znajdziemy? Zresztą on nie chce nas znać.
— Masz rację. Gdyby mu zależało, sam by nas odnalazł — Tadeusz przytaknął siostrze.

Za Rawiczem zmienili temat.

SKOWRONNO GÓRNE. List w dziesiątkę

Na białej kopercie nie było nazwiska. Czyjaś ręka napisała tylko długopisem: Sołtys, Skowronno Górne, 28–400 Pińczów.

List dotarł w ciepły marcowy poranek 2003 roku. „Nazywałem się Stefan Michał Szałabski” — sołtyska w Skowronnie zaczyna czytać pierwsze zdania. Przerywa i woła do domu krzątającego się po podwórku męża.

„Być może jest w tej miejscowości ktoś, kto pamięta moją biologiczną matkę Zofię Szałabską, być może jest jakaś bliższa lub dalsza rodzinka, która pomogłaby mi wyjaśnić lub uzupełnić brakujące karty w moim życiorysie” — czyta dalej mąż sołtyski.

Wieczorem mężczyzna siada nad dużym arkuszem papieru w kratkę. Bierze długopis z niebieskim wkładem i odpisuje do Rawicza.

„Szanowny Panie Giers. Pański list trafił w dziesiątkę. Nazywam się Adam Szałabski. Pańska Mama było siostrą mojego Taty” — czyta dwa dni później odpowiedź Stefan Giers. — Chyba sam Pan Bóg mnie natchnął z tym sołtysem — powie później.

Trzęsą mu się ręce, serce wali jak młot. Z listu dowiaduje się, że jego matka zmarła kilka lat temu. Że jest pochowana w Jugowie. Że on ma trzech braci: Bernarda (55 lat), Tadeusza (50 lat), Marka (46 lat) i siostrę Mariannę (48 lat).

Stefan Giers odpisuje do Skowronna, że chciałby ich poznać. Tej nocy długo nie może zasnąć.

NOWA RUDA. Nie zostawię go tak

— Miałem trochę czasu, żeby przygotować się na to spotkanie — mówi Tadeusz Naporowski. Siedzimy w jego mieszkaniu w Nowej Rudzie. Średniego wzrostu, szpakowaty. Starannie dobiera słowa.

O tym, że Stefan Giers chce poznać swoje rodzeństwo, dowiedział się od kuzynki ze Świdnicy, siostry Adama Szałabskiego. Zaplanowała, że spotkanie odbędzie się u niej.

— Ścięło mnie z nóg, gdy usłyszałem, że Stefan chce nas zobaczyć — wspomina kilkanaście miesięcy później Tadeusz Naporowski.

Oczywiście wiedzieli, że jest gdzieś jeszcze jeden brat. Mieli jego zdjęcie. Matka często o nim mówiła. Już dawno pogodzili się, że się ich wyrzekł. I teraz nagle się odzywa.

— Nigdy nie przyszło wam do głowy, żeby go odszukać? — zagadnąłem.
— Za młodu bardziej piłka była nam w głowie niż brat, który mieszkał daleko i którego nie znaliśmy. Potem założyliśmy swoje rodziny. Wie pan, jak to jest — tłumaczy Naporowski. Po namyśle: — A zresztą, on nawet matki nie chciał znać, a co dopiero nas.
— Nie chciał się pan teraz odegrać i odmówić spotkania?
— I zostawić go z tym bólem do końca życia?

SZWECJA, JUGÓW, ŚWIDNICA. Bernard już nie jest najstarszy

18 kwietnia 2003 roku. Wielki Piątek. W domu Stefana Giersa odzywa się telefon. Dzwoni siostra Marianna.

W protestanckiej Szwecji są już święta. Ludzie mają wolny dzień. Marianna rozmawia z bratem całe przedpołudnie. On napomina ją co chwila, że straci majątek. Ona odpowiada, że rozmowy w Szwecji są tanie.

— I tak nie dowiedzieliśmy się wszystkiego — mówi Giers. — W parę godzin nie da się opowiedzieć całego życia.

26 kwietnia 2003 roku, cmentarz w Jugowie

Bernard i Tadeusz od razu się domyślili, że wysiadający z ciemnogranatowego fiata palio starszy mężczyzna w jasnym płaszczu to ich brat. Zaprowadzili go na grób. Na marmurowej płycie postawił wielki znicz.

Bernard i Tadeusz wzięli Stefana w środek. Stoją tak i patrzą przed siebie. Co który próbuje się odezwać, żal ściska mu gardło. Cisza zaczyna być kłopotliwa. W końcu Bernard przerywa milczenie. — Teraz nie jestem już najstarszy w rodzinie — zwraca się do Stefana. Wreszcie się uśmiechnęli.

Z cmentarza jadą do starego poniemieckiego domu przy Głównej 22. Przed wejściem Bernard i Tadeusz spotykają dawną sąsiadkę. Przedstawiają brata. — Mama ciągle pana wspominała — starowinka zwraca się do Giersa. Zawstydził się.

Z Jugowa jadą do kuzynki w Świdnicy. Niecałe czterdzieści kilometrów wąskimi, krętymi drogami Kotliny Kłodzkiej. Na stole bigos, kiełbasa własnej roboty, szampan.

Stefan Giers dowiaduje się, kto był jego ojcem. Mówi, że wiadomość przyjął ze spokojem (odnoszę wrażenie, że raczej nie chce o tym rozmawiać). Twierdzi, że myślał wtedy o matce. Nie mógł pojąć, że kobieta może aż do tego stopnia walczyć o dziecko z gwałtu. „Jak mocno musiała mnie kochać” — powiedział sobie w duchu. Znowu zrobiło mu się wstyd.

Bracia mają do niego żal, że zadał jej tyle cierpienia. Mówią, jak matka przez niego płakała. Opowiadają o pustym nakryciu na wigilijnym stole.

On tłumaczy, że nie chciał burzyć spokoju przybranych rodziców. Przekonuje, jak wiele im zawdzięcza. — Gdyby się dowiedzieli, że szukam kontaktu z matką i rodzeństwem, czuliby się skrzywdzeni — mówi.

— Ale potem byłeś dorosły. Dlaczego tak długo zwlekałeś? — drążą dalej.

Zwlekał, bo nie wiedział, jak po tylu latach rodzona matka zareaguje na jego widok. Bał się, co powiedzą oni.

Opowiedział im, przez co przeszedł w Wąsoszu. Teraz oni przepraszają, że tak surowo go osądzili. Winią jego rawickich rodziców, że byli tacy zaborczy.

Atmosferę znów rozładował Bernard: — Stefan, a pamiętasz, jak częstowałem cię cukierkiem, a ty nie chciałeś?

— Ale ty też byłeś honorowy, bo potem nie wziąłeś ode mnie ciastka.

RAWICZ Tylko uczuć żal

Po tamtym spotkaniu Stefan Giers długo nie mógł do siebie dojść. — Co chwilę ryczałem jak wół — mówi. Zaczął się obwiniać. Chciał nawet iść do psychologa.

W końcu zrozumiał, że nic się już nie odstanie. — Albo przyjmujecie mnie takim, jakim jestem, albo nie — powiedział rodzeństwu.

Twierdzi, że chyba go zrozumieli. Co jakiś czas odwiedzają się, dzwonią do siebie.

— Mamy poprawne kontakty — mówi. — Ale wielkich uczuć między nami nie ma. Czas je zniszczył.

Bracia zostawili mu kilka fotografii matki. Zofia Naporowska na wszystkich ma poważną minę.

— Mama nigdy się nie uśmiechała? — spytałem jej syna Tadeusza.

Marnotrawny syn
Stanisław Zasada

urodzony w 1961 r. – dziennikarz, reporter, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Gazetą Wyborczą”. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze