Czeladź Pana Boga
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

Drogi Janku!

Prosisz, bym napisał Ci parę obrazków z mojej rodzinnej farmy produkującej rośliny do ogrodów rekreacyjnych. No cóż, rynek zbytu, jakość produktu i oczekiwania klienta to Europa XXI wieku. Metody pracy, mozół, mentalność pracowników etc. pochodzą przeważnie z epok poprzednich. W ciągu sezonu przewija się przez moją farmę od 50 do 60 osób. Są to najczęściej ludzie, którzy pracy pożądają i przeklinają ją jednocześnie, którzy marzą, żeby mieć pracę, ale by nie pracować, których do współczesnej pracy nikt nie przygotował, nie wyposażył w wiedzę zawodową ani dobre chęci. Praca jest dla nich przeciwieństwem przyjemności. Po latach obserwacji i współżycia z nimi ze sporą dawką paternalizmu często nazywam ich „Zulu” lub „ludem Bożym”. Zresztą mówię tak tylko poza ich plecami.

Praca omija bezrobotnego, bezrobotny omija pracę

„Pan Bóg radzi o swojej czeladzi” — jakoś dziwnie trafnie, w moim odczuciu, to stare porzekadło pasuje do tego, co chcę Tobie opisać. Nie jest to akt zawierzenia opiece boskiej, ale raczej odkrycie, że „Pan Bóg radzi…”, kiedy człowiek nie może lub nie chce pracować.

Nasi bracia bezrobotni robią to samo, co ja podczas depresji. Kiedy spotyka mnie niepowodzenie, kiedy przychodzi dołek, zapaść, wtedy przypominają mi się skromne lilie polne z biblijnej przypowieści, przy których przepych króla Salomona wysiada. Przypomina mi się przypowieść o zbytnich troskach i zaczyna mi być lepiej — jestem ubogi, maluczki. Czuję się jak lilia polna i dobrze mi tak, czuję się w ogóle lepszy. Kiedy jednak się dźwigam, zaraz hardzieję. Lilie polne i Kazanie na Górze schodzą na dalszy plan. I oni tak samo — potulnieją pod wpływem swoich niepowodzeń, zamieniają się w te polne lilie, hardzieją coraz rzadziej. Sukcesów na horyzoncie nie mają, więc stają się czeladzią Pana Boga, trochę z niemożności, a trochę z wyboru. Nie giną z głodu, dowartościowują się swoją krzywdą i ubóstwem. Odkrywają też, że życie nie jest aż tak skomplikowane. Zbytnie troski o jutro traktują coraz bardziej ewangelicznie. Byle grzbiet okryć — choćby ciuchem z lumpeksu lub darów. Tych z darów to nawet prać nie warto. Placków nasmażyć ziemniaczanych, a czasu dosyć — szkoda go marnować na mobilizację, wysiłek etc. Praca omija bezrobotnego, ale jakże często bezrobotny omija pracę, panie Janku! Spotykam mojego byłego pracownika, o którym słyszałem, że po miesiącach bezrobocia znalazł zatrudnienie. Niestety, dowiaduję się, że to już przeszłość. „No i jak to, panie Zdzisiu? Znowu bezrobotny?” — pytam. „Eee tam, skrzywdzili mnie, coś innego obiecywali, a poza tym nie warto zapierdalać”.

Chwilami czuję dobrze moich Zulu. Przecież do tej czeladzi należeliśmy i my, nasza rodzina, kiedy bieda zaglądała w oczy. Matka mówiła: „Kaziu, jakoś to będzie”, „gorzej było i chwalili”, „jeszcze nie było tak, żeby nie było jak”, „kogo Pan Bóg stworzy, tego głodem nie umorzy”. Wiem, że nie tak całkiem — bo ojciec chapał, mówiąc po dzisiejszemu, a o matce nie ma nawet co mówić. Jednak czasami w rysach tych Zulusów, tych dziewek czeladnych rozpoznaję rysy naszej matki, naszej babci z opowiadań ojca, kiedy chodził z nią na szefle (zbieranie ziemniaków u gospodarza z wynagrodzeniem w naturze, czyli co któryś koszyk dla zbierającego). Ja sam chodziłem z kolegami „na kłosy”, „na suszki” do lasu, zbierałem koprowinę, czyli złom miedziany.

„Malina”

Bezrobocie wokół jakoś dziwnie kojarzy mi się z alkoholem. Jego zapachem. Tutejsi już dawno przestali pić wódkę. Jest cały system podsuwający im tańsze rozwiązania. Panie Kisiel, pamiętam Pana felietony w „Tygodniku Powszechnym” z lat 60. ubiegłego stulecia, w których walczył Pan, żeby sprzedawali alkohol w „małpkach”, czyli małych buteleczkach. Nie przewidział Pan, że w tych „małpkach” będą sprzedawać denaturat, że tanie wina będą zamieniać w coś jeszcze tańszego w myśl zasady niska cena, duży obrót, duży zysk.

Pan Heniu po wypłacie idzie do miejscowego rencisty posiadającego samochód dziwnej marki i dziwnego wyglądu i razem udają się do Miasteczka po napój alkoholowy „Malina”. W owym wehikule wyglądają jak lotnicy — pionierzy przelotów przez Atlantyk. Ich sylwetki i twarze nacechowane są oczekiwaniem na spełnienie. Po kilku kursach rencista przesiada się na „komara”. Środek bezpieczniejszy. Może przemykać miedzami, a policja nie skonfiskuje prawa jazdy.

— Panie K., niech pan pożyczy jakieś pieniądze na obiad — słyszę w niedzielę, o godzinie 13. — Muszę lecieć do miasta po jakieś kartofle i margarynę chociaż.
— A co ty, dobra kobieto, robiłaś przed trzynastą?
— No to chociaż na lekarstwa!

Kobieta jest w takiej potrzebie, że nie potrafi sklecić tzw. prawdziwego kłamstwa. Jeszcze nikt nie pożyczał wprost u mnie pieniędzy na wódkę, wino czy piwo.

W trakcie sprzątania obory na koniec sezonu znaleźliśmy schowek — niczym gniazdo szczura — z dwudziestoma pustymi butelkami po winie „Tur”. Oskarżam Henia.

— To nie jo. Jo pije ino Maline, Tura pije Biniu.

Dwadzieścia butelek! Wiesz, że to było co najmniej dwadzieścia złych dni Binia, ale też i moich, bo Biniu po wypiciu jest jeszcze bardziej agresywny, bezradny i pokrzywdzony. Biniu pod wpływem alkoholu roztacza wizje zmiany pracy — gdzieś jest bardzo oczekiwanym fachowcem, tutaj pracuje z przyzwyczajenia — oraz snuje plany kupna poloneza dla córki. Taki bywa mocny wtedy i pewny siebie.

Swoją niechęć do pijących hamuję, ilekroć wspomnę sobie siostrę zakonną Agnieszkę. Siostrze Agnieszce niekiedy pomagałem roznosić dary na Boże Narodzenie, na Wielkanoc lub z okazji dnia chorych. W darach był przeważnie cukier, mąka, margaryna, ale dobrotliwa siostra dołączała dla pijaczyny kwaterkę wódki — „Niech się cieszy, Pan Jezus się rodzi, to niech się cieszy”. To było trochę dawno.

Dzisiaj, kiedy widzę tyle zakonnic Siostro–Tereso–z–Kalkuty podobnych, to chciałbym komuś powiedzieć, że kiedyś istniała siostra Agnieszka i byłaby teraz równie medialna, jak Siostra Teresa z Kalkuty. Myślę, że dzisiaj siostra Agnieszka zajmuje się w niebie jakimiś okaleczonymi świętymi potrzebującymi pomocy.

Obecnie Biniu nie pije już piąty miesiąc. Przynajmniej nie tak chorobliwie, tylko dla smaki najwyżej. Duża zasługa w tym, że od 5 miesięcy stawia płot i robota go sama prowadzi. Umiejętności ma dostateczne, wie, co będzie robił jutro, a za plecami szmat wykonanej pracy, którą wszyscy podziwiają, komentują, wychwalają. Słowem dzieło i jego twórca. Widać, jak dobra relacja może istnieć pomiędzy pracą i człowiekiem. Ale skąd, panie Janku, brać te dobre relacje?

Prosty życiorys

Dwa lata temu odkryłem Zamojszczyznę. Cudowna kraina. Niektórzy ludzie z tamtych stron jakby nie wiedzieli, że coś się im nie opłaca. Pewna gospodyni pokazuje mi z dumą dwa stare kazuby (pojemniki do materiałów sypkich wykonywane rękodzielniczo w zamierzchłych czasach z pni drzew liściastych) pełne nasion gryki. „Panie, co mnie zima zrobi? Nic! Ja z tego będę miała półtora metra kaszy!”. Nikt z nas, panie Janku, nie czułby dostatku przy takim zabezpieczeniu na zimę.

W mojej wiosce różni mieszkają, ale żeby tak drewna narąbanego w stercie na zimę ktoś miał — to nie ma takiego. Tutaj, jak mróz przyciśnie, to po południu idą do lasu, żeby zorganizować drewno na dzień czy dwa. Heniu, kiedy żona go wypchnie po opał, to raczej porąbie drabinę, tyczki od sznura na bieliznę lub koryto do oparzania świń, słowem — to, co ma pod ręką, a do lasu dwieście metrów.

W tym morzu, w którym tak trudno o komitywę z pracą, zdarzają się archipelagi miłych wyjątków pracowitości, odpowiedzialności, a nawet życia i radości przez pracę.

Pani J. — nasza sąsiadka — do tej pory w moich wyobrażeniach symbol prostego człowieka, jednocześnie święta kobieta (dwóch synów alkoholików i mąż alkoholik totalny). Pracowała u nas dorywczo. Któregoś dnia daję jej tzw. dniówkę.

— O nie, dzisiaj nie mogę brać pieniędzy. Dzisiaj było mi tak cudownie, że obraziłabym Pana Boga, gdybym za to wzięła pieniądze.

Przyjmij do wiadomości, Janku, że to najprawdziwsza prawda. Pani J. nie chciała, żeby pieniądze zakłóciły jej pozostałe doznania płynące z pracy w tamtym dniu. Potem okazało się, że pani J. mogłaby zadziwić i usatysfakcjonować w rozmowie niejednego Leszka Kołakowskiego. Przedtem myślałem, że to do niej pasuje fragment skeczu z kabaretu Zenona Laskowika — „Prosty człowiek. Życiorys prosty, jak on sam. Urodził się i tyle”.

W organizacji pracy nie mogę stosować żadnej struktury. Poprzestaję na zarządzaniu liniowym, czyli bezpośrednim instruktażu, nadzorowaniu i egzekwowaniu pracy od każdego przedstawiciela ludu bożego. Codziennie trzeba im tłumaczyć od początku. Wczorajsza umowa, wczorajsza instrukcja już ich nie obowiązuje. Ręce pracują, a głowa snuje opowieści dla towarzyszy pracy, reality story — 24 godziny opowieści o tym, co się zdarzyło w ciągu 24 godzin. „Wiesz ten ch… przyszedł, a ta p… mu przyp… a on ch… tej p… ch… p… ch… p…”. Mówią to z taką niewinnością, takim tchnieniem ładu, z taką bezgrzesznością. Przypominają mi się rozważania prowadzone na licealnych lekcjach religii na temat grzechów kogoś, kto się urodził na bezludnej wyspie, nie usłyszawszy słowa Bożego.

O pracę

— Szefie! Nie ma pan dla mnie jakiejś pracy?
— A co pani umie albo chciałaby robić?
— Najbardziej bym chciała stemplować — mówi 50–latka. — Na przykład jest taki stosik małych karteczek, a ja bym przykładała stempelek „KT” (w czasach PRL–u znak kontroli jakości).
— Szefie! Potrzebuję pracy dla męża.
— Pani mąż jest na pewno pijakiem — odpowiadam, skoro sam nie pofatygował się zapytać o pracę. Tzw. „mowa ciała” zainteresowanej pracą dla męża mówi mi, że mam rację. — Panią przyjąłbym chętnie, ale męża raczej nie.

To częsta sytuacja. Rzeczywiście chętnie przyjmuję żony czy matki alkoholików. Odznaczają się zwykle wielką pracowitością i pokorą. Tak jakby w zwielokrotniony sposób chciały sprostać zadaniom.

Inna jeszcze sprawa jest z rodzicami pytającymi o pracę dla swych dorosłych dzieci. Jeśli dziecko jest obecne, to i tak nie dopuszczają go do słowa.

— A ja chcę rozmawiać z kandydatem, a nie z panią.

Ale mama dalej trajkoce, a ja nie wiem, czy 20–letnie dziecko jest niemową, czy ma chęć do pracy, czy jest to tylko pobożne życzenie rodzica.

Kij na Zulu

Dirk Jose, mój holenderski przyjaciel, który pomagał mi organizować moją farmę, do Polski przyjeżdżał tak często, jak tylko pozwalały mu obowiązki. „Kazik, przyślę ci nowy kij na twoich Zulu”. Tak brzmiała w ustach Holendra łagodna krytyka tolerowania przeze mnie w pracy różnych polskich niemocy. Mimo że był katolikiem, myślałem o nim jak o stuprocentowym protestancie. Przy którymś rozstaniu powiedział mi:

— Pomyśl o sprawiedliwości i że czasami trzeba przyłożyć kijem.
— A ty na następną wizytę przygotuj się do rozmowy o miłosierdziu — odrzekłem, chociaż nie jestem Ojcem Kościoła ani od sprawiedliwości, ani od miłosierdzia. Kochany Dirk Jose! Znał Zulu z różnych zakątków świata. Pomagał im swoją majętnością, znajomością pracy i handlu. W naszych rozmowach o ludziach i o pracy często czułem się bezradny ze swoją „katolicką filozofią społeczną”. Przypierałem go myśleniem podbudowanym ewangelicznymi przykładami. On jednak swoją miłość do ludzi, do bliźniego, do Zulu w równej mierze, jak z ewangelii (mieliśmy wspólną ministrancką przeszłość), czerpał z protestantyzmu oraz z fascynacji Winnetou i jego szlachetnym przyjacielem Old Shutterhandem, którzy przywracali równowagę między sprawiedliwością a miłosierdziem. Ze swego bogactwa, do którego doszedł wyobraźnią i pracą Holendra, korzystał umiarkowanie, swoimi możliwościami i pomocą obdzielał innych.

Niewyczerpane zasoby pracy

Czasami myślę, żeby zgłosić się do Pana Prezydenta albo Pana Premiera z rozwiązaniem problemu bezrobocia. Jak można mówić, że nie ma pracy, skoro tyle jest do posprzątania lub upiększenia. Pracę można stwarzać w nieskończoność. Praca to przecież przeciwstawianie się entropii. Nasza cywilizacja nie jest w stanie wyczerpać zasobów pracy. Jest to jedyne dobro niezagrożone wyeksploatowaniem. Praca stwarza pracę. Praca czeka na wirtuozów pracy. W jakiejś Krzemowej Dolinie opracują technologię, że praca będzie powszechnie praktykowana, doświadczana, spełniana. Przecież praca leży na ulicy, trzeba ją tylko umieć podnieść. Czyż jednak marzenie o takiej pracy, o takim systemie nie jest analogiczne do myślenia o zbudowaniu wieży Babel? Czy ten problem jest do rozwiązania, czy jesteśmy skazani na nieustające zmaganie się z nim?

Z okresu mojej młodości przypominam sobie rozmowę z chłopem spod Hrubieszowa o jego sąsiedzie.

— Panie, zobacz pan tego Poznaniaka jak on zapier… To chore jest!

Może rzeczywiście chore, bo dzisiaj tę chorobę, nadpobudliwość pracy nazywa się pracoholizmem, a 35 lat temu hrubieszowski chłop umiał ją zdiagnozować.

Kapitan niechętnej załogi

— A mnie się to nie opłaci — słyszę często wypowiedzi miejscowych obiboków. — Żyją od kuronia (tzw. kuroniówka) do kuronia. A jak ten kuroń się pojawi u jednego, to piją wszyscy.

A mnie też to się nie opłaca. Czasami biorę zlecenie po to, by moi Zulu mieli pracę. Świadomości tego i wdzięczności u moich Zulu nie ma. Czuję, że noszę ich na barana jak małe dzieci. Nie, że dopłacam do nich, ale że tracę swój czas. Oni nawet w pracy należą tylko do siebie, a ja nawet po pracy należę do nich. Czasami czuję się jak kapitan, który dowodzi niechętną załogą; łajba ledwo ledwo, pasażerowie na gapę, a nikt nie chce zejść na ląd. Sam też ich nie wysadzę ani nie porzucę łajby.

Miłosierne uczestnictwo w pracy

Tak oto, panie Janku, pracy nie ma nie dlatego, że jej nie dowieźli, że zniknęła, że zabrakło. Tylko że jej sens został podmieniony na jakiś sens inny. Liczy się już tylko praca wymienialna na pieniądze.

Gatunek ludzki jest obciążony genetycznie altruizmem, świętością, reakcjami na wyzwania. Dzisiejszy Bill Gates, który ma tak fantastyczny ogląd ludzkości w zakresie jej potrzeb informatycznych, że swoim dziełem, jego wartością mierzoną w pieniądzu stał się twórcą ex nihillo imperium niemającego sobie równych, doczeka się swego następcy, który będzie miał fantastyczny ogląd ludzkości w zakresie jej potrzeb spełnienia przez pracę, przez sprawiedliwe i miłosierne uczestnictwo w pracy. Wierzę, że stanie się to rychło, ponieważ jest to jedno z elementarnych wyzwań dla kogoś, kto w ten naturalny sposób zostanie sołtysem globalnej wioski. A sprawy dojrzewają w tym kierunku — myślę sobie. Wypadkowa mojej wiary i rozumu podpowiadają mi, że nie będzie to zarządca wieży Babel.

Rzecz w tym, by poszukiwać nowych sensów dla pracy (okażą się bardzo stare, wypróbowane), nowych olśnień i nowych zachęt. Potrzeba organizatorów pracy, uzdrawiaczy pracy, włodarzy pracy, owego vehiculum pracy ludzkiej. Potrzeba Mojżeszów pracy — którzy Lud Boży nakarmiliby pracą tak jak chlebem, jak manną na pustyni.

Czeladź Pana Boga
Kazimierz Grzegorczyk

właściciel rodzinnej farmy produkującej rośliny do ogrodów rekreacyjnych. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze