Tobiasz Weisman
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Wyczyść

To było w Nazarecie. Zaszedłem do Bazyliki Zwiastowania. Wszedłem do środka i nagle coś się stało. Nie mogłem zrobić kroku. Dosłownie skamieniałem. I tylko czułem się taki szczęśliwy. Stan, którego nijak nie potrafię oddać słowami. Nigdy przedtem ani też potem czegoś podobnego nie przeżywałem. Myślałem tylko: Dobry Boże, pozostaw mnie na zawsze w tym miejscu, jest mi tak dobrze. I wiedziałem, że On jest tuż… Później pytałem sam siebie — dlaczego spotkało to akurat mnie, nie ochrzczonego Żyda…? Dlaczego akurat w tym miejscu?

Począwszy od jesieni 1993 roku organizowaliśmy w naszym klubie polonijnym w Sankt Petersburgu eliminacje mickiewiczowskich konkursów recytatorskich.

W 1994 roku przyjechała na konkurs z dalekiej północy młodziutka, piętnastoletnia dziewczyna. Recytowała pięknie, z ogromnym zaangażowaniem ŚwiteziankęSonety Krymskie — nie tak dobrze, żeby w silnej konkurencji wygrać, natomiast wystarczająco dobrze, żeby zainteresować swoją osobą petersburskich Polaków i konsula generalnego.

— Taniu, skąd znasz język polski? Czy to rodzice ciebie nauczyli?
— Nie, moi dziadkowie mówili jeszcze po polsku, ale oni już nie żyją.
— No więc skąd ty znasz polski?
— Wie pan, u nas jest taki starszy już pan Tobiasz Weisman, kiedyś był u nas w Kotłasie naczelnym inżynierem w kombinacie przemysłu lekkiego. Ja tych czasów nie pamiętam, ale moi rodzice pamiętają. On już od wielu lat jest na emeryturze. W naszym muzeum krajoznawczym zebrał Polaków, ich dzieci, jak też wnuki polskich zesłańców. Uczy nas języka polskiego.
— Taniu, mam do Ciebie gorącą prośbę: daj panu Tobiaszowi po powrocie moją wizytówkę i zapytaj, czy mógłby do mnie przedzwonić.

Dosłownie trzy dni po wyjeździe Tani, wieczorem, zadzwonił telefon.

— Pan Zdzisław, przepraszam, pan konsul generalny?
— Słucham pana…
— Niech mi pan wybaczy moje błędy w polskim, ale ja już bardzo dawno nie rozmawiałem z Polakiem z Polski…
— Słucham pana… Mówi pan piękną polszczyzną.
— Dziękuję, wiem, że tak nie jest, ale dziękuję… I niech mi pan wybaczy.
— No już dobrze — słucham pana…
— Ja jestem Tobiasz Weisman, z Kotłasu…
— Mój Boże, cieszę się bardzo. Słyszałem o pańskiej pięknej pracy, chcielibyśmy panu pomóc, nie tylko dając książki. Słyszeliśmy o Polakach w Kotłasie…
— Panie Zdzisławie, niech pan wybaczy, że tak się do pana zwracam, ale ja jestem stary człowiek. Polacy są tutaj nie tylko w Kotłasie, są również w pobliskiej Koriażmie, są w Solwycziegodsku, są w okolicznych pasiołkach. Te osady, niektóre z nich zbudowane są na polskich kościach. Pan musi do nas koniecznie przyjechać, tu polscy konsulowie ostatni raz byli jeszcze z Kujbyszewa, od generała Sikorskiego. Podobno tu ich aresztowali… Panie Zdzisławie, pan musi tutaj jak najprędzej przyjechać. Przyjedzie pan?
— Tak, ma pan moje słowo.

Pojechałem z moim kolegą i współpracownikiem Olkiem Wasilewskim wczesną wiosną następnego roku. Była druga połowa kwietnia. Na miejscowym lotnisku oczekiwał nas pan Tobiasz, mer, gromadka dziennikarzy, miejscowi Polacy… Był też doktor Włodzimierz Michajlenko, petersburski historyk z tamtejszego środowiska polonijnego, który znał Kotłas i okolicę jak przysłowiową własną kieszeń. To on właśnie był pierwszym łącznikiem pomiędzy petersburską Polonią i dalekim, północnym, zapomnianym kotłaskim środowiskiem polonijnym. Zawieziono nas do więcej niż skromnego hotelu, zapoznano z programem… Jednakże dla nas najważniejsze, oprócz spotkań z Polakami, którzy na dowód pamięci ze strony Polski czekali długie dziesiątki lat, były spotkania z panem Tobiaszem…

Jego osobowość dosłownie mnie poraziła. Bił z niego niezwykły pokój. Pokój duszy i pokój człowieczego serca…

— Wie pan, to jest miasto dwóch kategorii ludzi: zesłańców i obozowych nadzorców.
— Czy to się odczuwa jeszcze dziś?
— Hm… Czy zapamiętał pan tego starszego, sympatycznego pana, który kilka minut temu przeszedł obok nas?
— Tak pięknie się panu ukłonił, czy to ktoś znajomy?
— Był w moim obozie szefem karauła (warty).
— Ale…
— Oni mnie wszyscy teraz szanują, byłem ponad dwadzieścia lat naczelnym inżynierem w tutejszym kombinacie. Nigdy też im nie ubliżałem. Pan Bóg uchronił mnie przed pogardą, tym ostatnim orużijem (bronią) niewolnika. Starałem się tych chłopców zrozumieć: oni wychowywali się na froncie. Cóż oni umieli robić — tylko trzymać wintowkę ze sztikom (karabin z bagnetem), to i przydzielili ich do kompani wartowniczych… Wie Pan, kiedy byłem już naczelnym inżynierem, przychodzili wielokrotnie do mnie i namawiali, żebym wstąpił do partii. Nigdy im nie powiedziałem, że po tym wszystkim, co mi uczynili, jest to po prostu bezczelność; tam byli zresztą również porządni ludzie, których szanowałem… Mówiłem im wtedy, że jestem po prostu wierzącym Żydem i to jest prawda, również dzisiaj. Wie Pan, że dawali mi spokój.

Bardzo bym chciał, żeby tu był Kościół katolicki. Chciałbym nie tylko ze względu na Polaków, przecież całe starsze pokolenie jest ochrzczone, oni mają prawo do kapłana… Tu już przyjeżdżał ksiądz Krzysztof Pożarski, ale na północy powinien być kapłan, ludzie tutejsi tak długo czekają. Wie pan, że tu budują dopiero pierwszą cerkiew? Kiedyś przed wojną, jeszcze w Tarnowie, a potem w Krakowie, lubiłem zachodzić do kościołów. Nie na nabożeństwa — ja byłem młodym i bardzo gorliwym syjonistą, chciałem budować Erec Israel — ale wtedy, kiedy było w nich pusto. Siadałem w ławce i trwałem w zadumie. To było najlepsze miejsce. Czy to była modlitwa? Nie wiem. Widzi Pan, ja jestem rozerwany: ja naprawdę czuję się w pełni Żydem i w pełni Polakiem.

Pojechaliśmy potem na miejsca, gdzie były kotłaskie łagry, pozostały tam jeszcze konstrukcje baraków, domki, w których mieszkali nadzorcy… Przez te obozy przeszło blisko milion polskich zesłańców. Tych, co przeżyli, los rozrzucił po świecie.

— Tu mieścił się tak zwany specłagier albo inaczej sztrafłagier. Więźniów w tym łagrze traktowano wyjątkowo okrutnie. To w nim był więziony Aleksander Isajewicz Sołżenicyn…
— Siedzieliście razem?
— Tak, wprawdzie bardzo krótko, ale wystarczająco długo, żeby się poznać… Nie rozumiem dziś Aleksandra Isajewicza… A może manipulują jego wypowiedziami?
— Czy chodzi Panu o tę nutę nacjonalizmu, która jest w nim tak bardzo wyraźna?
— Nie, staram się i chyba mogę zrozumieć, to jest raczej ból jego — Rosjanina, ból i szloch nad cierpiącą Ojczyzną. Pamięta Pan: Ja, Milion i cierpię za miliony… Wyczuwam w nim niekiedy agresję, która jest tak bardzo do niego niepodobna. Jest i antysemityzm w tym człowieku, czego zupełnie nie mogę pojąć. Ale może się mylę, może niewłaściwie go odczytuję? Nie wiem, ale Aleksander Isajewicz dla mojego pokolenia zawsze będzie wielkim człowiekiem, on jest wielkim.

I już na koniec zaprowadził nas pan Tobiasz na tak zwany DOK (Dieriewo Obrabytwujuszczij Kombinat, po polsku tartak, ogromny tartak) i Makarichę… dwa stare, zarośnięte i bardzo zaniedbane, a może po prostu już zapomniane, cmentarze.

— Tu chowano więźniów. Najczęściej po kilku w jednej mogile… Tu leżą kości tysięcy Polaków. Ja specjalnie przyprowadziłem państwa na to miejsce. Tu jest zbiorowa mogiła — w niej pochowano człowieka, z którym związał mnie los w największych doświadczeniach. Tu leży doktor Bergeris, znany lekarz wileński i mój przyjaciel. To dzięki niemu przetrwałem obóz, on nie doczekał… Zresztą czy byłaby to dla niego wolność — bez Polski. Przecież nie pozwoliliby mu do niej powrócić…

Pan Tobiasz zamyślił się, w jego dobrych oczach były łzy.

— Zna pan, panie Konsulu, Szema Israel? Pomodlimy się? Tu nigdzie nie ma rabina, ja sam dla siebie staram się być rabinem. To takie trudne…

Modliliśmy się, my w ciszy, półgłosem odmawiając Anioł Pański, pan Tobiasz głośniej, po hebrajsku odmawiał fragmenty Kadisz. Wokół topniejący śnieg, rozlewiska Siewiernoj Dwiny, obok nieco zaskoczony, życzliwy nam mer Kotłasa; jego rodziców też zesłano tutaj.

— Panie konsulu, na starość mam jeszcze dwa marzenia. A może dwa pragnienia, bo marzeń to pewnie mam więcej… Chciałbym bardzo, żeby na tych miejscach stanęły krzyże. Polskie, katolickie krzyże… I jeszcze bardzo bym chciał, żeby dwa moje rodzinne miasta — Tarnów, w którym się urodziłem, spędziłem cudowną młodość oraz Kotłas, z którym los związał mnie na dobre i złe, i w którym przeżyłem już ponad pięćdziesiąt lat — zawarły ze sobą umowę o współpracy. Tu w Rosji to się nazywa: goroda–pobratimy. Rozmawiałem już na ten temat z władzami miasta, poprą moje idee. Tyle, że północne miasta w Rosji, to pan przecież wie, są dziś biedne jak myszy kościelne — ja pewnie powinienem powiedzieć jak myszy z biednej bożnicy, co? Chciałbym też, żeby na krzyżach były tablice dwujęzyczne: po polsku i po rosyjsku. Kotłas to polska Golgota… Oni tutaj to potwierdzą.

Czy po osiemdziesiątce można jeszcze marzyć? Chociaż powiem panom, że ja wierzę w cuda. Dla mnie takim cudem była wizyta pana Tadeusza Walczaka, kotłaskiego zesłańca, który przyjechał do nas z Londynu i ze wszystkich sił nam pomaga oraz pana redaktora Kazimierza Zyberta, „kotłaszanina” z Warszawy. Kiedyś napisał do nas polski Żyd ze Szwecji, prosił, żeby mu odnaleźć ślady jego pobytu w kotłaskich łagrach. Znaleźliśmy te dokumenty. Wtedy przyszedł mi do głowy zupełnie szalony pomysł. Wiedziałem przecież, że moja rodzina, moi bliscy, zostali wymordowani w czasie okupacji. Ale ja chyba całe życie miałem nadzieję, że może chociaż ktoś ocalał… Poprosiłem go, żeby poszukał… W 1993 roku zadzwonił telefon, a słuchawkę — jak zwykle — podniosła żona. Po chwili weszła do mojego pokoju blada jak ściana: „Słuchaj, to Tel Awiw do ciebie…”

Tu ludzie wciąż się boją. Moja żona też się boi. Ona jest prawosławna, Rosjanka. Kiedy usłyszała słowo Tel Awiw — natychmiast pomyślała sobie, że wyjadę do Izraela i ją zostawię… Jak mogła po ponad czterdziestu latach tak pomyśleć? Mogła, komuniści przez lata swoich rządów zniszczyli tradycyjne wartości, mentalność, zniszczyli w Rosji rodzinę. Cóż to takiego rzucić tutaj żonę? Ona, pamiętając, że jestem Żydem, zapomniała na chwilę, że nie jestem pobolszewickim Rosjaninem, zapomniała też, że jestem Polakiem — Żydem i Polakiem z Polski… Dla mnie rodzina to świętość. Pojechałem do Izraela. Byłem tam i wszyscy bardzo dziwili się, że wracam. Mogłem ściągnąć tam rodzinę. Pamięta pan? Jest jednak powiedziane: Starego dębu nie przesadzaj! Wróciłem. Jednakże znów po pięćdziesięciu latach byłem na świętej ziemi Izraela. I to był cud. Nie jedyny…

Panie Zdzisławie, tak naprawdę, to ja wcale nie mam na imię Tobiasz, choć to piękne imię. Moje prawdziwe imię było dla Ruskich za trudne, tak samo jak i moje otcziestwo, przylgnęło więc do mnie Tobiasz Lejbowicz, imię pielgrzyma. Przywykłem do niego, ale rodzice nadali mi imię Chaim, to znaczy Życie. Od mojego imienia jest to słynne LechaimZa życie… Ja nigdy w swoim życiu nie piłem alkoholu. Dlatego wytrwałem na stanowisku naczelnego inżyniera ponad dwadzieścia lat, dyrektorzy się zmieniali, a co jeden to większy pianica; potrzebny był ktoś do roboty. To i byłem…

* * *

Chaim Weisman był najstarszym synem w rodzinie przedsiębiorcy galicyjskiego. Urodził się w CK Austro–Węgrach, na początku I wojny światowej — wojny, która zatrzęsła tamtym światem, a jej skutków nie przewidział nikt z tych, którzy ją wywołali. Wychował się w Polsce i po polsku. Zapracowany ojciec nadzorował swoje przedsiębiorstwa w Tarnowie, we Lwowie, w Częstochowie, w Biłgoraju i w Zamościu, mama — nie zrealizowany talent muzyczny, osoba bardzo wrażliwa — przekazała swoją wrażliwość dzieciom, trzem chłopcom, którzy pojawili się na świecie zgodnie z zasadą „co rok to prorok”. Była przywiązana do tradycji żydowskiej, do religii Mojżeszowej, a jednocześnie była bardzo polska, korzeniami wrośnięta w polską kulturę, w polską, niełatwą przecież codzienność. Ojciec uczył pracy, szacunku dla tradycji i wartości, mama — Chopina, Mickiewicza, Wyspiańskiego… Chaim był dobrym uczniem. Tarnowskie Gimnazjum imienia Kazimierza Brodzińskiego dało mu podstawy solidnego, klasycznego wykształcenia. Wyniósł z niego znajomość literatury polskiej i literatur klasycznych i tej wiedzy nigdy nie zapomniał. W tarnowskim gimnazjum poznał grekę, łacinę, angielski, francuski i niemiecki. W porządnej Jesziwie i w domu poznał biblijny i liturgiczny hebrajski. Tej wiedzy również nigdy nie zapomniał, chociaż w sowieckim „raju” nikt jej nie potrzebował. Tam przez długie lata wiedza była niebezpieczna. Nikt też nie potrzebował prawnika z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Na Uniwersytecie Chaim był młodym i bardzo zdecydowanym syjonistą, wiedział, że chce wyjechać do Ziemi Świętej — Erec Israel, chciał odbudowywać państwo króla Dawida. Widział też doskonale, jak zmienia się sytuacja w Europie, nie miał wątpliwości, w jakim kierunku to wszystko zmierzało. Zmieniała się też Polska, zmieniała się wcale nie na lepsze… Wyjechał.

Na ziemi Izraela — państwa Izrael jeszcze wówczas nie było — przeżył i przepracował może trochę więcej, może trochę mniej niż rok. W kibucu i telawiwskiej drukarni był szczęśliwy. W żydowskiej tradycji szczęście, przyjemności nigdy nie wyprzedzają obowiązku, pracy, rodziny… W dalekiej Polsce zmarła matka, ojciec po jej śmierci załamał się i podupadł na zdrowiu. Wezwał więc najstarszego z synów — Chaima, by ten wziął na siebie ciężar prowadzenia interesów rodzinnych. Chaim był do tej roli w pełni przygotowany, wyjeżdżał z Polski z rozdartym sercem i wracał doń z równie rozdartym. Pokochał Ziemię Dawidową, kochał również gorąco swoją matkę i swoich najbliższych, kochał swój Tarnów i Kraków, kochał Polskę. To była jego Polska, beznadziejnie pognębiona, zagrożona wojną… Kilka tygodni przed strasznym wrześniem ożenił się z młodziutką dziewczyną z Częstochowy. Miała na imię Bronia, Bronisława…

— Tyle lat minęło, a ja wciąż noszę przy sobie jej fotografię. Dlaczego wyszła za mnie w przededniu wojny? Była polską, katolicką dziewczyną. To była piękna, szalona miłość…

Hitlerowcy rozstrzelali Bronię jeszcze we wrześniu 1939 roku w Częstochowie. Chaim uciekał na Wschód, do Lwowa. Tam był jego ojciec i bracia. Nie dane mu było już ich zobaczyć. Jak zginęli — dowiedział się z relacji polskich sąsiadów. Uciekał więc dalej na Wschód, w głąb imperium Stalina. Fenomen żydowskiej solidarności niejeden raz budził to zawiść, to znów jakieś racjonalnie nieuzasadnione poczucie zagrożenia u gojów. Ta solidarność pozwalała przetrwać przez wieki w jakże często trudnych warunkach diaspory. Chaimowi jego współbracia pomogli się urządzić niemal na krańcu świata. Ten rozbitek potrzebował poczucia bezpieczeństwa, pewności, że tam, gdzie przyjdzie mu żyć — wojna nie dotrze. I tylko miał zmienić imię — Tobiasz, to brzmi prościej, jeszcze lepiej zaś Tobiasz Lejbowicz — i broń Boże nie przyznawać się, że w burżuazyjnej Polsce studiował równie burżuazyjne prawo… Został księgowym w zakaukaskim kołchozie. Pewnie przeżyłby tę wojnę, jakoś tam zagoiwszy rany — czas przecież leczy wiele, może nawet wszystko, za wyjątkiem ludzkiej pamięci — gdyby nie ta Polska. Nijak nie mógł jej zapomnieć. Kiedy po długim czasie na ich koniec świata dotarły wieści o armii generała Andersa, postanowili wraz z kolegą za wszelką cenę dostać się do niej. NKWD nie kochało tej armii. Tobiasza i jego kolegę aresztowano, piatdziesiat wośmaja statiaizmiena rodiny (58 § — zdrada ojczyzny) — to nie były żarty. Wieziono ich na Workutę, po drodze zachorowali na malarię. To pewnie cud, że ją przeżyli. Nie dojechali do Workuty. Zarażonych więźniów pozostawiono w kotłaskim razpriedielitiele — obozie przejściowym. Do 1917 roku na mapie Rosji nie było miasta Kotłas. Pojawiło się wraz z liesopowałem i łagrami… Po dziś dzień szare, smutne, bardzo ubogie, sowieckie miasto. Obok przepiękne rozlewiska Siewiernoj Dwiny, rzeki, której wody mają kolor sosny. Przetoczyła ona tysiące, miliony drzew… Młody lekarz, przyjaciel Chaima — Tobiasza Weismana, doktor Grinszpan, nie przeżył obozu… Tobiasz opuścił obóz tuż przed śmiercią Stalina, jeszcze w 1952 roku. Nie wolno mu było jednak opuszczać Kotłasu.

Ułożył sobie życie, był twardy. Poznał młodą, rosyjską dziewczynę, której los też nie oszczędzał. Postanowili być ze sobą na dobre i złe… Wytrwali, wierni sobie aż do śmierci. Wychowali syna. Bardzo dumny był pan Tobiasz ze swojej wnuczki, która postanowiła zostać lekarzem.

— To silna, krzepka dziewczyna. Będzie dobrym lekarzem tak jak Andrzej Chmiel.

Andrzej, jego sąsiad i wychowanek, syn zesłańców ze Lwowa, kiedy dorósł — stał się dla Tobiasza bratnią duszą. Mówił o nim: synek

W kotłaskim kombinacie przemysłu lekkiego, najpierw jako normowszczyk, później już jako naczelny inżynier przepracował dziesiątki lat, aż do emerytury. Ukończył w międzyczasie sowiecki Tiechinstitut, został inżynierem. Zdobył sobie powszechny szacunek w mieście. Kiedy przyjechaliśmy wraz z Olkiem Wasilewskim do Kotłasa pierwszy raz, kolację na naszą cześć wydał jeden z najbogatszych, a może i najbogatszy człowiek w mieście. Zrobił to, bo wiedział, że jesteśmy gośćmi i przyjaciółmi Tobiasza Lejbowicza — tak nazywano pana Tobiasza w Kotłasie. Ten człowiek przedstawiał się jako kupiec III gildii Nipiein, był jeszcze stosunkowo młody, ot taki gość około czterdziestki. Emerytowany milicjant zdążył się w swojej karierze dopracować stołka zastępcy komendanta miejscowej milicji. Pamiętam jego opowiadanie: „Coś wyniknęło w kombinacie. Ja, młody, ale starszy już lejtnant milicji, dostałem polecenie wyjaśnić i rozwiązać sprawę. Nie pamiętam już dokładnie o co chodziło — pewnie jak zawsze w tamtych czasach jakieś chiszczienije socjalisticzeskogo immuszcziestwa, czyli jakaś drobna kradzież. Kradli przecież ludziska, żeby jakoś żyć… Przychodzę więc do tego kombinatu — dyrektor albo z rozpaczy, albo też dlatego, że po prostu alkoholik od rana zalany. Walę więc do naczelnego inżyniera, siedzi za biurkiem taki drobny człowieczek. Jak nie huknę na niego, a on nic… Ja wrzeszczę, a on nic. Wykrzyczałem swoje, a on tylko:

— Skończył pan?
— Pan?… Nie towarzysz?… No, skończyłem…

Jak mi dał lekcję! Zakończył, że najpierw trzeba mieć w głowie i w sercu, a dopiero potem na pagonach. To wszystko powiedział, nie podnosząc głosu, nie ubliżając mi. Najpierw byłem porażony jednym: on się mnie, przedstawiciela władzy, nie bał. W Związku Sowieckim, a i teraz w Rosji, milicjant, urzędnik, byle kapral w wojsku — to władza. A władzy należy się bać. On się nie bał. Później zacząłem odczuwać wstyd, jak mały chłopiec, który zbroił, i któremu tata udziela reprymendy, pewnie lepiej byłoby, żeby przyrżnął po pupie. Na koniec zauważyłem, że on chce mi pomóc i jest mi życzliwy. Wie Pan, ja w swoim życiu nikogo nie obdarzyłem takim szacunkiem… Później już zawsze we wszystkim radziłem się jego, także wtedy, gdy postanowiłem zmienić moje życie, zostawić milicję i założyć własną firmę. Niech pan nie myśli, że było to proste. Tu na północy nic nie jest proste”.

Na kotłaskiej ulicy nikt obok niego nie przechodził obojętnie, ale w trakcie naszego pierwszego spotkania z kotłaską Polonią i działaczami Sowiesti w miejscowym muzeum odczuliśmy całą pełnię jego autorytetu, który nikomu niczego nie narzuca, który po prostu jest obok, by służyć. Całym sobą, w każdej chwili, służyć…

On ich zorganizował, on dzieci i wnuki uczył mowy ich dziadów, ich ojców, on po raz pierwszy zaprosił do Kotłasu księdza Krzysztofa Pożarskiego, pewnie pierwszego księdza katolickiego — nie więźnia — w historii tego miasta. On zachęcił do pracy nie tylko Polonię.

— Czasem mam jeszcze marzenie, tak bardzo chciałbym zobaczyć przed śmiercią mój Tarnów… Ale czy to możliwe?

Wtedy pierwszy raz rozmawialiśmy jeszcze o Roczegdzie i Kułajłagu, o polskiej bibliotece dziecięcej, o organizacji wyjazdów kotłaskich dzieci polonijnych na wakacje do Polski. Nade wszystko jednak o Polsce, temat „Polska” wciąż powracał, wciąż go było mało. Tej Polski, która nagle, po latach, pojawiła się znów w Kotłasie, wciąż go było mało. Ja zaś myślałem, jak zorganizować wyjazd pana Tobiasza do Tarnowa, jak…?

* * *

Począwszy od 1992 roku organizowaliśmy — tamtejsza Polonia i Konsulat — w Sankt Petersburgu rokrocznie, w miesiącu maju, festiwale kultury polskiej. Z czasem zaczęła nam w ich organizacji pomagać „Wspólnota Polska”. W tym roku gościem Festiwalu miał być pan profesor Andrzej Stelmachowski. Któregoś wieczoru, w trakcie naszych długich biesiad, opowiedziałem mu historię pana Tobiasza i poprosiłem o pomoc. Niespełna tydzień po wyjeździe Profesora nadeszły oficjalne zaproszenia ze „Wspólnoty Polskiej” oraz od władz miejskich Tarnowa.

Przed wyjazdem do Polski pan Tobiasz i doktor Andrzej Chmiel zatrzymali się na dwa dni u nas, w petersburskim konsulacie.

Tobiasz był w Warszawie po raz pierwszy od 1939 roku, przyjechał do miasta, którego zupełnie nie znał. Tamtej jego Warszawy nigdy już nie będzie, ale i tę nową natychmiast pokochał. Jego zaś młody przyjaciel — był dosłownie zauroczony…

Agnieszka Panecka — redaktor biuletynu „Wspólnota Polska” — absolutnie ich nie krępując, pokazała im właściwie wszystko… Opowiadali mi po powrocie przedziwną, warszawską historię: dostali jakieś kieszonkowe, coś tam wymienili i kiedy kiszki zaczęły przysłowiowego marsza grać — zaszli do jednej ze staromiejskich knajpek coś zjeść i koniecznie żywieckiego piwa wypić. Tobiasz musiał sprawdzić, czy „Żywiec” jest wciąż tak dobry jak w czasach jego młodości. A tu niespodzianka: okazuje się, że w menu jest jeszcze żur! Jego ukochany żur, który w Tarnowie gotowała jego świętej pamięci Mama…

Na spotkaniu w Tarnowie pan Tobiasz bodaj pierwszy raz w życiu robił za gwiazdę, ale to był jego Tarnów. Odwiedził swoje stare gimnazjum, które dziś, jak przed laty, nosi imię Kazimierza Brodzińskiego. Był w domu swoich rodziców, w pokoju, gdzie przed laty świętował swoje Bar Micwa — wejście w dorosłe życie. Czy mógł wówczas pomyśleć — jakie ono będzie? Obcy ludzie, którzy dziś tam żyją, przyjęli go bardzo serdecznie… Wieczorami wędrował w Andrzejowej asyście ulicami swojego miasta, które choć na chwilę odzyskał po latach. Prezydentowi Tarnowa, panu Romanowi Ciepieli, wieźli list od władz Kotłasu z propozycją współpracy… Prezydent podejmował ich nadzwyczaj serdecznie i zapowiedział rewizytę w Kotłasie. Potem był Kraków, Wawel, uniwersyteckie korytarze, kościół mariacki, sukiennice, pamiątki dla najbliższych… znów Warszawa.

Sen, przepiękny sen, czy to wszystko było realne ? Wracali do Rosji.

Wtedy właśnie opowiedział mi pan Tobiasz historię z jego ostatniej, równie niepojętej jak ta do Polski, wyprawy do Izraela…

— To było w Nazarecie. Zaszedłem do Bazyliki Zwiastowania. Wszedłem do środka i nagle coś się stało. Nie mogłem zrobić kroku. Dosłownie skamieniałem. I tylko czułem się taki szczęśliwy. Stan, którego nijak nie potrafię oddać słowami. Nigdy przedtem ani też potem czegoś podobnego nie przeżywałem. Myślałem tylko: Dobry Boże, pozostaw mnie na zawsze w tym miejscu, jest mi tak dobrze. I wiedziałem, że On jest tuż… Później pytałem sam siebie — dlaczego spotkało to akurat mnie, nie ochrzczonego Żyda…? Dlaczego akurat w tym miejscu?
— Ta młodziutka Dziewczyna, która tam przeżyła Zwiastowanie, była przecież tak jak pan — nie ochrzczoną Żydówką…

Jesienią jeszcze tego roku stanęły krzyże i tablice na kotłaskich cmentarzach. W uroczystościach uczestniczyli Tarnowianie, a ich prezydent wraz z merem Kotłasu, w obecności pana Tobiasza Weismana, podpisali umowę o współpracy miast Tarnowa i Kotłasu. W czasie uroczystej mszy świętej, jaką w tym dniu w kotłaskim muzeum odprawił ksiądz Krzysztof Pożarski, pan Chaim — Tobiasz Weisman czytał lekcję ze Starego Testamentu. Wcześniej na cmentarzach prowadził Kadisz modlitwę za zmarłych…

Niespełna rok później krzyże stanęły w Kułajłagu. Pomogła Rada Ochrony Pamięci, Walk i Męczeństwa, pomógł niestrudzony, londyński przyjaciel pana Tobiasza — pan Tadeusz Walczak…

Do Tarnowa na wakacje pojechały kotłaskie dzieci. Zaproszono i pana Tobiasza… Niestety, nie mógł już pojechać.

Zapadła kilkumiesięczna cisza. Wreszcie nie wytrzymałem i zadzwoniłem…

Telefon podniosła żona pana Tobiasza.

— To pan Zdzisław? — szloch w słuchawce — On mi umarł. To był ciężki zawał. Niech mi Pan wybaczy, że nie zawiadomiłam. Ja wtedy zapomniałam, że pan zna rosyjski. Przecież zawsze rozmawialiście po polsku… On tak bardzo wszystkich Was kochał…

* * *

Gdy Pan wywiódł z niewoli uprowadzonych z Syjonu,
Byliśmy jak we śnie,
Wtedy usta nasze pełne były śmiechu,
A język nasz radości.
Wtedy mówiono wśród narodów;
Pan dokonał z nimi wielkich rzeczy.
Wielkich rzeczy dokonał Pan z nami,
Przeto byliśmy weseli.
Odmień Panie losy nasze
Jak strumienie w ziemi południowej.
Ci, którzy siali ze łzami,
Niech zbierają z radością!
Kto wychodzi z płaczem, niosąc ziarno siewne,
Będzie wracał z radością, niosąc snopy swoje. (Ps 126)

Tobiasz Weisman
Zdzisław Nowicki

(ur. 17 grudnia 1951 r. w Pile – zm. 6 czerwca 2006 r.) – polski dyplomata, ekonomista, senator I kadencji, ambasador RP, w latach 1992-1998 oraz 2000-2004 przebywał na placówkach dyplomatycznych w Sankt Petersburgu, Charkowie i Astanie, publikował po polsku, rosyjsku, ukrai...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze