Wiara i teologia
Nie miałem go za kogoś wyjątkowego. Był zwyczajnym, porządnym księdzem.
Nigdy bym się nie spodziewał, że doczekam dnia, kiedy ktoś z moich znajomych zostanie beatyfikowany. Mieć w oficjalnym kalendarzu liturgicznym Kościoła swojego osobistego znajomego – to naprawdę niezwykłe doświadczenie duchowe.
Gdybym przewidział jego przyszłe męczeństwo oraz beatyfikację, na pewno o wiele więcej zapamiętałbym z tej znajomości. Dzisiaj z pewnym zażenowaniem muszę się przyznać, że nie miałem go za kogoś wyjątkowego. Był po prostu zwyczajnym, sympatycznym i porządnym księdzem, których znam wielu.
Owszem, od czasu, kiedy na odprawianych przez niego mszach za Ojczyznę zaczęły się gromadzić tłumy, a on sam stał się celem bezpardonowych ataków (Jerzy Urban był łaskaw napisać o tych mszach: „seanse nienawiści i wścieklizny politycznej”) – rozumiałem, że nie jest mu łatwo. Jednak przecież spotykałem wielu innych księży, którym w naszym komunistycznym państwie nie było łatwo.
Poznałem go, kiedy był duszpasterzem studentów w warszawskim kościele Świętej Anny, a zatem w roku 1979 lub 1980. Niestety, poza tym, że stało się to na terenie tego duszpasterstwa i że był wobec mnie odrobinę nieśmiały, nic nie pamiętam. Na pewno spotkaliśmy się co najmniej kilkakrotnie (jeden raz w kurialnej księgarni), ale nic z tych spotkań nie utkwiło mi w pamięci. Poza ogólnym wrażeniem, że na Księdza Jerzego zawsze reagowałem bardzo pozytywnie.
Szczególnie zapadł mi za to w pamięć zjazd duszpasterzy służby zdrowia, który zorganizował w Niepokalanowie 12 kwietnia 1983 roku – terminu jestem pewien, bo zapisałem go w kalendarzu. Poprosił mnie o wygłoszenie odczytu – nie pamiętam ani tego, na jaki temat wtedy mówiłem, ani konkretnych okoliczności, w jakich ustalaliśmy temat tego odczytu.
Ksiądz Jerzy przewodniczył temu spotkaniu, a potem odwiózł mnie do Warszawy. Pożyczonym samochodem, bo własny oddał do naprawy. Był bardzo poruszony tym, że mechanik pokazał mu podpiłowaną kierownicę. „Proszę księdza – powiedział mu – wystarczyło trochę szybciej w jakiś głębszy dołek wjechać, żeby zostać z kierownicą w ręku, a samochód byłby na drzewie”. Ten szczegół, o ile mi wiadomo, nie pojawił się podczas procesu jego zabójców. Właściwie tylko to zostało mi w pamięci z całego tamtego zjazdu.
Dlaczego tak się chwalę tym swoim brakiem pamięci? Bo znajomość z Księdzem Jerzym nieodparcie kojarzy mi się z ewangeliczną rozmową w drodze do Emaus. Oczywiście, tamci uczniowie rozmawiali z samym Zbawicielem, Ksiądz Jerzy był tylko Jego sługą. Niemniej jednak ja również nie rozpoznałem, że spotykam się z człowiekiem świętym, a przecież teraz, kiedy tamte spotkania minęły, wiem, że wtedy jednak jakoś „serce mi pałało”. Tak to dzisiaj czuję.
Oceń