Bóg kryminalistów
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Wyczyść

Komisarz Jahwe, otrzymawszy najpewniej zgłoszenie o zaginięciu Abla, postanawia przesłuchać starszego brata. „Ja tam nic nie wiem” – mówi Kain – „Nie byłem z nim, nic nie widziałem”.

Jakkolwiek może to sprawić przykrość nieuleczalnym snobom i patologicznym pięknoduchom, powieści kryminalne są czytane nie dlatego, że tak postanowili spece od marketingu. Są czytane, bo są chciane, a skoro są chciane, to z jakichś powodów są potrzebne. Bywają nawet natchnione, zważywszy że

pierwszą nowelę kryminalną w historii literatury zawiera Księga Rodzaju.

Gdy w tym właśnie kontekście czytać historię o Kainie i Ablu, okazuje się ona znacznie bardziej współczesna, niż mogłoby się wydawać. Oto mamy dwóch braci: młodszemu nieźle się powodzi w biznesie hodowlanym, natomiast działalność rolnicza starszego przynosi takie straty, że ledwie na KRUS starcza. Biblijny protokół nie podaje, o czym rozmawiali na – domniemywać należy – Kainowym polu, na które starszy brat zwabił młodszego. Może chodziło o pożyczkę lub podżyrowanie kredytu, a może w głowie Kaina buzowała już tylko motywująca zbrodnię zazdrość. Tam dokonało się przestępstwo opisane w art. 148 § 2 k.k. (chociaż, jak się wkrótce przekonamy, obrona będzie wnosić o uwzględnienie okoliczności z § 4), dodajmy: przestępstwo tak mało wyrafinowane, że dziś oprócz organów ścigania mogłoby zainteresować wyłącznie dziennikarza, bo autora kryminałów już nie. Lecz czytajmy dalej, bo chociaż Kain nie jest geniuszem zbrodni, to zwraca uwagę postać Boga, który tym razem występuje w roli śledczego, powiedzmy: komisarza Jahwe.

Komisarz Jahwe, otrzymawszy najpewniej zgłoszenie o zaginięciu Abla, postanawia przesłuchać starszego brata. „Ja tam nic nie wiem – mówi Kain. – Nie byłem z nim, nic nie widziałem”. Dodaje jeszcze prowokacyjnie: „Czyż jestem stróżem brata mego?”. Śledczy z Księgi Rodzaju, nawet gdyby nie był wszechwiedzący, i tak znałby dobrze takie sztuczki i nie dałby się nabrać, zwłaszcza że dysponował biologicznymi dowodami rzeczowymi w postaci śladów krwi zabezpieczonych na Kainowym polu („Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi”). Jahwe demaskuje zatem kłamstwo przestępcy i ten nie ma już innego wyjścia, jak przyznać się do winy. „Ale teraz – martwi się Kain – każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić!”, co biorąc pod uwagę jeszcze nie tak dawne regulacje prawne, jest obawą całkowicie zrozumiałą. A jednak komisarz Jahwe jest nowoczesnym śledczym, którego interesuje sprawiedliwość, nie odwet („O nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie”).

Księga Rodzaju, rozdział 4, jest dokumentem policyjnym, nie sądowym, nie wiemy zatem zbyt wiele o procesie Kaina. Jedyną relację zawdzięczamy spóźnionemu o całe tysiąclecia adwokatowi oskarżonego Leszkowi Kołakowskiemu, który w swej mowie obrończej podnosił m.in.: „Ostatecznie Kain mógł chyba postarać się o coś lepszego; w najgorszym razie mógł okraść swojego brata i łup złożyć z kolei Bogu w ofierze; nie byłoby to bardzo chwalebne, ale na pewno znacznie łagodniejsze w skutkach niż to, co się stało, a zresztą można sądzić, że i Bóg patrzyłby przez palce na drobne wykroczenie, z którego w końcu odniósłby sam pożytek. Ale Kain – nie! Chciał być uczciwy i przyniósł, co miał, a potem nie wytrzymał i nie mógł znieść niesprawiedliwości, jakiej doznał w swoim przekonaniu”1. Wiemy natomiast, że komisarz Jahwe, jak przystało na profesjonalistę, polecił założyć obserwację otoczenia Kaina, dzięki której poznajemy godne pożałowania skutki resocjalizacji i kryminogenne uwarunkowania rodzinne, w jakich wyrośli potomkowie bratobójcy. „Gotów jestem zabić człowieka dorosłego, jeśli on mnie zrani – zanotował policyjny wywiadowca słowa Lameka, wnuka Kaina. – I dziecko, jeśli zrobi mi siniec! Jeżeli Kain miał być pomszczony siedmiokrotnie, to Lamek siedemdziesiąt siedem razy!”. Potem obserwację zdjęto albo dokumentacja zaginęła.

Pozostało natomiast Pismo, którego sama kolejność rozdziałów zdaje się konstytuować nie tylko dzieje, ale też tematy literackie: po pierwsze, jest Świat, po drugie – Człowiek, po trzecie – Upadek,

po czwarte – Kryminał!

Musieliśmy jednak czekać niemal końca drugiego milenium, by literatura kryminalna doczekała się uznania. Po części to oczywiście wina jej samej, ale nie ukrywajmy, również czytelniczej obłudy. Niejeden przedwojenny inteligent kupował „Tajnego Detektywa”, chociaż oczywiście w dyskusjach ze znajomymi poruszał tylko tematy z „Wiadomości Literackich”. (Prawie jak ten kłamliwy Kain, Wysoki Sądzie!). I niejeden z późniejszych o parę dekad prawie-kainitów na wierzchu trzymał Cortázara, ale w szufladzie biurka Joe Aleksa.

Dziś kryminały zostały dowartościowane przez wiele humanistycznych autorytetów, jednak nie w autorytetach siła, a w modzie na czytanie powieści o zbrodni i karze. W modzie znaczy: w potrzebie. „Bóg jest Sędzią sprawiedliwym”, dowiaduje się z głównych prawd wiary dziecko niemal na samym początku katechetycznej edukacji. I jeśli jest bystre, natychmiast pyta: „To dlaczego nie poraził piorunem Tomka, który powiedział do mnie brzydko i na dodatek mnie popchnął?”. Zresztą zapotrzebowanie na tego rodzaju sprawiedliwość, choćby i amoralną, na odbudowanie porządku świata, choćby to był porządek chwilowy, nie znika wraz z zębami mlecznymi. W odpowiedzi na świat skażony Wielkim Kryzysem Raymond Chandler kreuje postać Philipa Marlowa, w odpowiedzi na powojenną warszawską bandyterkę powstaje Zły Leopolda Tyrmanda. W odpowiedzi na tych wszystkich Tomków, którzy kogoś skrzywdzili i nic ich za to nie spotkało, powstały niezliczone mutacje Brudnych Harrych – samotnych mścicieli, omijających prawo gliniarzy czy prywatnych detektywów. Taki detektyw „musi być najlepszym człowiekiem w swoim świecie i dość dobrym dla każdego świata”, napisał Chandler, co stanowi skrótowy wykład kryminalnej teodycei. Bo tu, zupełnie jak u Leibniza, nie chodzi przecież o świat, w którym jest możliwie dużo dobra, a jedynie o taki, w którym bohater stara się eliminować możliwie dużo zła. I już od dawna nie jest to zło o szatańskiej inteligencji – nie genialny profesor Moriarty, z którym mógł sobie poradzić tylko geniusz dedukcji Sherlock Holmes – ale zło powszechne, zwykle tak samo głupie, jak brutalne. W tym miejscu można tylko skłonić się nisko Mariuszowi Czubajowi, który w Etnologu w Mieście Grzechu opisuje powieści kryminalne jako odbicie zmieniającego się stanu społeczeństwa i jego kultury. Czyżby zatem na naszych oczach zastępowały one tę poczciwą powieść realistyczną rodem z XIX wieku?

Cóż, w tamtych powieściach również odnajdujemy wątki zbrodni i kary, a jedna nawet

nosi tytuł Zbrodnia i kara, mimo że w istocie jest antykryminałem.

Jest za to w znacznej mierze powieścią o resocjalizacji, co oczywiście w każdym psychologu czy socjologu wzbudzi brzydki uśmieszek politowania, za to teologom powinno się spodobać. Resocjalizacja Raskolnikowa jest bowiem nawróceniem (bardzo to niekryminalne), które z pewnością nie miałoby miejsca, gdyby nie prostytutka Sonia (co dla odmiany mieści się świetnie w repertuarze gatunku). Refleksje o Dostojewskim Ryszarda Przybylskiego (Dostojewski i „przeklęte problemy”) indukują wręcz tezę, że Zbrodnię i karę możemy czytać umysłem Raskolnikowa lub duszą Soni. Jeśli wybierzemy wariant pierwszy, krzepiący epilog dzieła Dostojewskiego wyda się niedorzecznie grafomańskim zakończeniem genialnej powieści, jeśli drugi (zgodny zresztą z intencją autora) – jej jedynym możliwym i logicznym zakończeniem.

Jeszcze dalej w myśleniu o chrześcijańskim odczytywaniu literatury poszedł Marian Maciejewski, u którego lektura tekstów artystycznych, zwłaszcza gdy epatują złem, staje się rodzajem rekolekcji. „Ta właśnie literatura, podejmująca przeklęte problemy, jest – jak się wydaje – z kerygmatycznego punktu widzenia najbardziej frapująca, gdyż ma możliwość ujawnienia najgłębszej prawdy o człowieku. Bywa także zazwyczaj najbardziej odkrywcza i dysponuje dużą wirtualnością artystyczną w przeciwieństwie do literatury wywołującej kerygmat pozytywny, która z konieczności skazana jest na powielanie biblijnych paradygmatów zdarzeniowych oraz biblijnych wzorów osobowych” (Literatura w świetle kerygmatu).

Jako student nieraz złośliwie się zastanawiałem, czy profesor Maciejewski nie stworzył swego „filologicznego narzędzia” po to, by mieć pretekst do zajmowania się w duchu chrześcijańskim nie tylko tą mniej odkrywczą i obrazotwórczą literacką apologetyką. Faktem jest jednak, że jego „narzędzie” działa, co sam wypróbował w pracy dydaktycznej, m.in. w seminariach duchownych. Dziś bardziej bym myślał o tym, czy interpretacja kerygmatyczna może wytrącić broń z ręki co bardziej nadgorliwym tropicielom ksiąg niebezpiecznych i na ile jest zdolna rzucić kolejne światło także na powieść kryminalną. Nie po to jednak, by udawać, że diabeł nie ma rogów, ale by przez ten pryzmat spojrzeć na kondycję społeczeństwa, czyli wspólnoty (Czubaj), i człowieka, czyli bliźniego (Maciejewski). Może na kartach książek również dzisiejszych autorów od zbrodni i kar

oprócz Kainów i Ablów jest jakaś Sonia?

W Eryniach Marka Krajewskiego pewna scena nie daje mi spokoju, chociaż dla całej kryminalnej intrygi stanowi raczej ozdobnik niż element konstrukcyjny. Oto Walery Pytka, dziadek okrutnie zamordowanego dziecka, rozmawia w cztery oczy z prowadzącym śledztwo komisarzem Edwardem Popielskim. „Panie kumisarzu – mówi po lwowsku – przysięgam Bogu, że zabiji tego skurwysyna, co zabił naszegu Henia. A potym pieszki do Częstochowy […] podziękować za zabici gada”. „No to ja ci kupię dobre buty na tę pielgrzymkę!”, odpowiada Popielski i tak też potem czyni. To wzruszający moment, gdy prosty stary stolarz i śledczy intelektualista rozumieją się w pół słowa, stają się w tym dialogu bardzo bliscy sobie. To także chwila przerażająca, bo ich porozumienie oparte jest na najniższych instynktach. Rzecz święta i demoniczna zarazem: natura spotyka się z kulturą i obie pojmują sprawiedliwość tak samo. Tak samo starotestamentowo? Ależ skąd, komisarz Jahwe był w swoich poglądach na sprawiedliwość znacznie bardziej nowoczesny!

W cyklu moich kryminałów retro występuje podkomisarz Eugeniusz Kraft, o którym można by powiedzieć, parafrazując Gogola: „Jedyny uczciwy człowiek w wydziale, chociaż między nami, ewangelik”. Przed wojną ten religijny człowiek przestrzegał każdego paragrafu prawa ludzkiego i boskiego, jednak gdy podczas okupacji giną jego córki (A na imię jej będzie Aniela), staje się równie skrupulatnym co cierpliwym egzekutorem wyroków podziemnego sądu.

Pytka u Krajewskiego odwołuje się do Boga na sposób magiczny, najzupełniej pogański; mój komisarz Kraft z kolei przechodzi przemianę wartości odwrotną niż Raskolnikow. To zresztą jedne z nielicznych przypadków w kryminałach – pomijając, rzecz jasna, te powieści, które mają za swych protagonistów postaci duchownych – gdy sfera sacrum staje się istotna dla motywacji bohatera.

Oczywiście spotkamy wyjątki jeszcze silniej potwierdzające regułę, np. religijnego detektywa Williama Murdocha z cyklu powieści kanadyjskiej pisarki Maureen Jennings (w Polsce ukazały się dotychczas Ostatnia noc jej życia i Pod gwiazdami Smoka). Murdoch wprawdzie nie uważa się za szczególnie pobożnego, niemniej przystępuje do sakramentów, stara się pościć w piątki, pamiętać o niedzielnej mszy, a nawet o porannej modlitwie. Oczywiście adwokat diabła poda to zaraz w wątpliwość, uzna jedynie za prywatny rytuał, wyróżniające go dziwactwo, ot taki odpowiednik fajki Sherlocka Holmesa. Lecz nie koniec na tym! Detektyw z Toronto czyni znak krzyża nad ciałami ofiar przestępstw, a to szacunek wobec zwłok znacznie wykraczający ponad standard. Więcej, to gest niebezpiecznie zacierający granicę między brudami śledztwa a higieną psychiczną policjanta. Jednakże katolicyzm Murdocha konstytuuje nie tylko wnętrze postaci, ale przede wszystkim jej relacje z otoczeniem. Papista w protestanckim świecie, i to w przedekumenicznym XIX wieku, jest obcy, jest podejrzany – prawie jak ów zdemonizowany Żyd w realiach Polski. „Mit chce, żeby detektyw był samotny”, pisze za Chandlerem Marcin Czerwiński, i takim staje się Murdoch za sprawą swej manifestowanej religijnej odrębności. W tym sensie advocatus diaboli będzie miał rację – literacką funkcją nacechowania detektywa wiarą nie jest kerygmat pozytywny (Maciejewski), ale wyobcowanie bohatera (Czerwiński).

Kryminał, wyrosły z kultu czystego rozumu (powieść detektywistyczna) i kryzysu wartości (powieść noir), jest bowiem gatunkiem z założenia zsekularyzowanym. To z pewnością co najmniej jedna z przyczyn, dla której zarówno ludowa religijność Pytki, jak i dojrzała wiara Krafta muszą ponieść klęskę w konfrontacji z namacalnym złem. Pełne zrozumienie wyborów postaci, ich ewentualnych usprawiedliwień, pozostaje w znacznej mierze kwestią interpretacji, bo już nie tylko lektury, choćby nader uważnej. Mimo że bywa to języczkiem u wagi dla krytyka, dla pisarza kryminalisty istotą uwagi na ogół nie jest. Nie to popędza akcję i nie to wreszcie wytrzyma ogień każdej krytyki – niczym Raskolnikow, który był ze szczętem wiarygodny, nawet składając piętrowe teorie na temat ludzkości, nawet w chwili skruchy, ale podczas pokuty już niekoniecznie.

Z drugiej strony niejeden czytelnik zadaje sobie trud lektury, także lektury kryminałów, w imię czegoś więcej niż tylko zbrodni i kary. Zdumiała mnie pewna starsza pani na spotkaniu autorskim, która potrafiła długo mówić na temat więzów przyjaźni łączących mojego komisarza Z. Maciejewskiego (nie mylić z profesorem M. Maciejewskim!) i jego tajniaków, zaskoczył przyjaciel chwalący okupacyjne pogrążanie się komisarza w alkoholizmie jako sygnał rozterek moralnych, a jeszcze bardziej pewien dominikanin (tak jest, kryminały czytają nawet dominikanie, skaranie boskie!), który kupił Morderstwo pod cenzurą, żeby lepiej poznać duszę Lublina, w którym to mieście rozgrywa się akcja powieści. Nie wiem, czy piszę książki aż tak wielopoziomowe (chociaż lubię w ten sposób o nich myśleć!), natomiast te miłe zdarzenia przekonują mnie, że pod tekstem jest czyjś los. A skoro jest los, to jest człowiek, bliźni, i mniejsza o to, że fikcyjny! Jako taki może być partnerem spotkania, w pewnym sensie – nawet dialogu.

Czy to oznacza również istnienie pod tekstem kryminału jakiegoś ukrytego, milczącego Boga? Zapewne, zważywszy na kontekst systemu wartości, od którego nie są wolne postacie śledczych ani przestępców. W końcu nawet Raskolnikow, by rozumowo zanegować normy, musiał być najpierw ich świadom. Ważniejsze natomiast, że każdy kryminał, począwszy od wszelkiej maści pulp fictions, a skończywszy na arcydziełach w rodzaju Imienia róży Umberta Eco, opowiada historię świata przez zbrodniarza wtrąconego w chaos i przez śledczego przywróconego do porządku. Detektyw czyni to lepiej lub gorzej, koniec końców Jahwe też nie cofnął czasu i nie odstała się śmierć Abla, mimo wszystko w kryminale jak w teodycei – lepszy taki porządek niż żaden.  

1 Kain czyli Interpretacja zasady: każdemu wedle zasług, w: Klucz niebieski albo opowieści budujące z historii świętej zebrane ku pouczeniu i przestrodze

Bóg kryminalistów
Marcin Wroński

urodzony 20 kwietnia 1972 r. w Lublinie – polski pisarz i redaktor, popularność przyniósł mu cykl kryminałów retro o komisarzu Zydze Maciejewskim (Komisarz Maciejewski: Morderstwo pod cenzurą (2007), Kino Venus (2008), A na imię jej będzie Aniela (...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze