Dzieje Apostolskie
Trzeba duszpasterzowanie lubić, aby przynosiło ono owoce. Mam coś takiego w naturze jak rolnik, nie lubię opuszczać zasadzonej rośliny. Bardzo rzadko idę spać, jeżeli wiem, że pelargonie nie są podlane. Tak samo w stosunku do ludzi, zanim zasnę, jeszcze dwa razy pomyślę o wszystkich, z którymi byłem. Mnie interesują ludzie. Nie muszę się do tego zmuszać. Młody człowiek zawsze jest dla mnie nową książką.
Ksiądz może spojrzeć na duszpasterstwo akademickie z perspektywy prawie trzydziestu lat. Jak zmieniało się ono przez ten czas? Czy można porównać to sprzed dwudziestu pięciu, trzydziestu lat i obecne? Czy zmiana systemu w 1989 roku miała jakieś znaczenie?
ks. Stanisław Orzechowski: Uznałbym ten rok za zasadniczą linię dzielącą styl duszpasterstwa. Przed 1989 rokiem istniała rzeczywista potrzeba ukazywania prawdy. Poszukiwanie jej przez młodych ludzi było tym bardziej podsycane, im bardziej była ukrywana. Kościół zdradziłby swą misję, gdyby nie pokazywał prawdy. Najwięcej młodych pojawiało się na wykładach, na których odkłamywało się historię. Siła prawdy przyciągała młodzież, a zwłaszcza wtedy, gdy nie brakowało odważnych duszpasterzy. To pociągało ludzi, a przy okazji przygotowywało elity, które pomogły w eksplozji pewnych zjawisk.
Pamiętam, że w 1989 roku nagle spostrzegłem, że należałoby się bardzo gruntownie zastanowić nad argumentacją w nauczaniu w duszpasterstwie akademickim. Raczej nie mówię kazań z kapelusza, zawsze zapisuję jakieś punkty, więc mogłem się przyglądać stosowanym przeze mnie argumentom. Okazały się one takie, jakie były na ogół wszędzie. Bożo–ojczyźniane. W tym wszystkim chodziło o prawdę i o wolność. Narzucała to sytuacja. Nagle wszystko się zmieniło. Współtworząc duszpasterstwo z młodymi ludźmi, zauważyłem, że moje przepowiadanie nie dociera do nich. Dzięki Bogu, że chwyciłem się — tego trzeba było trzymać się od początku — Biblii… Mordowałem się z tym głoszeniem i myślę, że nawet troszkę wpadłem w skrajność. Od tamtego czasu prawie nie widzę w moich naukach spraw publicznych. Nie dlatego, żebym nie chciał o nich mówić, ale dlatego, że młodzież nie chce. Może trzeba znaleźć inną formę? Młodzi mają dość czarnowidztwa obecnego wśród polityków. Dla nich ważne są konkretne perspektywy przyszłości — mniej ideologii, a więcej praxis.
Wraz z pojawieniem się argumentacji biblijnej na naszych oczach rozkwitły grupy modlitewne. To mi dało praktyczną odpowiedź na pytanie: „Po co duszpasterstwo?”. Jeżeli elementarna odpowiedź jest taka, że trzeba budzić wiarę, to dobrym na to sposobem jest solidnie przygotowane seminarium wiary. Daje ono fundament, na którym można budować wszystkie inne formy. Bardzo ważne są w tej chwili duszpasterstwa szkół średnich, gdyż one przygotowują akademickie. Stąd też Biały Dunajec — duszpasterski obóz adaptacyjny dla rozpoczynających studia. Przetrwał już lata. Warto pomyśleć o innych sposobach wychodzenia do młodzieży z przesłaniem wiary.
Jest Ksiądz mocno związany z Odnową w Duchu Świętym. Jak ten związek wpływa na prowadzone przez Księdza duszpasterstwo akademickie? Czy to jest dominująca nuta, czy inne nurty — Taizé, Medjugorie — istnieją samoistnie?
Teoretycznie nie powinno być żadnych zgrzytów, żadnej niejasności. Jeżeli się właściwie ustawia seminarium wiary, to nie będzie ono zatrzymywać ludzi przy niczym innym jak przy Kościele. Przy obudzeniu wiary przez seminarium ujawniają się pewne charyzmaty, dary, talenty. Duch Święty w jakiś sposób to porusza. Powiem, jak to się stało u Jarka. Wpadł do duszpasterstwa jak bomba. Był rozbity. Powiada: „Chciałbym się pozbierać”. Ja mówię: „Szczęśliwie się składa. Właśnie zaczynamy seminarium”. Przychodził, a potem, jak skończył seminarium, stwierdził: „Teraz chciałbym coś robić”. Odpowiedziałem: „Zobaczymy, co umiesz najlepiej robić”. Okazało się, że był motorem trwającej do dzisiaj akcji. Najpierw była to jadłodajnia dla sierot, a w tej chwili jest to świetlica, gdzie studenci opiekują się dziećmi z rodzin rozbitych. On jest ilustracją — nie mógł nic zrobić bez wiary, jak się odnalazł i uwierzył, to zapytał: „Co mam robić?”. Właściwie wszyscy w Kościele powinni przejść przez seminarium wiary, żeby rozpalili swój charyzmat w tym, co robią.
Gdzie mogą wystąpić problemy? Najgroźniejsza jest sytuacja, gdy duszpasterz nie interesuje się Odnową, gdy jest ona prowadzona przez samych młodych ludzi. Ujawniają się wtedy różne charyzmaty, które trzeba rozeznać i ukształtować, bo są czasem jak czerwone żelazo wyciągnięte z ognia. Nie wiadomo, co z nich wyjdzie, można się poparzyć, a czasem trzeba je przekuć w coś, co będzie dobrze służyło i zahartować. Jak nie ma duszpasterza, a ktoś kończy seminarium i budzi się jako prorok, to wtedy mogą nastąpić wykolejenia. Wszystkie przejścia ludzi i wspólnot do sekt dokonały się dlatego, że brakowało duszpasterza.
Czasem sytuacja jest odwrotna. Ksiądz może za bardzo zapatrzeć się w Odnowę. Spotkałem młodych ludzi, którzy nie potrafią odnaleźć się do końca w modlitwie charyzmatycznej. Nie należy im udowadniać, że są kalecy, że muszą się leczyć, bo są zamknięci. Taka jest struktura ich osobowości i trzeba im zaproponować raczej medytację w stylu Taizé czy jakieś spokojne skupienie w oparciu o Biblię, czy nawet różaniec. Tu właśnie tolerancja duszpasterza jest ogromnie ważna.
Na czym polega specyfika akademickiego duszpasterstwa? Czy jest coś, co by je odróżniało od wszystkich innych grup?
Wśród studentów akcent powinien być położony na prawdę, czyli na to, co się nazywa studiowaniem: Biblii, Ojców Kościoła, Magisterium… To się studentom nie za bardzo podoba. Wolą zaklaskać „Abba, Ojcze” i przeżyć coś miłego, uczuciowego. Natomiast znacznie trudniej usiąść nad rewelacyjną encykliką. Trzeba szukać sposobów, by pogłębiać, odkrywać, nazywać rzeczy po imieniu. Przecież ci ludzie wchodzą potem w świat. Jak ktoś jest nadleśniczym, to promieniuje nie tylko na las, ale i na ludzi.
Mówił Ksiądz, że ważne jest w duszpasterstwie, aby budzić ludzi do wiary. Jak się ma do tego studium, jak wyważyć proporcje?
Tak jak w encyklice Fides et ratio. Między wiarą a rozumem nie ma sprzeczności — jest natomiast relacja wzajemnej służby. Zaczynałbym od budzenia wiary, by potem ją pogłębiać. Za swój największy obowiązek poczytuję pomoc młodemu człowiekowi w przygotowaniu do założenia rodziny. W większości studenci są przed decyzją o ślubie. To, co mnie zawsze urzeka, wobec czego staję z dużą pokorą, to fakt, że oni na ogół traktują to serio. Bardzo się cieszę, że po tylu latach roboty trochę zgrzebnej, udało się zrobić „Dialogi narzeczeńskie”, które są chyba najlepszą formą przygotowania do małżeństwa. Uczestniczę już w nich dziesiąty rok. Nie ma spadku zainteresowania tą formą, mimo że w tej chwili korzystają z nich rozmaite duszpasterstwa. Warto zadbać później o młode małżeństwa. Widzę, że nawet tam, gdzie ja musiałem się wycofać, oni sami zaczęli się spotykać, żeby nie odpaść, żeby być zagarniętym przez jakieś ramię Kościoła. Jeżeli duszpasterz może sobie pozwolić na opiekę nad tymi, którzy już skończyli studia albo już żyją w związkach małżeńskich, to uważam, że to jest rzecz bardzo cenna.
Czy duszpasterstwo może sobie pozwolić na to, żeby się nimi „zaopiekować”, czy też oni powinni być tymi, którzy pomagają w kształtowaniu duszpasterstwa?
Oni pomagają. To jest tak: do, ut des, daję, abyś ty dawał, sprzężenia zwrotne. Pary absolwentów są animatorami na „Dialogach narzeczeńskich”. Ale żeby spotkania dobrze funkcjonowały, małżonkowie potrzebują dalszej formacji, modlitwy, dni skupienia. Nie można ich odwoływać prosto od kuchni. Trzeba nad nimi ciągle pracować.
Czy są jeszcze jakieś formy duszpasterskie wypracowane dla absolwentów? Jaką funkcję ma Stowarzyszenie Przyjaciół Duszpasterstwa Akademickiego „Wawrzyny”? Czy jest miejscem, które służy tylko pomocą materialną, czy ma także inną rolę?
W tej chwili dosyć dobrze funkcjonują spotkania ludzi pracujących, absolwentów po studiach. Powiedziałem im z góry, że nie mogę całkowicie zająć się nimi. Poradzili sobie sami. Znajdują tematy, znajdują sobie także i księży, i spotykają się regularnie. Ta forma chyba przetrwa.
Czy oni sami są odpowiedzialni za swoją formację, za kształtowanie swojej wiary?
Tak i to właściwie odpowiada mojej wizji duszpasterskiej. Duszpasterstwo akademickie zasadniczo musi być rozwijane rękami studentów. Zwłaszcza, jeśli chodzi o stronę organizacyjną. Kiedyś nawet głosili sami sobie rekolekcje. Znaleźliśmy książkę kardynała Stefana Wyszyńskiego, a oni przygotowali bardzo dobre, zgrabne wystąpienia. Absolwenci powinni coś takiego robić. Ksiądz im będzie na pewno zawsze potrzebny, ale nie zawsze konieczny. Ważne, że oni się spotkają, przygotują sobie herbatę. Życie, w które wchodzą, jest strasznie zatomizowane. Porozbijane są wszelkie wspólnoty. Ludzie żyją zupełnie obok siebie i dlatego ważne jest, by po pracy, raz w miesiącu porozmawiali kilka godzin, zrobili coś pożytecznego…
Przychodzą tu młodzi ludzie ze szkół średnich, już trochę ukształtowani przez duszpasterstwa, oazy, grupy, parafie. Są na różnym poziomie wiary, zaangażowania. Do czego chce Ksiądz prowadzić młodego człowieka? Jakby Ksiądz określił cel formacji, którą taki młody człowiek przechodzi w duszpasterstwie? Jakie wartości powinien mieć w sobie, wychodząc z duszpasterstwa?
W duszpasterstwie akademickim nie wolno zapomnieć o niezwykłej roli indywidualnych kontaktów duszpasterza. Tego problemu nie potrafiłem przez długie lata rozwiązać, ponieważ byłem sam. Później dostałem do pomocy księdza Wojtka. Po żmudnych, rozmaitych poszukiwaniach, wymyśliłem, że nie będę spał jedną noc w tygodniu. Jak byłem młody, to było bez szwanku. Teraz jest gorzej. W ciągu dnia mamy różne „okienka”, które zawsze przeżywamy przyspieszonym trybem. Rano — studenci śpią, trudno się obudzić o szóstej, a wieczór jest krótki. Natomiast oni chętnie siedzą po nocach. Ile razy wracałem nocą, około trzeciej godziny, widziałem rozświetlone akademiki. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby poświęcić noc. I tak jest ze środy na czwartek.
W spokojnych rozmowach dochodzi do sformułowania, nazwania, kim student chce być. Niejednokrotnie wybór studiów okazuje się chybiony. Często młody człowiek decyduje pod wpływem kogoś. Nie zawsze jest to złe, ale bardzo przeszkadza w odkryciu zasadniczego powołania. Najważniejsze, na początku, by pomóc podjąć własną decyzję. Obecne pokolenie różni się tym od dawniejszych, że ma o wiele większe trudności z podejmowaniem decyzji. Teraz ludzie całymi latami chodzą z nie rozstrzygniętą sprawą. Małżeństwo czy nie? To nie są wcale odosobnione historie. Duszpasterstwo winno pomóc im się określić. Bardzo ważna jest modlitwa duszpasterza. Często mówię: „Nowenna, żeby cię w końcu oświeciło”. Czasem to pomaga, bo on i ja jesteśmy jakoś wierzący. Owszem, są tacy szczęściarze, którzy przychodzą i od razu wiedzą, czego chcą, ale nie ma ich wielu.
Czyli tak naprawdę jest to odkrywanie prawdy o sobie?
Dokładnie o to chodzi. Ja mam doświadczenie, ale nie mogę za kogoś podjąć decyzji. „Ja nie jestem na twoim miejscu! Ty musisz ją podjąć!” Trzeba pomóc odkryć prawdę o sobie. Brat Roger powiedział, że prawda o moim powołaniu wypływa z najgłębszego pragnienia. Myślę, że dotarcie do tej prawdy następuje często przy różnego rodzaju wyjazdach, dniach skupienia, wyciszeniach. Duszpasterstwo akademickie szczególnie musi na nie zwracać uwagę.
Dalszy ciąg formacji jest ukształtowany przez odkrycie tego powołania?
Odkryte powołanie kształtuje nową rzeczywistość, która, moim zdaniem, jest duszpasterskim wezwaniem w Kościele. Ostatnio zaczyna przybywać coraz więcej powołań apostolskich, niekoniecznie kapłańskich. Niedawno przeżyłem bardzo trudną historię. Z jednej strony dostrzegałem ogromne ciążenie młodego człowieka do Eucharystii, do pogłębienia życia religijnego, a z drugiej niesamowitą inklinację do życia w małżeństwie. Dosyć długo to się ciągnęło. Po wielu latach niepokojów dwoje młodych ludzi odkryło i zrozumiało, że konkretyzacją ich powołań jest rodzinny dom dziecka. Już w tej chwili myślą o czwórce dzieci, które chcą adoptować. Jestem przekonany, że są takie środowiska, w które nie wejdziemy jako duchowni. One nas nie przyjmą. Dlatego Pan Bóg budzi apostolskie powołania ludzi świeckich. Myślę, że bardzo dużo rodzi się ich w duszpasterstwie. Rolą duszpasterza jest pomóc je odkryć i rozwinąć.
Jest Ksiądz zaangażowany w duszpasterstwo, Odnowę, Taizé, opiekuje się kolejarzami, tramwajarzami, domem rekolekcyjnym w Morzęcinie, dziesiątkami różnych spraw — oznacza to także nieprzespane noce, znalezienie czasu na kontakty indywidualne, które wymagają dużego skupienia i uwagi, koncentracji na osobach, oznacza to setki ludzi, którzy się przez ten most duszpasterski przewijają. Jak Ksiądz to wszystko godzi?
Usiłuję. To nie jest tak, że to się da zrobić. Ja to usiłuję zrobić. Doceniam teraz wyraźnie szlachetne zdrowie i siły, które miałem. To jest dar. Nauczyłem się wykorzystywać czas. Na przykład korzystam z „podwózki”. Wszelkie wyjazdy wakacyjne zawsze odbywałem w stadzie. To daje czas na rozmowy. Przy czym nie zawsze chodzi o gadanie. Odkryłem, że ważniejsze jest wysłuchanie, tak by ludzie mogli sami nazwać swoje sprawy… Kiedyś przyszedł student po radę do biskupa Harnasia — Adama Dyczkowskiego. Ale w pewnym momencie mówi: „Zanim ksiądz mi wszystko wyjaśni, to niech ksiądz mnie najpierw przytuli”. Oni szukają ojców.
Powołanie duszpasterza jest powołaniem do ojcostwa. Ojciec czasem przytula, a czasem mobilizuje do wysiłku. Z jednej strony chciałoby się przyciągać ludzi łagodnością, a z drugiej strony trzeba postawić im wymagania. Jak w Księdza posłudze wygląda to napięcie?
Chcę powiedzieć, że nie ma mojej spowiedzi, na której nie przepraszałbym Pana Boga za to, że za mało przytulam. Sądzę, że wiele rzeczy trzeba chwalić, uznać, pokazać jakieś dobro, które ktoś rzeczywiście zrobił w życiu duchowym. Ojciec powinien uznać: „za mało chwaliłem”. Myślę, że pomoże mi w tym rok Ojca… Najlepiej wymagać w indywidualnych kontaktach, zwłaszcza, jeśli są sakramentalne. Warto by człowiek widział, że to służy jego rozwojowi. Jednak trzeba szukać możliwości pogodzenia wymagań z akceptacją. Wiele razy musiałem czegoś uczyć, powtarzać. Tłumaczyłem to na przykładzie suszenia siana. Tyle razy się je rozwala i zwala. Gdy przychodzą deszcze, jest to syzyfowa praca. Jeśli ktoś ma problemy ze sobą, to musi po raz setny zaczynać. Tak jak siano: normalnie można wysuszyć je przez cztery dni, a czasem dwa tygodnie trzeba przewracać i suszyć, by było dobre.
Myślę, że absolutnie duszpasterzowi nie wypada tak głosić, by ludzi dołować, by wykazywać, że są do niczego. W tego rodzaju tendencje można wpaść wtedy, kiedy ma się swoje choróbki, zawódki i gorycz może się potem wylewać. Duszpasterz musi pilnować własnych nastrojów, ran, niepotrzebnie nimi nie zatruwać. Podczas napięć trzeba dopuścić młodzież do dialogu, sprowokować, żeby wyrażała swoje zdanie. Nie jest też dobrze, kiedy oni chcą — a taka może być tendencja — ustawić duszpasterstwo jako punkt usługowy: „Przychodzimy, płacimy, wymagamy”. Dlatego pragnąłbym, żeby o tym chcieli i mogli rozmawiać.
Czy są takie rzeczy, o których Ksiądz kiedyś marzył, aby zaistniały w duszpasterstwie, pomysły, które są ważne, nadal żyją, a są niezrealizowane?
Rzeczywiście marzył mi się dom duszpasterski, w którym mieszkaliby studenci. Trochę mam wyrzuty sumienia, że tego nie zrobiłem, bo myślę, że mając duże wpływy w czasach Solidarności, można było na placu Grunwaldzkim postarać się o możliwość wybudowania centrum duszpasterstwa akademickiego. Wówczas by to przeszło. Ale nie wykorzystałem dobrej passy. Wyobrażałbym sobie, że obok McDonald’ów, których tu jest pełno, stanąłby jakiś ładny, stylowy dom z kaplicą, z salami. Wtedy byłoby się bliżej ludzi. Pokusiłbym się o rzecz, która jest marzeniem. Jak daleko można podprowadzić formę wspólnoty w Kościele wśród ludzi świeckich? Zachęcałbym młodych duszpasterzy do następującego szaleństwa — wykupienia dla siebie mieszkania w domu akademickim. To chyba będzie trzeba zrobić. Zacząłbym od proponowania wspólnej kolacji. Nie wyszukanej, oczywiście bez żadnej modlitwy wstępnej. Trochę już takich rzeczy robiliśmy. Ale bez zamieszkania. Marzeniem każdego duszpasterza jest budowanie wspólnoty na serio. Wspólnota mieszkania ludzi, którzy się spotykają, wspólne śniadania odżywające w duszpasterstwach są dobre, choćby z tej racji, że to ludzi jakoś łączy. To mi się nie udało. Nie wykorzystałem szansy, która była.
Jak zmieniła się rola DA po roku 1989?
Przed rokiem 1989 nie było tak wielkiego uzależnienia młodego człowieka od różnych rzeczy, jak teraz: od komputera, od seksu, od własnego wyglądu… To jest nowy problem. Akurat znalazłem człowieka, którego już dwa razy wyrzuciło sito pracy. Nie dlatego, że on nie chce pracować, ale trafia na takie toksyczne prace. Czym on się teraz zajął? Ponieważ trafił w pracy na uzależnienie człowieka od szefa, zaczął zajmować się sprawą uzależnienia. Myślę, że rolą duszpasterstwa jest pomoc w tym względzie. Trzeba w to bardziej angażować świeckich, za mało się po nich sięga. To też jest szansa duszpasterstwa…
Jak świeccy jeszcze mogliby się włączyć?
Myślę o dziełach charytatywnych. Czekają domy dziecka, więzienia, itd. Następnie liturgia: ubogacenie jej starannie przygotowaną oprawą. Nie chodzi o burzenie, ale o wejście z nowym elementem do tego, co jest. To już jest zatrudnienie dla fachowców od aranżacji, scenografów, muzyków… Wyobraźmy sobie pochód z ewangeliarzem. On może być wystrzałowy, by rzeczywiście było widać, że ludzie cieszą się z obecności Jezusa między nimi. Zwłaszcza młodzież lubi znaki. Tu widzę wielkie pole do popisu. Marzę o duszpasterstwie jako zespole wielu ludzi odpowiedzialnych.
Jak duszpasterstwo przygotowuje ludzi do wejścia w świat?
Ważnym zagadnieniem dla ludzi świeckich jest przygotowanie do pracy, która niestety, jak wspominaliśmy jest ciężko chora. Myślałem, że sam ustrój demokratyczny spowoduje uzdrowienie sytuacji. Niektóre zakłady funkcjonują na zasadzie sekt. Często szef jest guru. Pomyślałem, że dobrze by było przetrenować pracę. W Morzęcinie, w domu rekolekcyjnym DA, odkopaliśmy książkę kardynała Wyszyńskiego pt. Duch pracy ludzkiej. Okazała się rewelacją. Wyszyński pisał na przykład o radości pracy. Próbowaliśmy znaleźć radość na przykład w suszeniu siana. Młodych ogarnia lęk, z jednej strony, przed możliwością zatrudnienia, a z drugiej przed utratą pracy. To często powoduje niesłychane, wręcz sekciarskie podporządkowanie się machinie pracy, zwłaszcza w dużych zakładach. Zastanawiałem się, co duszpasterstwo może zrobić? Chciałbym zorganizować takie dni skupienia, na których kończący studia mogliby spotkać się z chrześcijańskimi biznesmenami czy właścicielami spółek, zakładów i próbowali prowadzić ze sobą dialog.
Uczenie chrześcijańskiej pracy prawie nie istnieje. Bardzo rzadko ludzie pojmują pracę jako współpracę z Bogiem. Niewiele osób pamięta o modlitwie na początku dnia. Mało jest takich, którzy za pracę dziękują, cieszą się nią. Morzęcin ma ambicje być miejscem próby, przetrenowania pracy w normalnych warunkach. Dla mnie to jest też miejsce, gdzie można odpocząć. Nie wiem jak długo pożyję, ale mam od wielu lat ciągoty pustelnicze.
Można Księdzu zadać pytanie jako doświadczonemu duszpasterzowi: jakie Ksiądz widzi niebezpieczeństwa stojące przed duszpasterzem, zwłaszcza młodym, który wchodzi w duszpasterstwo? Tak z perspektywy lat, własnych może błędów, własnych pomyłek, ale też i obserwacji tych czasów, w których teraz żyjemy. Co jest niebezpieczeństwem dla duszpasterza i dla duszpasterstwa?
Kiedy wchodziłem w duszpasterstwo akademickie, pamiętam, że ostrzegano mnie, żeby nie było ono kawiarniane. Widocznie gdzieś coś takiego było. Studenci przychodzili, popili sobie, porozmawiali i poszli. Spłycenie może być ciągłą pokusą duszpasterza i duszpasterstwa. Duszpasterz powinien dbać o pogłębienie duchowe. Można powiedzieć, że Seminarium Odnowy w Duchu Świętym uratowało mnie przed zramoleniem. Byłem już po czterdziestce. Wtedy rozpalił się mój charyzmat radości, siły przebicia, przepowiadania, lepszego, większego słyszenia Słowa Bożego. W nurcie odnowy charyzmatycznej pilnują rekolekcji. Po takich rekolekcjach, podobnie myślący księża, dla których mógłbym być ojcem, powiedzieli: „Może spróbowalibyśmy spotykać się nie tylko przy herbatce czy drinku, ale na modlitwie?”. W świecie księżowskim to wielka rewelacja. To już trwa trzeci rok. Spotykamy się co miesiąc na modlitwie, żeby nie spłycieć.
Niebezpieczna jest adoracja duszpasterza, jego kult przysłaniający wszelkie inne dobra. Stoją przy nim różne cherubiny, serafiny, trony i czasami nie dopuszczają normalnych owieczek, które gdzieś tam się błąkają. A duszpasterz może być bardzo zadowolony z tych kadzideł, „chórów anielskich”. Trzeba bardzo uważać i wpuszczać do duszpasterstwa szczupaka, który od czasu do czasu powiedziałby ostro, jak jest naprawdę.
Kiedy ciężka praca nad i z człowiekiem przynosi owoce i daje ogromnie dużo satysfakcji, to wtedy zwodnicza może być wdzięczność ludzka. Zaczyna się otwierać okienko do komnatki, gdzie rezyduje pycha, która niszczy duszpasterza i opuszcza go trzy dni po jego pogrzebie.
Każdy człowiek ma swoją wrażliwość seksualną. Duszpasterz też. Bardzo ważna jest tutaj czujność, zwłaszcza młodych duszpasterzy, chociaż starzy też muszą na to zwracać uwagę. Dzisiaj panuje bowiem pod tym względem duża swoboda. Kiedyś bardzo dowcipnie zagadnęła mnie starsza kobieta i zapytała, czy znam siedem sposobów uwodzenia duchownych. Na sroczkę, na przyjaciółkę, na gosposię, na choroby… Dlatego potrzebny jest dystans. Czasem z tego powodu jestem dosyć szorstki. Taka jest cena. Ta szorstkość jest obroną.
Mnie najbardziej prześladuje pokusa zamknięcia. Najgorzej, gdy duszpasterz zamyka się i studenci razem z nim. Zawsze mi się wydaje, że ktoś mówi, żebym patrzył na akademiki, żeby „idźcie ofiara spełniona” znaczyło: „idźcie do akademików, zobaczcie kogo w kościele nie było”. To jest otwarcie.
Istnieje też niebezpieczeństwo cieplarni, czyli stworzenia w świecie normalnym, jakim jest duszpasterstwo akademickie, czegoś nienormalnego. Potem wychodzą ludzie z duszpasterstwa i nie wiedzą, jak wejść w życie, bo nagle pospadały wszystkie klosze i zasłony.
Jaki powinien być duszpasterz, żeby nie narzucał swojego stylu działania, aby swoją osobą nie zniewalał ludzi, których ma pod opieką?
Na pewno nie taki, jak ja. To trzeba powiedzieć, ponieważ ja zdaję sobie sprawę, że jestem osobą przytłaczającą, uzależniającą, zniewalającą, wywołującą lęki. Ktoś przyszedł do mnie: „Od miesiąca się czaję, żeby przyjść. Strasznie się bałam”. Żeby duszpasterzowanie przynosiło owoce, to trzeba je lubić. Mam coś takiego w naturze jak rolnik, nie lubię opuszczać zasadzonej rośliny. Bardzo rzadko idę spać, jeżeli wiem, że pelargonie nie są podlane. Tak samo w stosunku do ludzi, zanim zasnę, jeszcze dwa razy pomyślę o wszystkich, z którymi byłem. Mnie interesują ludzie. Nie muszę się do tego zmuszać. Młody człowiek zawsze był dla mnie nową książką. Cieszę się na nowy rok akademicki, na Biały Dunajec, bo tam otwierają się „nowe książki” do czytania. Poznawanie tych nowych światów to frajda.
Duszpasterza powinna charakteryzować radość uczestniczenia w rozwoju człowieka. Najpierw go poznaję, a potem patrzę, jak się rozwija. Mogę mu towarzyszyć w drodze. Duszpasterz idzie, towarzyszy, pilnuje… Jest taki moment głupienia w czasie studiów, zwłaszcza, jeśli trafi się pierwsza miłość, to czasem trzeba go za bary złapać, wprost przytrzymać, ażeby mógł oddech chwycić, albo mu zimną wodę na łeb wylać. To też jest rola duszpasterza.
Duszpasterz nie powinien przywiązywać do siebie. Myślę, że to jest zwłaszcza niebezpieczne dla żeńskiej części duszpasterstwa, emocjonalnie zapatrzonej w duszpasterza. Niedobrze, jak ksiądz się tym bawi. Powinien coś zrobić, aby przerwać zbytnie przywiązania, bo potem ciężko jest tym dziewczynom i jemu też. Trzeba zadbać o dobry dystans, a jednocześnie mądrą bliskość… Tu nie chodzi o oziębłość, lecz o to, żeby serce było bez przerwy rozdawane. Oczywiście, jeżeli miałoby się rekrutować ludzi do duszpasterstwa akademickiego, to na początku postawiłbym pytanie: „Czy jesteś szczęśliwy?”. To ogromnie ważne wszędzie tam, gdzie się pracuje z ludźmi. Oni są sensem mojego życia i jestem z nimi szczęśliwy.
Oceń