O tym jak dominikanie z Królową Tatr zamieszkali

O tym jak dominikanie z Królową Tatr zamieszkali

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Wyczyść

Życie i śmierć, splecione nieodłącznie, zawsze razem, jak syjamskie bliźniaki. Nie ma życia bez śmierci. I nie ma śmierci bez życia. Przy kamiennym murze na Wiktorówkach widać to gołym okiem.

Dlaczego właśnie tu, wysoko w górach? Dlaczego prostej dziewczynie pasącej owce? Dlaczego ludzie w to uwierzyli, dlaczego nigdy nie zapomnieli, dlaczego tu przychodzili i przychodzą? Jak to opowiedzieć, by nie było sentymentalnie i tandetnie jak z obrazka kupionego na parafialnym odpuście? Czego się uchwycić?

Każde objawienie jest tajemnicą, balansuje między tym, co prawdziwe i nieprawdopodobne. Odwołuje się do wiary, ale domaga się rozumu. Nie ma tu rany, w którą można włożyć palec. Jest tylko historia zapamiętana przez ludzi, przechowana w ich sercach. Jest doświadczenie tych, którzy przyszli i choć nie mogli zobaczyć – uwierzyli.

Są wreszcie słowa Jezusa, że przecież Bóg wybrał to, co głupie w oczach świata. I o tym będzie ta opowieść.

Polana

Nie da się tu przyjechać. Trzeba wejść. Droga nie jest zbyt uciążliwa nawet dla niewprawnego turysty. Szeroka, kamienista. Można napić się wody ze strumienia, można przysiąść na drewnianej ławce, by na chwilę odpocząć. Nawet w upalny dzień nie jest upalnie. Czuć przyjemny chłód lasu, który nie pozwala słońcu zbytnio rozgrzać ziemi. Każdy, kto wejdzie na Polanę, powie, że jest tu najpiękniej, że widoki niezapomniane. Poezja natury. Można siąść na kamieniu albo na trawie i się gapić. Bez końca. Na Hawrań i Murań, na Płaczliwą Skałę i Szalony Wierch, na Gerlach, Rysy, Mięguszowieckie Szczyty. Latem i zimą.

Kiedyś turystów, którzy przyszli na Rusinową Polanę, witała Babka Kobylarczykowa. To było jej miejsce na świecie, jej dom. Częstowała herbatą i mlekiem, robiła ser, dzieliła chleb. Dawała dach nad głową. Przez długie lata była symbolem i legendą tej polany. Drobna, wręcz filigranowa staruszka była gaździną pełną gębą. Jej szałas stał się nie tylko schronieniem przed nocą, burzą czy wiatrem. Jej szałas był miejscem spotkania. Ktokolwiek tu zaszedł, witał się z Babką Kobylarczykową jak z kimś bliskim, do kogo się wraca. Rozpoznawała znajome twarze, cieszyła się z tych nowych, pamiętała imiona i przyzwyczajenia stałych bywalców. Wysyłała po wodę do strumienia, prosiła, żeby drzewo narąbać. Nikt jej nie odmawiał, nikt z nią nie dyskutował – polecenia Babki Anieli były niemal święte. Nawet Karol Wojtyła, który często zaglądał na Rusinową Polanę, już jako kardynał ochoczo chwycił wiaderka i pobiegł po wodę.

Przeziębionych leczyła ciepłym mlekiem albo ziołami, pilnowała, żeby w piecu zawsze był ogień, bo przecież nie mogło nigdy zabraknąć gorącej herbaty. Lubiła siadać przed swoim szałasem, by przesuwając paciorki różańca, modlić się po swojemu – za ptaki, za kwiatki, za krowę, żeby się ocieliła, za pogodę, za syna. Wieczorem, niby zapraszając, niby przynaglając, ciągnęła nawet tych najbardziej opornych do kaplicy na Wiktorówki na wieczorną modlitwę. Ilu ludzi ją znało? Ilu spało na sianie w szałasie Babki Kobylarczykowej? Ilu piło herbatę, którą podała? Ilu jadło chleb, który podzieliła? Ilu z tych, którzy czytają teraz te słowa, miało szczęście poznać Babkę?

Zimą schodziła na dół do rodzinnego Gronia, by na wiosnę znów powrócić. Wraz z nią do bacówki powracało życie. I turyści. Codziennie spotkania, rozmowy, długie nocne dyskusje, ogniska aż do świtu. Przyjaźnie tu zawierane trwały latami. Rusinowa Polana żyła – owcami, które się swobodnie pasły, szałasami, w których bacowie wiedli swoje góralskie życie, turystami, którzy zawsze mile witani, zostawali na kilka czy kilkanaście dni.

Potem przyszły lata smutne – z Rusinowej Polany wypędzono owce, a wraz z nimi odeszli gazdowie ze swoich szałasów. Babka została. Jak dawniej, czekała na „swoje dzieci”, jak dawniej gotowała dla nich herbatę. Ale nadszedł taki rok, że Babka Aniela na Rusinową Polanę już nie powróciła. Żegnała się z życiem. I z górami. Umarła w sierpniu, tuż przed Matką Boską Zielną. W pamięci „rusinowców” pozostała na zawsze. Została też w piosenkach i wierszach, które pisali i śpiewali dla niej i o niej zabłąkani na Rusinową Polanę samozwańczy poeci.

Szałasy przez lata niszczały. Coraz rzadziej ktoś do nich zaglądał, nikt o nie nie dbał. Odeszły w niepamięć wraz z owcami i gazdami. Przetrwało zaledwie kilka. Szałas Babki Anieli jeszcze stoi. Zamknięty na kłódkę jest namacalnym dowodem, że ona tu była.

Po południu, gdy turyści zejdą już ze szlaków, na Rusince robi się dziś niewiarygodnie cicho. Słychać tylko dzwonki pasących się w dole owiec. Czarne i białe. Beczą po swojemu, ni to radośnie, ni to smutno. Stojąc w spontanicznie utworzonym kole, nie dają się policzyć. Ale wiadomo, że nie może być ich więcej niż 120, bo tylko na tyle pozwalają władze Tatrzańskiego Parku Narodowego. Kiedyś pasły się bezkarnie. Zganiano je wiosną, na całe lato aż do jesieni. Były u siebie. Teraz są gośćmi – muszą przestrzegać przepisów, paragrafów, zachowywać się przyzwoicie. Nie mogą wchodzić w szkodę, uciekać, oddalać się od stada. Mają skubać. I tyle.

Kto wie, jakby się potoczyły losy, gdyby były bardziej karne? Kto wie, czy byłoby w tej chwili o czym opowiadać? Dziś nikt już za bardzo nie pamięta, czy były to owce, czy może krowy, które uciekły. Zresztą, czy to ważne? Ważne jest to, że gdyby pewnego letniego wieczoru nie zaczęła ich szukać prosta dziewczyna, nie byłoby kaplicy na Wiktorówkach, do której Babka Kobylarczykowa zapraszała na wieczorną modlitwę swoich gości.

Marysia

Można tę historię opowiedzieć na tysiąc sposobów. Każdemu wyobraźnia inaczej podpowie, co wydarzyło się tamtego wieczoru. Jakkolwiek opowiedziana, zawsze otrze się o banał, brzmieć będzie nie do końca wiarygodnie, nawet śmiesznie. Niewiele w tej historii jest rzeczy pewnych, niewiele szczegółów, nad którymi uczone głowy mogłyby się pochylić i debatować. Tu z pewnością potrzebna jest wiara, a nie szkiełko mędrca.

Mogło być tak: Marysia Murzańska pasie owce. Jest biedną, prostą dziewczyną. Ma 14 lat. Mieszka w szałasie na Rusinowej Polanie. Zbliża się wieczór. Idzie na polanę, widzi, że owiec nie ma. Zaczyna ich szukać, ale we mgle, która zawisła nad łąką, niewiele widzi. Biegnie ścieżką w dół, w stronę lasu na Wiktorówkach. Co będzie, jeśli owce się nie znajdą? Modli się głośno i prosi Matkę Bożą o pomoc. Przy jednym z drzew, między konarami, widzi jakieś światło i postać kobiety. Przestraszona i zaskoczona zatrzymuje się. Zaczyna rozmawiać – o owcach, o tym, żeby zostawiła Rusinową Polanę, o ludziach, którzy powinni się nawrócić. Ile mogła trwać ta ich rozmowa? Kilkadziesiąt sekund, minutę, może więcej? Chwilę później Marysia odnajdzie owce. Wróci do szałasu. O wszystkim, co się wydarzyło, opowie Kulawemu.

Kulawy to Wojciech Łukaszczyk, pasterz z Murzasichla, który pilnował owiec ks. Szymona Kossakiewicza, jednego ze współwłaścicieli – obok gospodarzy z Gronia, Bukowiny i Białki – Polany. To dzięki niemu znamy tę historię. Tyle, że kiedy Kulawy relacjonował ją księdzu, miał już 80 lat. Może coś zapomniał, może coś przekręcił?

Wiadomo jeszcze tyle, że na drzewie, przy którym Marysia ujrzała jasność, Kulawy zawiesił obrazek Matki Bożej. Zniszczony przez deszcz i wiatr długo nie przetrwał, dlatego górale powiesili wizerunek Trójcy Świętej namalowany na szkle. Z czasem zastąpiła go oprawiona w ramy i przykryta szkłem płaskorzeźba ofiarowana prawdopodobnie przez leśniczego. Aż w końcu nie wiadomo dokładnie, kto, i nie wiadomo dokładnie, kiedy, zawiesił na drzewie kapliczkę i wstawił do niej niewielką figurkę Matki Bożej. Tę samą, przed którą dziś modlą się tysiące wiernych odwiedzających każdego roku sanktuarium na Wiktorówkach.

Jeszcze kilka razy przeprowadzała się Matka Boża. Najpierw do szałasu. Nie na długo. Gdy szałas spłonął, z osmoloną prawą ręką powróciła na drzewo. Na kaplicę z prawdziwego zdarzenia musiała jeszcze trochę poczekać.

Marysia Murzańska porzuciła Rusinową Polanę, przeniosła się do Białki, gdzie pracowała u miejscowego karczmarza. Dziesięć lat później urodziła nieślubne martwe dziecko. Po roku wyszła za mąż, doczekała się syna. Najpierw zmarło dziecko, kilka dni później ona. Podobno jako dorosła kobieta szła na pielgrzymkę z Białki do Jurgowa. Na jednym z feretronów zobaczyła wizerunek Matki Bożej. – Taką ją widziałam – powiedziała. I tu w zasadzie kończy się opowieść o Marii Murzańskiej. Dalszą historię napisało życie. Pasterze i drwale, zwykli ludzie, którzy przychodzili w miejsce objawienia. Wtedy nie mówili jeszcze „cudowne”. I nie mówili Królowa Tatr. Ale po swojemu wierzyli, że „coś” się tu wydarzyło.

Gaździna

Ma bose stopy. Zrobiona z kawałka lipowego drewna, pomalowana olejnymi farbami. Niewysoka, niewiele ponad 40 centymetrów. Spod niebieskiego płaszcza wystaje kawałek czerwonej długiej sukni. Włosy skromnie przykrywa biała chusta. W dłoniach różaniec i berło. Na głowie korona. Czyje ręce ją wyrzeźbiły? Czyje oczy taką ją właśnie zobaczyły?

Kaplica jest jej domem i królestwem. Gościnna, słuchająca, cierpliwa. Zawsze czeka.

W kaplicy pachnie drewnem. Zwłaszcza wtedy, gdy mocno grzeje słońce. Zbudowali ją górale. Krótko przed wojną. Historia tej kaplicy i lipowej figury to opowieść o góralskiej pobożności, wierności, ufności. I mądrości, która nie pozwoliła czekać na żadne kościelne dekrety, oficjalne komunikaty, potwierdzenia. Przychodzili ludzie w miejsce objawienia coraz częściej i coraz tłumniej. A im więcej otrzymywali łask, tym gorliwiej otaczali to miejsce pamięcią i modlitwą. Raz do roku przybywali z pielgrzymką, by prosić o dobrą pogodę i obfite zbiory. Matka Boża z lipowego drewna przestała być już tylko ich Gaździną z Rusinowej Polany, stała się Jaworzyńską Panią, Królową Tatr.

Kiedyś kaplica była otwarta dzień i noc. Zaglądali do niej turyści, zaglądali wędrujący po Tatrach księża, zaglądała każdego dnia Babka Kobylarczykowa. W każdą niedzielę na koniu przyjeżdżał z Bukowiny ks. Stanisław i odprawiał mszę świętą.

W końcu na Wiktorówkach zadomowili się dominikanie. Podobno sami o to poprosili. A może kardynał Wojtyła ich poprosił? Sam często zaglądał do kaplicy, by odprawić mszę świętą, był zżyty z tym miejscem, z Rusinową Polaną. Nie chciał, żeby Jaworzyńska Pani była tu sama. Po latach, swoim dekretem przyklepał oficjalnie obecność dominikanów w tym miejscu, tworząc na Wiktorówkach duszpasterski ośrodek turystyczny. Był więc o. Paweł i o. Benedykt. Był o. Leonard – góral z Dzianisza, który wrósł w to miejsce na wiele lat. Tworzył je, porządkował, rozbudowywał, urządzał. Dla górali stał się nie tylko duszpasterzem, ale i przyjacielem. Jednym z nich.

Początkowo mieszkał w Małem Cichem , w końcu uznał, że sanktuarium potrzebuje gospodarza cały czas i zamieszkał na Wiktorówkach na dobre. I tak już zostało.

Zatem mieszkają razem pod jednym dachem – Matka Boża i dominikanie.

Turyści

Dzień zaczyna się przed siódmą. Trzeba wstać, napalić w piecu. Zagotować wodę. Latem pierwsi turyści pojawiają się wraz ze świtem. To ci, którzy nie mogą spać, którym szkoda dnia, którzy – mając przed sobą długą drogę – wyruszają wczesnym rankiem, by gdzieś na szlaku nie zastał ich zmrok. Do drzwi kaplicy pukają już o 8 rano. I zawsze ktoś na nich czeka. Prawdziwy ruch zaczyna się w południe. Wycieczki, pielgrzymki, rodziny, samotne osoby. Ci zmęczeni drogą i spragnieni zajrzą do kuchni, tuż pod kaplicą, gdzie zawsze jest gorąca herbata. Dużo herbaty. Są dni, że trzeba ugotować nawet 300 litrów wrzątku. W kuchni życie kwitnie przez cały rok: tu się gotuje, spożywa posiłki, pije herbatę, rozmawia, spotyka, kupuje pamiątki, dyskutuje. Tu się śpiewa kolędy, tu się wita Nowy Rok, tu się siada po odpuście. Tu można się ogrzać, bo zimą tylko tu jest ciepło.

Kiedy pogoda jest dobra i świeci słońce, turyści siadają na dworze, zaczerpną wody ze źródełka, wejdą do kaplicy, pomodlą się, wpiszą do pamiątkowej księgi – swoje prośby, podziękowania. Czasem drżącą ręką, czasem trochę koślawo, czasem pięknie, równiutko, kaligraficznie. Są tacy, którzy chcą porozmawiać z księdzem, wyspowiadać się. Dlaczego właśnie tu? Bo jest bliżej nieba? Bo żeby iść dalej, trzeba coś zostawić? Kawałek siebie? Swojego życia – nie zawsze udanego, czasem popękanego?

Cisza zrobi się dopiero pod wieczór. Wtedy spokojnie można się pomodlić, poczytać książkę, przygotować kazanie, porozmawiać. Pobyć razem. Jak wspólnota. Niewielka – zazwyczaj dwu-, czasem trzyosobowa. Nie pozwalają sobie ojcowie odebrać tych chwil, walczą o nie – by razem zjeść posiłek, wspólnie odprawić mszę.

Najtłumniej jest w niedzielę, kiedy na Wiktorówki przychodzi nawet kilka tysięcy osób. Nie wszyscy mieszczą się podczas mszy w niewielkiej drewnianej kaplicy. Stoją na zewnątrz, otaczają świątynię, wypełniają sobą każde wolne miejsce. Tak jest też 15 sierpnia, gdy na odpust w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny przybywają ludzie z całego Podhala.

Zimą jest inaczej. Dzień późno się zaczyna i szybko się kończy. Niewiele tu słońca. O trzeciej po południu robi się już szaro. Rano trzeba napalić w piecu, żeby w domu było ciepło, a potem zabrać się za odgarnięcie śniegu, nim przyjdą turyści. Gdy śniegu spadnie dużo, to nawet drzwi od domu otworzyć nie można. Czasami trzeba założyć narty i zjechać w dół, a potem na plecach przynieść to, co potrzebne na najbliższych kilka dni.

Najważniejszym dniem jest wigilia Bożego Narodzenia. Na pasterkę przychodzą przede wszystkim swoi, górale, dla których pasterka na Wiktorówkach to już uświęcona tradycja. Po wieczerzy wigilijnej ruszają w drogę, w góry, ku Matce Bożej. Z pochodniami, z lampionami, z latarkami. Widać ich z daleka, jak rozświetlają sobie drogę w ciemności lasu. Nie wszystkich pomieści kaplica, większość zostanie na zewnątrz, ale nawet największy śnieg i mróz nie jest w stanie zatrzymać ich w domu.

Po mszy nie rozejdą się od razu. Będą śpiewać kolędy i pastorałki, te znane i te najpiękniejsze, góralskie. Będzie kapela, będzie opłatek, będzie herbata i biesiadowanie do samego rana. Do świtu.

Życie toczy się tu porami roku. Słońce wyznacza rytm dnia, pracy i odpoczynku. Inaczej się tu żyje niż w mieście. Bo prąd jest z agregatora, woda ze źródła, drewno z lasu. Są też niedźwiedzie. Przychodzą wczesną wiosną, czasem jesienią. Zbudzone z zimowego snu, wygłodniałe szukają jedzenia. Podchodzą blisko, pod sam dom, opierają się łapami o futryny i zaglądają przez okno. Czasem nabroją – porozrzucają śmieci, coś przewrócą, połamią. Po niedźwiedziemu. Nie muszą się obawiać – nikt ich tu nie zaatakuje, nie skrzywdzi, nie będzie z nimi walczył. One też nieskore są do robienia krzywdy. Są częścią tego miejsca – przedziwnego, trochę tajemniczego, nieokiełznanego.

Jest też zwyczajna codzienność, duszpasterska praca. Spowiedzi, rozmowy, msze święte. Są chrzty i śluby. Tych miejscowych i tych z daleka. Bo to miejsce jest dla nich szczególnie ważne. Bo kochają góry, bo tu odkryli Boga, miłość, swoje powołanie.

Źródło

Kamienisty mur okalający drewnianą świątynię jest jak wyrzut sumienia. Ludzie mówią: cmentarz. Ale to nie cmentarz, bo nikt tu nie jest pochowany. To raczej miejsce pamięci o tych, którzy zginęli w górach. Każda przywieszona na nim tabliczka, to czyjeś życie, przerwane nagle, nie w porę. Dramatycznie. Los niedokończony. Ten mur krzyczy, że góry są piękne, ale i straszne, zazdrosne i zaborcze. Że wielu pójdzie, ale nie wszyscy wrócą. Krzyczy młodością, która nigdy się już nie zestarzeje. Krzyczy miłością do najbliższych, ostatnim SMS-em wysłanym do matki. Każdego roku tabliczek przybywa. Mur cierpliwie dźwiga imiona tych, którzy górom oddali życie, i ból tych, którzy zostali. Nie jest to mur, który stanie ludziom na drodze. Bo ci, którzy kochają góry, i tak pójdą na szlaki. Ale czy wszyscy wrócą?

Z tego muru tryska też życie w źródlanej wodzie, która dla wielu jest wodą cudowną, uzdrawiającą. Jest też wodą zwykłą, codzienną, potrzebną do ugotowania herbaty, ochłodzenia spoconego czoła, umycia rąk.

Opowiadają ludzie, że źródło przyśniło się pewnej gaździnie z Małego Cichego, która od Matki Bożej otrzymała polecenie, by je odkopać. Tyle, że Apolonia miała chore nogi i nie mogła chodzić. Posłała więc męża. Gazda odkopał źródło, a wodę, która z niego wytrysnęła zaniósł żonie. Apolonia ją wypiła, odzyskała władzę w nogach i sama poszła na Wiktorówki dziękować za cud. Uprosiła też swojego męża, by zbudował kaplicę dla Matki Bożej. Kaplica spłonęła, cudowne źródło ze snu pozostało. 

Jest więc w tym murze i życie, i śmierć, splecione nieodłącznie, zawsze razem, jak syjamskie bliźniaki. Nie ma życia bez śmierci. I nie ma śmierci bez życia. Niby to takie oczywiste. Ale tu, przy tym kamiennym murze na Wiktorówkach widać to gołym okiem. Może tylko po to trzeba tu przyjść.

***

31 lipca z okazji 150-lecia objawień Matki Bożej Jaworzyńskiej Królowej Tatr przy polowym ołtarzu na Rusinowej Polanie metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz odprawił uroczystą mszę świętą jubileuszową.  

O tym jak dominikanie z Królową Tatr zamieszkali
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze