Niezły Meksyk
fot. silas peters / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Mój przyjaciel z lat studenckich zaprasza mnie usilnie do Meksyku. Prowadzi tam mały hotel, nieopodal Cancún (takie polskie Władysławowo, tylko trochę więcej Amerykanów na plażach).

Przyjaciel z nieco poplątaną historią. Wyjechał dawno temu do kraju Zapaty, pracował jako przewodnik, potem założył własną firmę, a w końcu także i rodzinę.

„Przyjeżdżajcie” – pisze w mailu mój przyjaciel, z którym nie widziałem się mniej więcej od czasów meksykańskiego desantu Hernána Cortésa. „Możecie tu spędzić nawet dwa miesiące. 20 kilometrów od plaży, samochód do dyspozycji. Zaproszenie otwarte”.

Nie mogłem ukryć podekscytowania. Dwa miesiące w Meksyku? Cancún? To chyba jakiś żart.

Nie, to nie był żart. To była propozycja typu „wakacje życia”, z której nie sposób nie skorzystać. Siadamy, zastanawiamy się, za i przeciw, z dziećmi czy bez, dwa miesiące, a może tylko miesiąc. Plątanina myśli, przyjemne mrowienie w mózgu, mieszanka euforii i… euforii. Czujemy już zapach morza, widzimy już ten biały piasek, smakujemy w myślach enchiladę, siorbiemy tequilę i zakładamy sombrero.

I nagle włącza mi się polski gen.

***

Bilety lotnicze. Najtaniej z Berlina, prosto do Cancún, bez przesiadek. Najtaniej, ale nie tanio. Ja, żona, syn, córka. Dzieci już nie są dziećmi, więc na zniżki nie mam co liczyć. Trudno, najwyżej przed wyjazdem ograniczę nieco domowy budżet na książki. I na jedzenie. Właściwie możemy przez jakiś czas nie jeść mięsa, to zawsze trochę grosza w kieszeni. A tak naprawdę możemy w ogóle wstrzymać się z jedzeniem. Nie zapłacę też rachunku za prąd. Dni są coraz dłuższe, mamy kilka świeczek w domu, poza tym warto na kilka tygodni oderwać dzieci od Facebooka, to nawet byłoby dla nich pouczające doświadczenie.

Lot. Trochę zejdzie. Osiem, dziewięć godzin minimum. Aha, no i jeszcze trzeba jakoś dojechać do Berlina. Zapewne dotrzemy na lotnisko na cztery godziny przed odlotem i będziemy tam tkwić z tymi wszystkimi tobołami. A nie daj Bóg trafimy jeszcze na jakiś strajk kontrolerów, stewardess, czy kogo tam jeszcze. „Cancelled”, „cancelled”, „cancelled”, „cancelled”. Albo co najmniej „delayed”.

A na miejscu? Jedno jest pewne: będzie gorąco, nieznośnie gorąco. Klimatyzacja na pełny regulator. A co to oznacza, chyba wszyscy się domyślamy. Oczywiście: ból gardła.

Potem nie będzie lepiej. „A gdzie są moje okularki?”. „Nie spakowałaś moich kąpielówek?”. „Naprawdę zapomniałeś o ręcznikach?” – to będą pierwsze słowa, które usłyszę po dotarciu na plażę. Wkrótce przyjdzie czas na zgubioną komórkę, aż wreszcie ktoś podwędzi mi portfel ze wszystkimi kartami kredytowymi i dokumentami. Na bank. Wizyta na komisariacie, nieprzyjemna rozmowa z policjantem, który będzie nachalnie domagał się łapówki, myśląc, że ma do czynienia z nadzianym gringo. A ja przecież przez ostatnie dwa miesiące nic nie jadłem i siedziałem przy świecach, żeby w ogóle tutaj przylecieć, do licha!

„Uspokój się, najdroższy. Chodźmy może coś zjeść” – zaproponuje małżonka. Zgodzę się i szybko tej decyzji pożałuję. Pikantne przyprawy podobno zabijają wszystkie zarazki, ale tak się jakoś składa, że w naszych tacosach wszystkie zarazki przeżyją. Biegunka, szpital oraz ubezpieczenie, które – rzecz jasna – pokrywa jedynie koszty rutinoscorbinu.

Jakoś się pewnie wykaraskamy z tych żołądkowych przygód, bo przecież musimy jeszcze zaliczyć parę piramid i innych starych kamoli, na które trzeba będzie się wspiąć, gdyż inaczej nie zostaną uznane za zaliczone. I nie będzie czego pokazywać na zdjęciach naszym przyjaciołom w Polsce, którzy byli w Meksyku już nie raz i zaliczyli wszystkie piramidy. „A nie widzieliście świątyni w Teotzcalcuahán? Jak to?”. „Naprawdę nie pojechaliście do Xihuatlacoyotlepetl?”. „Szkoda, że nie zobaczyliście piramidy w Quimamohtatloatxitlanhualtxitopec!”.

Brrr, ciarki przechodzą po plecach. Wrócimy co prędzej na plażę w Cancún, żeby wreszcie trochę odetchnąć. Lecz tam czekać będą na nas hordy jankesów, głośno sapiących, nacierających olejkiem swoje ponętne brzuszyska z wytatuowanym logo McDonald’s, bez przerwy gadających przez komórki. Słowem: koszmar.

***

Ten wyjazd, jeśli w ogóle się na niego zdecydujemy, będzie dla nas ogromnym poświęceniem. Tak naprawdę ktoś musiałby nam jeszcze dopłacić za tę kalwarię.

Bo jeśli nie, to wybierzemy się do Władysławowa (to takie polskie Cancún). Wciśniemy się gdzieś na kocykach między wielopokoleniową rodzinę z Elbląga (raczącą się drinkami typu Wyborowa plus pomarańczowa Helena) a grupkę młodych ludzi z Leszna, słuchających disco polo z przenośnego sidi-plejera. Odbędziemy seans aerobiku („Zapraszamy wszystkich plażowiczów!”) i popływamy w Bałtyku (moja ulubiona dyscyplina: slalom między petami), a to wszystko zagryziemy zapiekanką z dużą ilością keczupu i popijemy ciepłym piwem w plastikowym kubku. Ale tak będzie tylko przez jeden dzień, bo w pozostałe dni będzie grzmiało, lało i wiało.

Wreszcie: powrót do domu. Jedyne osiem godzin do rogatek Warszawy, w sznurze samochodów, kolonijnych autokarów bez przeglądu oraz białoruskich ciężarówek. Oczywiście w upale, ponieważ gdy kończy się nasz urlop, zazwyczaj słyszymy od pogodynki: „Nadchodzi fala upałów”.

Hm… No dobra, to ja już jednak wolę Quimamohtatloatxitlanhualtxitopec.

Niezły Meksyk
Marek Magierowski

urodzony 12 lutego 1971 r. w Bystrzycy Kłodzkiej – iberysta, absolwent hispanistyki na UAM, dziennikarz prasowy, polityk i dyplomata, ambasador RP w Izraelu (25.06.2018 - 07.11.2021), ambasador RP w Stanach Zjednoczonych (od 23.11.2021r.)....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze