Mój przyjaciel z lat studenckich zaprasza mnie usilnie do Meksyku. Prowadzi tam mały hotel, nieopodal Cancún (takie polskie Władysławowo, tylko trochę więcej Amerykanów na plażach).
Przyjaciel z nieco poplątaną historią. Wyjechał dawno temu do kraju Zapaty, pracował jako przewodnik, potem założył własną firmę, a w końcu także i rodzinę.
„Przyjeżdżajcie” – pisze w mailu mój przyjaciel, z którym nie widziałem się mniej więcej od czasów meksykańskiego desantu Hernána Cortésa. „Możecie tu spędzić nawet dwa miesiące. 20 kilometrów od plaży, samochód do dyspozycji. Zaproszenie otwarte”.
Nie mogłem ukryć podekscytowania. Dwa miesiące w Meksyku? Cancún? To chyba jakiś żart.
Nie, to nie był żart. To była propozycja typu „wakacje życia”, z której nie sposób nie skorzystać. Siadamy, zastanawiamy się, za i przeciw, z dziećmi czy bez, dwa miesiące, a może tylko miesiąc. Plątanina myśli, przyjemne mrowienie w mózgu, mieszanka euforii i… euforii. Czujemy już zapach morza, widzimy już ten biały piasek, smakujemy w myślach enchiladę, siorbiemy tequilę i zakładamy sombrero.
I nagle włącza mi się polski gen.
***
Bilety lotnicze. Najtaniej z Berlina, prosto do Cancún, bez przesiadek. Najtaniej, ale nie tanio. Ja, żona, syn, córka. Dzieci już nie są dziećmi, więc na zniżki nie mam co liczyć. Trudno, najwyżej przed wyjazdem ograniczę nieco domowy budżet na książki. I na jedzenie. Właściwie możemy przez jakiś czas nie jeść mięsa, to zawsze trochę grosza w
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 5000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń