Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
Stany Zjednoczone, na ogół nie cieszące się w świecie dobrą sławą pod względem kształcenia na poziomie podstawowym i średnim, kompensują to, gdy przychodzi do oceny szkolnictwa wyższego. Prymat USA w tej dziedzinie obrazują wymierne dane określające aktualny stan nauki. Kilka lat temu rektor Harvardu zauważył, że według badań opinii publicznej spośród 12 najgłośniejszych uczelni na świecie, aż 8 (Harvard, M.I.T., Princeton, Yale, Stanford, Berkeley, Michigan i Cornell) znajduje się w USA. Skupiają one wielu słynnych naukowców, którym zapewnia się środki na badania. Owocuje to ważnymi publikacjami, odkryciami, a te z kolei pociągają za sobą rozgłos, nagrody i prestiż danego ośrodka.
Ponieważ amerykańskie szkolnictwo wyższe cechuje także masowość (podczas gdy w 1960 roku naukę kontynuowało 45% absolwentów liceum, w połowie lat dziewięćdziesiątych już ponad 60%), przeciętny poziom daleki jest od wyżyn. Skoro uczelnie muszą wchłonąć miliony niedouczonych absolwentów słabych szkół średnich, na dole edukacyjnej piramidy zwieńczonej elitarnymi osławionymi uczelniami, znajdują się setki szkół wyższych o skromnych ambicjach, środkach i wynikach.
Trochę statystyki
W Stanach Zjednoczonych istnieje ponad 3.700 placówek szkolnictwa wyższego, w tym ponad 2 tysiące państwowych. Z tego 61% to szkoły czteroletnie, reszta zaś — dwuletnie college’e. (O ile każda dwuletnia szkoła to college, wiele uniwersytetów również określa się tym mianem.) Jesienią 1995 roku w USA było blisko 14 milionów studentów, prawie 11 milionów w instytucjach państwowych, 3 miliony w prywatnych — 12 milionów jako undergraduates (po czterech latach nauki absolwenci uzyskują tytuł bachelor), ponad półtora miliona w programach wyższego stopnia, na z reguły dwuletnich studiach magisterskich (tytuł — master) oraz doktoranckich.
W Stanach, uczelnia, na której się studiuje, ważniejsza jest często od przedmiotu studiów, a w każdym razie od tego, co kandydat na studia zgłasza jako przewidywany kierunek. W kwestionariuszach–podaniach pytanie o to schodzi na dalszy plan. Młodzieży proponuje się wybór szkół pod kątem dziedzin, w których są szczególnie mocne, np. uczelnie o profilu humanistyczno–społecznym, artystycznym, inżynierskim itp. Bierze się też pod uwagę typ szkoły ze względu na położenie (wielkomiejska, podmiejska czy też położona z dala od większych ośrodków), afiliację religijną, orientację ideologiczną (konserwatywna, lewicująca), preferencje demograficzne (np. dziewczęta czy mniejszości etniczne). Dla kandydatów ważna jest też wielkość uczelni (odwiedzanie campusów, czyli miasteczek uniwersyteckich, to amerykański rytuał dwóch ostatnich lat liceum). Uczelnie poniżej tysiąca studentów zaliczają się do małych. Ich zwolennicy zwracają uwagę na bardziej kameralny charakter i lepszy kontakt studentów z kadrą nauczającą. Szkół największych (ponad 10 tys. studentów) jest wprawdzie tylko 11%, lecz kształci się w nich połowa wszystkich studentów. Istnieją uniwersytety–giganty, jak na przykład Ohio State, liczące nawet 50 tysięcy studentów. Duże uczelnie dają z reguły znacznie więcej opcji, ale wymagają inicjatywy własnej.
Podobnie jak i w innych krajach różny jest wymiar czasu, jaki młodzi mogą poświęcić zdobywaniu wiedzy. Mamy do czynienia ze studentami dziennymi (full–time) i wieczorowymi (part–time). Podczas gdy w 1970 roku studenci wieczorowi stanowili jedną trzecią wszystkich, w 1995 roku było ich już 44%. Zauważa się też duży wzrost liczby studentów starszych, mających ponad 35 lat. W 1995 roku było ich blisko 3 miliony. Tendencję tę łączy się z faktem, że wielu młodych ludzi przerywa naukę i podejmuje pracę. Studiowanie w starszym wieku ma często związek ze zmianą zawodu i koniecznością dostosowania się do wymogów rynku pracy. Starsi studenci — najczęściej w systemie part–time — studiują biznes i handel, pedagogikę, kierunki z zakresu służby zdrowia, a także informatykę. W ostatnich latach, w sytuacji malejącej liczby absolwentów szkół średnich w wyniku niżu demograficznego, szkoły wyższe wyraźnie o nich zabiegały.
Obcokrajowcy stanowią 3% wszystkich studiujących i pochodzą głównie z Azji. Studenci amerykańscy też chętnie i dość masowo studiują poza krajem, odbywa się to jednak na innych zasadach — w ramach tzw. „semestrów za granicą” organizowanych przez dany uniwersytet.
Pod względem dostępności szkoły wyższe dzielą się na przyjmujące niemal wszystkich ubiegających się, selektywne i konkurencyjne. Wymagania instytucji selektywnych kształtują się na dość wysokim poziomie, w konkurencyjnych są jeszcze bardziej wygórowane. Słynne amerykańskie uczelnie mogą sobie pozwolić na ogromny odsiew i w najskrajniejszym przypadku, tak jak Harvard i Princeton, przyjmują zaledwie niewiele ponad 10% składających podania. Do szkół najbardziej konkurencyjnych należą członkowie tzw. „ligi bluszczowej” (stare budynki uczelni obrośnięte są bluszczem — stąd nazwa) oraz kilka innych uczelni o światowej sławie, głównie technicznych. Owa liga to Brown, Columbia, Cornell, Dartmouth, Harvard, Princeton, Yale i University of Pennsylvania, stare, założone przed 1776 na północnym wschodzie Stanów, szkoły z tradycjami, które swój status utrzymują m.in. dzięki nazwiskom wybitnych profesorów, nierzadko noblistów, doskonałym warunkom finansowym i wyjątkowo zdolnym, wyselekcjonowanym studentom. Ranking liczących się szkół wyższych corocznie ulega pewnym zmianom, gdyż i wśród uniwersytetów panuje silna konkurencja: szkolnictwo wyższe w USA to dzisiaj wielki biznes, z całą machiną administracji dbającej o jak najkorzystniejszy rachunek ekonomiczny. (Wydatki na reklamę stanowią pokaźny procent budżetu większości uczelni.) Słyszy się czasem o „awansie” jakiejś szkoły wyższej, ale prestiż szczytów edukacyjnego Olimpu od lat zdaje się być niezmącony.
Ambicje i emocje kandydatów
Ubieganie się o przyjęcie na studia w USA to proces żmudny i złożony. Zaczyna się wcześnie — co bardziej zapobiegliwi rodzice uważają, że pierwszym właściwym krokiem jest prestiżowe przedszkole. „Gorąco” zaczyna się robić w XI klasie, na dwa lata przed końcem liceum, kiedy uczniowie zdają (mogą to robić kilkakrotnie, jeżeli nie zadowalają ich wyniki) egzamin SAT I (Scholastic Aptitude Test), inne dowolnie wybrane egzaminy przedmiotowe SAT II oraz — najbardziej zaawansowani — AP: pierwsze egzaminy według programów uniwersyteckich, dające później możliwość automatycznego zaliczenia kredytów na wybranych studiach. Wszystkie trzy typy testów opracowywane i oceniane są przez niezależną ogólnokrajową organizację College Board. Przy przyjmowaniu do uczelni selektywnych w pierwszym rzędzie patrzy się na wynik SAT I. Uzyskanie wysokiego wyniku jest trudne i najlepsze uniwersytety, jasno określające swoje wymogi punktowe względem kandydatów na studia, mogą zaufać jego selektywności. Wyniki testu nie są oczywiście jedynym kryterium. Liczy się średnia z wszystkich not uzyskanych w ciągu czterech lat nauki w liceum. Kandydat przedstawia uniwersytetowi również tzw. transcript, czyli szczegółową listę wszystkich przedmiotów z okresu szkoły średniej wraz z ocenami semestralnymi. Wprawne oko urzędnika komisji kwalifikacyjnej danej uczelni musi je zaklasyfikować według stopnia trudności, wiadomo bowiem, że w programie szkolnym kurs kursowi nierówny. Urzędnicy ci biorą pod uwagę także jakość nadobowiązkowych zajęć wybieranych przez ucznia, reputację szkoły, tzw. eseje, wypracowania kandydata na tematy zadane przez uczelnię, listy polecające od nauczycieli, kwestionariusz o nagrodach, zajęciach pozaszkolnych, zainteresowaniach, pracy społecznej, doświadczeniach w zakresie piastowania funkcji kierowniczych w samorządzie szkolnym i udział w innych organizacjach uczniowskich. Czasem jest to decydujące — bowiem najbardziej selektywne uniwersytety nie są zainteresowane kandydatami „tylko” zdolnymi czy „obkutymi”, którzy mogą wykazywać ewentualne niedostatki w zakresie charakteru, umiejętności współżycia z otoczeniem. Inteligencja emocjonalna jest więc, jak widać, poszukiwana.
W Stanach Zjednoczonych mamy do czynienia z czymś w rodzaju systemu preferencyjnego „za pochodzenie”. W większości selektywnych szkół zdolni czarni kandydaci, latynosi czy amerykańscy Indianie, a w uczelniach technicznych — dziewczęta, uzyskują dodatkowe „punkty”. Zjawisko to, zwane „akcją afirmatywną”, budzi w społeczeństwie amerykańskim wiele kontrowersji. W najbardziej renomowanych uniwersytetach prywatnych istnieje system punktowania kandydatów–dzieci z rodzin absolwentów. Ma to zapewnić szczególny związek alumnów ze szkołą, owocujący później, na przykład, w zawsze chętnie widzianych — i dalej pomnażających jej majątek i renomę — zapisach na rzecz uczelni.
Jak płacić za studia
Od drugiej połowy lat siedemdziesiątych koszty kształcenia w USA wzrosły ponad trzykrotnie i znacznie przekraczają współczynnik inflacji. W najdroższych prywatnych szkołach koszt czteroletnich studiów wynosi około 125 tysięcy dolarów, dwa razy więcej niż na początku lat osiemdziesiątych. W szkołach państwowych obserwuje się analogiczne zjawisko. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że czesne pokrywa tylko część kosztów ponoszonych przez uczelnię na edukację każdego studenta. Różnice w budżecie finansowane są przez fundusze rządowe, stanowe oraz stypendia od fundacji, instytucji i osób prywatnych, najczęściej alumnów.
Dane statystyczne podają, iż w ostatnich latach dwie trzecie studentów otrzymuje pomoc federalną, jedna trzecia pomoc spoza puli federalnej, najczęściej stanową. Około 40% uzyskuje stypendia bezzwrotne, 26% pożyczki, 5% korzysta z programu work–study, w którym student podejmuje pracę na uniwersytecie w zamian za czesne. Z największymi trudnościami boryka się amerykańska klasa średnia, ponieważ zarobki rodziców nie kwalifikują ich do pomocy federalnej, nie zarabiają oni jednak wystarczająco, by nadążyć za galopującymi podwyżkami kosztów studiów. Nie dziwi więc duża liczba pracujących studentów. W 1970 roku pracowała jedna trzecia studentów dziennych, w latach dziewięćdziesiątych liczba ta wzrosła prawie do połowy. Pracą zarobkową trudnią się przede wszystkim studenci z mniej zamożnych rodzin, ale także ponad 40% dziennych studentów z rodzin o najwyższych dochodach (20% amerykańskiej populacji). Stypendia dla najlepszych za osiągnięcia naukowe fundowane są przez rząd federalny, stan oraz prawie każdą liczącą się instytucję, organizację czy wielką firmę. W tym zakresie konkurencja jest jednak ogromna, bo wybitnie zdolnych są dosłownie dziesiątki tysięcy.
Jakkolwiek badania zdają się świadczyć, że indywidualne nakłady finansowe na studia w drogiej, renomowanej uczelni, zwracają się z czasem w postaci ofert pracy i wyższych zarobków, młodzież szuka alternatyw. Uniwersytety stanowe są subsydiowane przez dany stan, stąd niższy koszt dla lokalnych studentów. Wiele z nich wypracowało już dla najzdolniejszych honors programs, które często nie ustępują studiom w o wiele droższych najbardziej prestiżowych szkołach prywatnych.
Już na studiach
Na ogół na I czy II roku studenci ustalają specjalizację główną (major), czasem dwie, a niektórzy obok głównej także poboczną (minor). Każdy uniwersytet, college, wydział posiada listę własnych wymagań dotyczącą liczby zajęć obowiązkowych i fakultatywnych. W USA nie istnieje odgórnie ustalony program zajęć uniwersyteckich na danym kierunku, dlatego tak ważny jest poziom uniwersytetu.
Z katalogu oferowanych przez szkołę kursów semestralnych i w oparciu o wymogi w niej obowiązujące, studenci, z pomocą etatowych doradców wybierają zajęcia i tworzą własny harmonogram. Tylko najzdolniejsi i najbardziej samodzielni uzyskują pozwolenie na program indywidualny. Potrzebne jest 120 kredytów do ukończenia studiów na poziomie bachelor. Z reguły każda godzina zajęć tygodniowo uprawnia do jednego kredytu semestralnego i studenci dzienni uzyskują w ciągu semestru 12 do 15 kredytów. Podobnie jak w liceum, zdecydowanie przeważają egzaminy pisemne, na podstawie których otrzymują ocenę semestralną. Studenci piszą prace okresowe i przygotowują prezentacje dla całej grupy.
Ponieważ studenci płacą, stawiają uczelni wymagania. Nie uciekają z zajęć, w ramach ćwiczeń nie organizują wypadów do kawiarni (a skądinąd o kawiarnie na campusach niełatwo). Nie dlatego, że są bardziej dojrzali, ale dlatego, że zdobywanie nauki łączy się z nierzadko bardzo dużymi wydatkami. Przygotowany przez profesorów syllabus, konspekt wszystkich zajęć i wymagań indywidualnych instruktora, stanowi swoisty kontrakt. Przy końcu kursu uczący jest anonimowo oceniany przez studentów, a wyniki są wnikliwie analizowane przez administrację. Od profesorów studenci oczekują oczywiście nie tylko dobrego poziomu merytorycznego, ale także dydaktycznych talentów, umiejętności stałego utrzymania ich uwagi i okazjonalnego poczucia humoru.
Studenci nie są ze sobą tak zżyci jak w innych krajach. Określenie „rok” oznacza rocznik lub okres studiów, a nie zgraną grupę, mającą te same przedmioty, tych samych wykładowców, te same problemy. Solidarność wśród studentów prawie nie istnieje: są oni raczej świadomi, że stanowią dla siebie konkurencję. Stąd pewnie fakt, że studenci w USA są mniej widoczni, nie stanowią dzisiaj takiej siły społecznej jak np. studenci francuscy, a ostatnio chociażby irańscy czy chińscy, jednoczący się wokół idei demokracji.
Student amerykański jest skomputeryzowany. Już dziś setka szkół wyższych będących w technicznej awangardzie oferuje kursy w internecie. Wiele z tych szkół pozwala studentom uczestniczyć w wykładach za pośrednictwem komputera. Z miesiąca na miesiąc coraz więcej uczelni wręcz wymaga od studenta posiadania komputera, i to zgranego z własnym systemem. Niektórzy profesorowie wszystkie materiały kursowe udostępniają w internecie i polecają studentom tworzenie własnych stron, itp.
Wbrew panującym w Polsce stereotypom, według których system amerykański na masową skalę faworyzuje specjalistów pozbawionych wiedzy ogólnej, dzisiaj teorię pedagogiczną cechuje odwrót od podobnych założeń. Ponieważ wraz z powszechnym rozwojem cywilizacyjnym czas studiów, a raczej edukacji wydłuża się, specjalizacja przesuwana jest na etapy późniejsze. Amerykańska praktyka akademicka pozwala na pierwszych latach studiów łączyć odrębne dyscypliny naukowe. Studenci przeplatający kursy z literatury zajęciami z wyższej matematyki nie należą wcale do rzadkości. Uważa się, że solidne podstawy w zakresie nauk wyzwolonych, to znaczy humanistyki i nauk społecznych, dają dobre podwaliny dla późniejszych karier, choć z drugiej strony pewne zawody wymagają większego i bardziej rygorystycznego przygotowania „przedprofesjonalnego”. Dzieje się tak m.in. w przypadku medycyny, stomatologii, farmacji, prawa, biznesu, architektury, teologii, które wymagają uprzednich, wąsko ukierunkowanych studiów, trzy lub czteroletnich.
Jeden z popularnych poradników dla potencjalnych kandydatów na studia przestrzega: „Jeżeli za wcześnie zaczniesz się specjalizować, może się okazać, że jutro staniesz się dzisiejszym odpowiednikiem fachowca od naprawy maszyn do pisania (całkowicie już w Stanach archaicznych — przypis JPM). Na gwałtownie zmieniającym się rynku pracy nie ma bardziej praktycznych umiejętności niż czytanie, pisanie i myślenie”.
Nie chciałabym szafować uogólnieniami, mogącymi przyczynić się do utrwalania wątpliwych stereotypów, ale można chyba powiedzieć, że w kraju o największej liczbie studiujących, najlepsi studenci są naprawdę znakomici, a słabi żenująco mizerni. W amerykańskim systemie szkół wyższych każdy może znaleźć miejsce dla siebie.
Oceń