Czułe związki
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

Był sam na parafii. Waldek na wsi, proboszcz przedłużył wyjazd do brata. Siedział przed komputerem i odpowiadał na e–maile. W skrzynce odbiorczej wyskoczyły trzy tłuste koperty. Najpierw otworzył „Protest” od księdza Marka.

Cześć wszystkim!

W Ameryce ma wejść na ekrany film, który mówi o tym, że Jezus i Jego uczniowie byli homoseksualistami (gay). Film nosi łaciński tytuł Corpus Christi — co oznacza CIAŁO CHRYSTUSA. To jest chore… Możemy coś przeciw temu zrobić. Wyślij niniejszy list wszystkim swoim przyjaciołom, prosząc ich, żeby podpisali go i w ten sposób przyczynili się do uniemożliwienia emisji filmu w Ameryce. W niektórych częściach Europy protestują już ludzie przeciw rozpowszechnianiu tego filmu. Jest nam potrzebnych wiele podpisów i Ty możesz także nam pomóc. Nie kasuj tego tekstu, bo przecież Jezus powiedział: „Kto się Mnie wyprze przed ludźmi, tego się i Ja wyprę przed Ojcem Moim”. Pokaż respekt przed naszym Jezusem Chrystusem, który za nas umarł. Proszę cię, podpisz się i wyślij ten list wszystkim, których znasz… (lepiej otworzyć nową wiadomość i skopiować treść tej, niż tylko przesłać dalej). WAŻNE. Jeśli się podpisze więcej niż 500 ludzi, wyślij to na mail…

Wacław wykonał prośbę, choć zawahał się, czy jest rzeczą sensowną protestować przeciwko absurdowi. Czy nie uwiarygodnia się go w ten sposób, nie mówiąc już o reklamie. Przeszła mu tylko przez głowę myśl, czy nie bardziej trzeba protestować przeciwko bezsensowi, który wlewa się codziennie bez żadnych przeszkód w postaci amerykańskiej szmiry ukazującej zbrodnie i zdrady małżeńskie jako normę i urodę życia. Czy to o wiele bardziej nie przemiela ludzkich umysłów. Nawet babcie kościelne chłoną te mydlanen opery.

Otworzył list od siostry Agnieszki ze Zgromadzenia Drzewa Oliwnego. Bardzo ją lubił, ona lubiła Wacka, ale zwykle nie tolerowała literackiej produkcji swego przyjaciela.

Wacku, wybacz, nie byłam w stanie przeczytać do końca twego ostatniego opowiadania. Mam nadzieję, że kiedyś napiszesz coś zupełnie przeciwnego… Poddaję Ci księdza, który jest kryształowy i przyjaźni się z dziewczyną. Co ty na to??? Wiesz, że kiedy św. Teresa i Jan od Krzyża rozmawiali razem, to unosili się w powietrze. Ich nieskazitelność nawet nie dotykała ziemi. Sądzisz, że takowych już nie ma? Ja myślę, że są… Proponuję Ci, żebyś zaczął więcej chodzić na spacer z Jezusem i Aniołami, tak przesiąkniesz, że na pewno uda Ci się napisać coś kryształowego. Serdeczności…

Ksiądz Wacław pokręcił głową rozbawiony. Tak bardzo lubił ten ton. Zabrał się więc ochoczo do odpisywania.

Droga Agnieszko, moja ukochana recenzentko. Jeśli już czytasz moje wypociny, czytaj uważniej. Na trzech przedstawionych księży jeden jest z problemami. Ty widzisz tylko jego. Niedobrze to świadczy o Twoich zainteresowaniach. Rozumiem, że chciałabyś, abym opisywał tylko kapłana w trakcie sprawowania sakramentów, ale kto zajmie się jego ludzką mizerią, która woła, by ją pokochać? W kryształowych księży wierzę. Sam ich widziałem… jak po lewitacji spadali na posadzkę i tłukli się w drobny mak. Nieraz też kryształ okazywał się kawałkiem lodu, który, gdy padło słoneczko, roztapiał się. Widzisz, mnie zawsze bardziej interesowali bohaterowie powleczeni mięsem. Ciało i krew. Kiedy upadali, narobili sobie siniaków, ale dało się to wygoić. Agnieszko, czytaj Biblię, zobacz, jak tam człowiek dojrzewa…

Pisanie przerwał mu dzwonek do biura parafialnego. Poczłapał do drzwi, jakby zapomniał o swoim sprężystym zwykle kroku. Stała za nimi urocza kobieta w wieku około siedemdziesięciu lat. Srebrne włosy, krótko przycięte, zaczesane do tyłu. Popielaty prochowiec i amarantowa apaszka. I cały zestaw szczegółów, których on, nie będąc kobietą ani mężem żony, nie potrafił właściwie ocenić.

— Szczęść Boże.
— Szczęść Boże — wykrzesał odrobinę uśmiechu Wacław.
— Cieszę się, że mogę osobiście księdza poznać. Ale minę ma ksiądz nietęgą.
— Wyrwała mnie pani z kontemplacji… — próbował sklecić wytłumaczenie.
— Owocem kontemplacji jest radość.

Wacław zrozumiał, że ma do czynienia z osobą, przy której trzeba ważyć słowa.

— Źle się wyraziłem, kontemplowałem własne smutki, ale już doprowadzam się do stanu użyteczności publicznej.
— Czy ksiądz wie, że uwielbiam księdza książki? — rzekła kobieta, siadając w biurze i patrząc w miejsce, gdzie musiał wisieć obrazek, bo pozostała po nim ciemna obwódka. Pewnie zdjęcie biskupa, bo go nie mogła nigdzie dojrzeć. — Jak się dowiedziałam, że przychodzi ksiądz do naszej parafii, myślałam, że oszaleję.
— Ja też — odparł rozbawiony już ksiądz Wacław. — Ale czym mogę służyć?
— Chciałam zamówić mszę za męża, Mariana Gorgonia.
— Mąż dawno odszedł? — rzekł Wacław, chcąc okazać zainteresowanie. Nie miał wielkiego doświadczenia w pracy w biurze parafialnym. Na poprzedniej parafii wszystkie sprawy z nim związane załatwiał proboszcz. Teraz zastępował księdza Bronisława z powodu jego wyjazdu.
— Mąż żyje…
— Ach… czyli o zdrowie męża.
— Niby tak, ale to chyba byłby cud, a ja nie przepadam za cudami. Cuda są dla niewierzących.
— Doceniam, ale nie ograniczajmy Pana Boga — odparł Wacław, patrząc na kobietę z zainteresowaniem.
— Widzi ksiądz, mój mąż trzy lata temu właściwie stracił pamięć. Miażdżyca. Pewnego dnia zaczął się do mnie odzywać jak do obcej osoby. Wszedł do pokoju i mówi: „Przepraszam, czy pani na kogoś czeka?”. „Marian — mówię — co się wygłupiasz?”. Szybko przekonałam się, że to nie żart. Prawie rok powtarzałam mu, że jestem jego żoną. Uśmiechał się i tłumaczył mi, że jego żona już od pięciu lat nie żyje. Po roku się poddałam. Pogodziłam się, że jestem dla niego obcą osobą, którą dzięki Bogu darzy jakąś sympatią. Zdarzają się też dni, kiedy jak gdyby nigdy nic zwraca się do mnie: Janino. Mój mąż jest dziesięć lat ode mnie starszy, ale byliśmy zawsze cudownym małżeństwem. Dawno temu, gdy wprowadzili elektroniczne zegary, stałam na dworcu i patrząc na taki zegar, nagle zobaczyłam, jak szybko upływa czas. Na normalnym zegarze tego nie dostrzegałam, a tam nawet ułamki sekund wyskakiwały i przemijały. Przeraziłam się. Jedna chwila na dworcu dała mi więcej niż wszystkie rekolekcje. Od tego czasu nigdy nie pokłóciłam się z mężem. Wszystko dzięki elektronicznemu zegarowi. Zawsze chodziłam do Kościoła i spotkałam wielu mądrych księży. Jeden z nich powiedział mi, że małżeństwo to wspólnota będąca w drodze do Boga. Kazał się nie przejmować niedoskonałościami, tylko nigdy w tej drodze nie ustawać. I szliśmy tak przez kilkadziesiąt lat.

Przerwała. Odchrząknęła.

— Może ksiądz nie ma czasu?
— Proszę mówić…
— Wie ksiądz, miałam jedną słabość. Lubiłam od święta zapalić sobie papierosa. Mój mąż nigdy nie tolerował palącej kobiety. Kobieta i papieros to była dla niego sprzeczność. Nigdy więc przy nim nie zapaliłam. I proszę sobie wyobrazić, przed miesiącem zapytałam męża, czy jego żona paliła papierosy. Uśmiechnął się, powiedział, że nigdy, ale jak mam ochotę, to proszę bardzo, mogę zapalić, jemu to nie przeszkadza. Zapaliłam, a potem nie wiedziałam, czy to było moje wyzwolenie, czy zdrada. Nie wiem, co to jest. Gdzie tu jest prawda? Czuję się dziwnie. Wiem, że to nie jest grzech, ale musiałam się z tego wyspowiadać, bo przecież go oszukiwałam, choć sama nie wiem, kiedy bardziej.

Na twarzy pani Janiny pojawił się lekki uśmiech zawstydzenia.

— Czy to nie jest śmieszne? Człowiek stoi nad grobem, a nadal przeżywa problemy licealistki. Nie wiem, kim jesteśmy dla siebie.
— Wspólnotą w drodze do Boga…
— Tak, wspólnotą, w której jedno nie pamięta drugiego. Można zapomnieć, gdzie się położyło, okulary, klucze, ale zapomnieć miłość?… Czy to wszystko się skończyło jak reakcja chemiczna?
— Nie, proszę pani, „z miłości jesteśmy i w miłość się obrócimy”. Miłość jest zapisana w Księdze Życia. Pani to wie lepiej ode mnie.
— Dlaczego tak ksiądz sądzi?
— Widzę to w pani oczach.

Spuściła wzrok i po chwili znowu spojrzała na księdza Wacława, nie mogąc ukryć radości.

— No tak, stara baba wyrwała księdzu godzinę z życiorysu. Przyrzekam…
— Proszę mnie tu nie kokietować. Ja żyję dla takich chwil. Ale jeśli można, wykorzystam panią. Chciałbym, żeby mi coś pani przeczytała, nim się ukaże… Bardzo mi zależy na pani opinii.
— Na mojej? Ksiądz ma poczucie humoru.
— Chciałbym. Komik to największy dobroczyńca ludzkości.

* * *

Pół godziny przed majowym Wacław wszedł do konfesjonału.

Po słowach o jedzeniu kiełbasy w piątek i nieodmawianiu pacierza mężczyzna zamilkł. Po chwili wyrzucił z siebie:

— Zdradziłem, żonę… więcej grzechów nie pamiętam.

Dwa słowa, które były niczym dorodna gęś idąca za swymi maleństwami. Same grzechy lekkie i na koniec głuchy łomot o tablice Dekalogu.

— Czy to pierwszy raz?
— Nie…
— Czy żałujesz tego?
— Tak… chociaż nie wiem…
— Nie wiesz, czy żałujesz?
— Sam nie wiem, co myślę…
— Czy żona o tym wie?
— Nie wie…
— Czy ty ją kochasz?
— Tak.
— To dlaczego to zrobiłeś?
— Bo żona mnie zdradziła pierwsza — zdania padały niczym litania.
— Skąd wiesz?

Milczenie.

— Zdradziła mnie z samą sobą.
— Co masz na myśli?
— Ona nie chce ze mną współżyć. Kochała się ze mną coraz rzadziej. Dawała mi do zrozumienia, że jestem dla niej zwykłym samcem.

Mężczyzna przerwał.

— Rozmawialiście na ten temat? — spytał Wacław.
— Dowiedziałem się od koleżanki, której się żaliła, że czasami dla świętego spokoju musi iść ze mną do łóżka, choć ją to brzydzi.

Mężczyzna zamilkł, słychać było, jak ciężko oddycha.

— To mnie poniża. Potem dochodziło do kłótni. Kiedy od niej nic nie chcę, jest w porządku. Postanowiłem, że tak jest lepiej.
— Czy macie dzieci?
— Dzieci już wyszły z domu…
— Ile lat jesteście po ślubie?
— Dwadzieścia osiem.
— Słuchaj, czy próbowałeś odświeżyć swoje uczucia? To jest na pewno objaw kryzysu między wami na innym poziomie.
— Próbowałem, kończyło się tak samo. Za każdym razem, gdy w końcu zbliżałem się do niej, stwierdzała, że mi ciągle chodzi o to samo… Cokolwiek bym zrobił… ona po prostu tego nie chce…
— Może gdybyś przestał o tym myśleć, zrezygnował na pewien czas…
— Proszę księdza, ja mam taką, a nie inną naturę. Ja nie ślubowałem celibatu…

Ostatnie słowa mężczyzna wypowiedział wyraźnie w emocji. Siedząca w ławce kobieta spojrzała w stronę konfesjonału. Spotkała się oczyma z księdzem Wacławem. Wacław spojrzał odruchowo na zegarek. Pozostało niecałe pięć minut do nabożeństwa.

— Mów trochę ciszej. Przypomnij sobie, co przysięgałeś na ślubie.
— Że jej nie opuszczę… ale to ona mnie opuściła… a zresztą ja nie chcę jej zostawić.
— I uważasz, że tak jest uczciwie? Że jesteś wierny swojej żonie?
— Nie do końca, ale co mi ksiądz radzi?
— Gdybyśmy rozmawiali przy piwie, może bym cię zrozumiał, ale jesteśmy w konfesjonale. Na płaszczyźnie naturalnej może jesteś w porządku, ale skoro przyszedłeś do spowiedzi, to rozumiem, że chcesz rozmawiać z Chrystusem.
— Pan Bóg buduje na naturze.
— Ale nie na grzechu. Myślę, że On jest jedyną osobą, która może ci pomóc. On jest jedyną drogą. Czy chcesz spróbować?

Milczenie.

— Słuchaj, zdecyduj, czy mam ci dać rozgrzeszenie — odezwał się Wacław.
— Jak ja? To ksiądz chyba daje…
— Spowiedź to jest spotkanie z Chrystusem, On widzi, co w tobie jest. Ja nie jestem magiem. Jestem tylko Jego znakiem. Muszę wiedzieć, czy postanawiasz poprawę. Chcesz spróbować?

Zapadło milczenie. Trwało dwie, może trzy minuty.

— Tak….

* * *

Mijali kościół Zbawiciela. Mackiewicz przeżegnał się. Żegnał się przy każdym krzyżu, kapliczce, kościele. Z tej racji koledzy często zwracali się do niego per „biskup”. Kiedyś wiózł do Zakopanego księdza Bronisława, który przez całą drogę się nie odzywał. Po dojechaniu na miejsce proboszcz stwierdził: „Kochany Mareczku, zauważyłeś wszystkie krzyże i kapliczki — skrzyżowania co drugie”.

— Wie pan — odezwała się siedząca na tylnym siedzeniu taksówki kobieta — teraz pana poznałam, gdy się pan przeżegnał. Czy pan mnie pamięta?

Mackiewicz spojrzał w lusterko.

— Nie, wie pani, chyba nie.
— A widzi pan, dokładnie rok temu jechałam z panem i pan się przeżegnał. I wtedy opowiedziałam panu o moim koledze, który przeżył tragedię. Najpierw zmarła mu żona. Został mu syn, którego pokochał wtedy w sposób zdwojony. Wszystko w nim ulokował. Syn pojechał po samochód do Niemiec. Miał tam wypadek, w którym zginął.

Mackiewicz kiwał głową, teraz sobie przypomniał.

— I wtedy spytałam pana, jakby pan mu pomógł, a pan prosto odpowiedział, że Pan Bóg zabiera człowieka wtedy, gdy widzi, że zasłużył sobie na niebo. I wie pan, że to zadziałało. Kiedy mu to powiedziałam, odżył. Jakby zmartwychwstał. Nie wyobraża pan sobie, jak się cieszę, że pana spotkałam. Cały czas się zastanawiałam, czy kiedyś jeszcze pana spotkam. To jest cud…

* * *

Pani Janina, wracając ze sklepu, spotkała przy furtce listonosza, pana Zenka, który przed laty był czołową gwiazdą polskiego kabaretu, ale nagle zwątpił w sens swej misji i zgłosił się do pracy na poczcie. Nie chciał przedłużać „komuchowa”, grać jak za PRL–u. Stwierdził, że wróci na scenę, gdy zrobi taki kabaret, który rozśmieszy Pana Boga.

— Pani Janeczko, list z raju — pan Zenek wręczył przesyłkę, zasalutował i nacisnął pedał roweru. Spojrzała za nim z uśmiechem. „Boże, żeby jak najwięcej było na świecie takich Zenków i księży Groserów”.

Podniosła kopertę do oczu. List z Ameryki. Z Ameryki? Nikogo nie miała za oceanem. Weszła do kuchni zaaferowana. Zamiast postawić siatkę na stołku postawiła ją parę centymetrów obok. W efekcie rozbity słoik z musztardą i śmietana utworzyły ciekawe rozlewisko na granatowych kaflach podłogi. Nie zwróciła jednak na to większej uwagi. Przecięła nożyczkami kopertę i zaczęła czytać.

Droga Pani Janino,

mój list będzie dla Pani zupełnym zaskoczeniem. Nigdy w życiu się nie spotkałyśmy, choć jest mi Pani bardzo bliska. Jestem córką przyjaciela Pani ojca. Mój tato zmarł w zeszłym roku, dożywając 99 lat. Przed śmiercią prosił mnie, bym przekazała Pani jego relację o zdarzeniu z 1933 roku. Było ono dramatem nie tylko dla Pani, ale i dla mojego ojca. To jednak, co mam napisać, będzie pewnie dla Pani, nie wiem, jak to nazwać, ale chyba ukojeniem. Kiedy Pani ojciec zginął na skutek tej katastrofy samolotu, Pani miała cztery lata, a Pani siostra dwa. Zaopiekowała się wami wasza ciocia, bo mama też wkrótce zmarła. Tak się poukładało, że mojego ojca wkrótce przenieśli na drugi koniec Polski, a potem była wojna… — pani Janina przebiegała wzrokiem zdania, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do słów, dla których ten list został przysłany. — Mój ojciec żałował, że nie zdecydował się zrobić tego wcześniej, ale po prostu się bał, że rozdrapie niechcący jakieś rany. Zna Pani na pewno z przekazów rodzinnych, kto był winny spowodowania katastrofy. Zawiadowca poszedł na kawę i przekazał stanowisko niedoświadczonej osobie. Chłopak skierował samolot na pas, na którym dopiero przed chwilą wylądował pani ojciec…

Nieprzytomnego przewieziono do szpitala… Trafił na salę, gdzie leżał po operacji mój tato. Rozpoznał Pani tatę po białych rękawiczkach. Nie miał wątpliwości, kogo przywieziono, tylko on takie nosił. Pierwsza myśl, która go przeszyła: „Boże, on ma dwie małe córeczki”. Pani ojciec 39 godzin leżał bez przytomności. Przypuszczam, że myśli Pani, że nigdy jej nie odzyskał. Jednak na chwilę przed śmiercią przebudził się. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Wypowiedział trzy słowa: „Moje kochane dzieci…”. I wkrótce odszedł do Boga.

Pani Janina odłożyła niedoczytany do końca list. Z jej oczu płynęły strumienie łez. Może jeszcze nigdy w życiu tak nie płakała. Była spokojna, drżały jej tylko policzki i rozmywał jej się obraz. Na kredensie stało zdjęcie jej uśmiechniętego ojca w pilotce. Parę miesięcy przed śmiercią. Potem zamknęła oczy i przeniosła się w świat dzieciństwa. Ojciec przyszedł po pracy, zabrał ją z mamą i siostrą i pojechali do podmiejskiego lasku. Jak długo tam była?

Pani Janina straciła poczucie czasu i przestrzeni. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła swoją kuchnię. Naprzeciwko siedział przy stole jej mąż. Przyglądał się jej bardzo zatroskany.

— Dlaczego pani płacze? — spytał.

Pani Janina potrząsnęła głową.

— To nic. Dostałam właśnie wiadomość, że mój ojciec, który był lotnikiem i zginął, jak miałam cztery latka, przed śmiercią powiedział, że nas bardzo kocha. Zawsze miałam przed oczyma jego twarz… zapamiętałam ją… Ale nigdy… — pani Janina zaczęła łkać. — Ale nigdy nie mogłam sobie przypomnieć jego żadnego słowa…
— To powinna być pani bardzo szczęśliwa… — powiedział z czułością.
— Jestem…

Pan Marian odezwał się ciepłym głosem:

— A wie pani, ojciec mojej żony też był lotnikiem.

Czułe związki
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze