Czego szukam w drodze
fot. estudio bloom / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ludzie ósmego dnia. Autostopem do Matki Teresy

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 29,93 PLN
Wyczyść

Łatwo jest być wdzięcznym za noc z wygodnym łóżkiem, prysznicem i śniadaniem, ale kiedy się marznie przez kilkanaście godzin, stojąc obok dystrybutorów z benzyną, o wdzięczność bardzo trudno.

Spoglądam na zbierające się szare chmury. Jeśli teraz nie uciekniemy przed deszczem, utkniemy w tym miejscu na dłużej. Przed nami do przejechania jeszcze kilka tysięcy kilometrów.

– Czego wam mogę życzyć? – pyta Jacek, dominikański współbrat, który wywozi nas za Kraków.
– Jedźcie bezpiecznie i nie dajcie się dzisiaj zmoczyć.

Zatrzymuje się pierwszy samochód. W środku trzy młode kobiety zaskoczone widokiem zakonników stojących na poboczu drogi.

– Dokąd bracia jedziecie?
– Do Cieszyna… Dziewczyna przy kierownicy z uwagą nam się przygląda. Zapada kłopotliwe milczenie.
– Nie będzie wam łatwo dojechać okazją tak daleko.

Maciej nie wytrzymuje i wybucha śmiechem.

– Tak naprawdę planujemy dojechać do Włoch – mówię, nie dodając już, że to zaledwie pierwszy etap wyprawy.

Pasażerki kręcą głową z niedowierzaniem.

– Jeśli nie robicie sobie z nas żartów, pomodlimy się za was. Musicie być bardzo odważni albo zupełnie nierozsądni.

Czy wy jesteście z tego Kościoła?

W swoim zakonnym życiu przejechałem autostopem prawie 30 tysięcy kilometrów, odwiedzając w ten sposób siedemnaście krajów. Nie uważam się jednak za odważnego, wielokrotnie ogarniał mnie strach. Choćby wówczas, gdy w Kosowie, najbardziej niebezpiecznym państwie Bałkanów, wylądowaliśmy o trzeciej w nocy i schowani w śpiworach pod zaparkowanym autobusem próbowaliśmy się przespać choć kilka godzin. Bałem się, kiedy bez naszej zgody wywieziono nas do lasu, gdzie pewna grupa przestępcza miała ukrytą stadninę koni z własną knajpą, i gdy później chciano nas wywieźć do publicznego domu, abyśmy zamówili sobie dziewczynę i mogli zakosztować „prawdziwego” szczęścia. Bałem się także o habit, kiedy chciano mi go spalić w autobusie, oraz wówczas, kiedy nie wiedziałem, jak się skończy nasza podróż, gdy o drugiej w nocy, gdzieś w Serbii, stwierdzono, że jesteśmy katolickim CIA. Byłem zdezorientowany, gdy na granicy Kosowa z Macedonią celnicy uznali, że jesteśmy przemytnikami heroiny. Podobno pierwszy raz w życiu widzieli zakonników ubranych na biało, którzy na dodatek bezczelnie twierdzili, że przyjechali z Polski autostopem. Byłem zaskoczony, kiedy na północy Włoch pomylono nas z mormonami, w Czechach z kosmitami, a w Holandii z uczestnikami parady równości. Bałem się w Czarnogórze, kiedy spaliśmy nielegalnie w czyimś kamieniołomie, i gdy w Albanii schroniliśmy się w ciemnym lesie przylegającym do brudnej plaży. Obawiałem się także, czy przetrwamy spokojnie noc, gdy we Francji, na ogromnej stacji benzynowej, musieliśmy się zadowolić legowiskiem w krzakach, licząc na to, że nikt nas nie zauważy.

Tak, bywało, że odczuwałem strach, jednak – co może się wydać nieco zuchwałe – mam również świadomość, że jeśli w życiu nie będę się zgadzał na swój lęk, to także odmówię Bogu możliwości zmieniania mnie. Również podczas tego typu wypraw.

Poza Polską nigdy nie podróżowałem autostopem samotnie. Zawsze w towarzystwie współbrata, z którym wcześniej ustalaliśmy podstawowe zasady oraz to, w jaki sposób chcemy przeżyć naszą pielgrzymkę. Dwa lata temu postanowiliśmy, że jeśli jakikolwiek napotkany kierowca zechce zaprosić nas do siebie, to bez względu na to, czy jest buddystą, muzułmaninem, ateistą czy nawet antyklerykałem, przyjmiemy zaproszenie, nawet jeśli miałoby to wydłużyć dotarcie do celu. Pamiętam pewnego Austriaka, który rozpoczął znajomość od pytania:

– Czy wy jesteście z tego pier… Kościoła katolickiego?
– Tak, właśnie z tego.

Po dwóch godzinach, ku naszemu zaskoczeniu, zaprosił nas do siebie do domu na kolację i zapoznał ze swoją rodziną. Mieszkał w urokliwym domu z basenem i sauną, który otaczały Alpy. Udostępnił nam pokój z łazienką i wygodnymi łóżkami. Kiedy na pożegnanie podarowaliśmy mu ikonę Jezusa z Synaju, ucałował ją, a później wraz z żoną podwiózł nas dwieście kilometrów pod granicę ze Szwajcarią.

Innym razem, na południu Francji, trafiliśmy do niewielkiego miasteczka. Nasz kierowca stwierdził, że ma duży ogród, a w nim namiot, który może nam udostępnić. Wcześniej jednak na podwórku przed domem z białego kamienia wystawił stolik, przy którym mogliśmy zjeść znakomitą francuską kolację złożoną z koktajlowych pomidorków, papryki, oliwek, bagietek, kilku rodzajów sera i delikatnego czerwonego wina. Towarzyszyła nam jego żona, dzieci, a że w białych habitach musieliśmy się rzucać w oczy, pojawiło się także kilku zaprzyjaźnionych sąsiadów. Na nasze pytanie, czy są katolikami, gospodarz zaczął kolejno przedstawiać siedzących obok nas ludzi: niereligijny, niereligijny, komunista, niereligijny.

To jednak oni zadawali najwięcej pytań dotyczących Jezusa, sensu zbawienia, przypadkowości tego świata i tego, co będzie po nim. Nagle sami sobie musieliśmy odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie jest dla nas Chrystus i jak opowiedzieć o Nim w sposób zrozumiały i przekonujący. To pytanie wciąż powraca, najczęściej podczas spotkań z takimi ludźmi.

Zaczęło się cztery lata temu

– Może pojechalibyśmy do Skandynawii autostopem? – w przerwie między warsztatami niespodziewanie odezwał się Maciej, dominikański współbrat, z którym wspólnie odbywaliśmy uzupełniające studia z socjoterapii.
– Ciekawy pomysł – odpowiedziałem nieco zaskoczony – tylko po co do Skandynawii?
– Podobno to piękne rejony i bardzo przyjazne do podróżowania. Marzy mi się odetchnąć od planowania, terminów, nadmiaru spotkań i zaangażowań – mówił, dmuchając nad brzegiem kubka, żeby ostudzić herbatę.
– Trochę się boję – powiedziałem szczerze. – Wprawdzie po Polsce już trochę jeździłem, ale Europa jest jednak wyzwaniem.
– Pan Bóg się o nas zatroszczy, zobaczysz. Moglibyśmy poznać ludzi, których nigdy nie spotkamy, pracując wyłącznie przy klasztorach, lub dotrzeć do takich miejsc, w których nigdy nie widziano zakonnika.

Byłem pełen obaw, ale wstępnie się zgodziłem. Gdzieś w sercu narastała we mnie ciekawość, ale i dreszczyk adrenaliny z powodu niecodziennej przygody. Po kilku dniach zacząłem się jednak lękać, że nasze plany są zbyt zuchwałe. Autostop po Europie, w habitach, bez żadnych umówionych noclegów? To graniczyło naprawdę z bezczelnością, gdyż dzień przed wyjazdem nie byliśmy jeszcze pewni, w którym kierunku powinniśmy jechać. Myśleliśmy o Szwecji, ale skończyliśmy na Południu, postanawiając pojechać do Skopje, miasta, w którym narodziła się Matka Teresa.

Przeżyliśmy. Wracaliśmy do Polski z plecakami pełnymi jedzenia i drobnych prezentów.

Najważniejsze jednak zostało w naszych głowach.

Po powrocie okazało się bowiem, że ten rodzaj duchowej pielgrzymki jest niezwykle pociągający, i już planowaliśmy kolejną wyprawę za rok. Ryzykowna sprawa, raz spróbujesz i już nigdy nie masz dosyć. Spotkania z poznanymi ludźmi i tęsknota za doświadczeniem wolności sprawiają, że nie możesz już spocząć.

Następnym razem były więc inne cele, miejsca związane ze świętym Dominikiem, kilkudniowe wyprawy całkowicie bez pieniędzy i jedzenia (wraz z Przemkiem, dominikańskim współbratem, chcieliśmy się namacalnie przekonać, czy słowa Jezusa mówiące o tym, aby nie brać niczego na drogę, są aktualne i dzisiaj). Był także wyjazd do Rzymu z sześćdziesięcioma studentami, a także coś, co już dawno się nam wymknęło spod kontroli, czyli autostopowe rekolekcje, w całości zorganizowane przez ludzi świeckich, którzy od lat łączą swoją wiarę z autostopową przygodą.

Autostopowe rekolekcje „Piękne Stopy”

Rekolekcje pojawiły się tak nagle, jak pierwszy pomysł na wyprawę, i chyba nikt z nas nie przypuszczał, co z tego wyniknie. Kiedy piszę te słowa, mamy już za sobą cztery edycje, w których łącznie wzięło udział prawie trzystu młodych ludzi. Kolejne ruszają w połowie lipca, a na miesiąc przed rozpoczęciem zaczyna brakować wolnych miejsc.

Idea „Pięknych Stóp” nawiązuje do listu świętego Pawła, w którym apostoł pisze, że piękne stopy mają ci, którzy zwiastują dobrą nowinę. Po roku z tego pomysłu powstało stowarzyszenie o tej samej nazwie – jego patronem jest święty Filip, pierwszy opisany w Biblii autostopowicz. Do tego typu podróży miał go zachęcić sam Duch Święty, który wprost nakazał mu, by wyszedł na ulicę i złapał okazję (por. Dz 8,29–40).

W tym miejscu, nauczony już doświadczeniem, mogę z pełną świadomością ostrzec: to naprawdę ryzykowne i niebezpieczne rekolekcje. Dla wielu uczestników przygoda skończyła się bowiem w nieoczekiwany sposób: trzy pary narzeczonych, dwa zawarte małżeństwa, pięć osób, które rozpoczęły zakonne życie, i nieskończona liczba świadectw. Zaskakująca była także wiadomość, że reżyser dokumentalnego filmu o „Pięknych Stopach” od roku jest nowicjuszem w Towarzystwie Jezusowym.

Autostopowa podróż przeżywana w duchu Ewangelii jest niezwykle cennym życiowym doświadczeniem. Wiele osób, do których ja też się zaliczam, twierdzi, że były to najpiękniejsze wakacje w ich życiu. I chociaż wraca się najczęściej fizycznie zmęczonym, to jednak za każdym razem wzmocnionym duchowo.

Siedemnaście godzin na mrozie

Jedna z piękniejszych rzeczy, którą odkryłem, czytając teksty apostołów, to wdzięczność. Jeśli człowiek nie cieszy się z tego, co ma dzisiaj, nie będzie mógł przesunąć się do przodu nawet o krok.

Autostopowe podróże wciąż uczą mnie religijnego sposobu postrzegania świata, by w prostocie i z wdzięcznością przyjmować także i trudne doświadczenia. Łatwo jest być wdzięcznym za noc z wygodnym łóżkiem, prysznicem i śniadaniem, ale kiedy się marznie przez kilkanaście godzin, stojąc obok dystrybutorów z benzyną, o wdzięczność bardzo trudno. Mistrz Eckhart, dominikański mistyk znad Renu, bezlitośnie przecinał wszelkie postawy roszczeniowe: „Jeśli coś wystarcza Bogu, bądź z tego zadowolony również i ty”. Tutaj nie ma miejsca na żadne: „Dlaczego?”.

Pamiętam moment, gdy na północy Włoch spędziliśmy na stacji benzynowej prawie dwadzieścia godzin. Jechaliśmy na spotkanie młodzieży Taizé do Rzymu. Przez cały dzień był przenikliwy mróz, więc na nasze białe habity założyliśmy wszystkie ciepłe rzeczy, które mieliśmy ze sobą. Przygarnął nas wówczas Giuseppe, jeden z pracowników stacji benzynowej, wychowany w środowisku neapolitańskiej camorry, oraz jego przyjaciel Ali, muzułmanin z Algierii. Zaprosili nas do małego kawiarnianego stolika, poczęstowali kawą i chipsami, a później pytali o naszą podróż i stawiali pytania dotyczące wiary.

O piątej rano przyszła jednak nowa zmiana pracowników i zakazała nam pytać kierowców o możliwość dojazdu. Trzy godziny później byliśmy półprzytomni i wykończeni ciągłym staniem na mrozie. Czuliśmy się niczym bezdomni, którzy natrętnie pytają o możliwość pomocy, a ludzie ich ignorują. W desperacji zaczęliśmy pytać wychodzących z supermarketu, czy moglibyśmy się z nimi zabrać. Choćby kilkanaście kilometrów. Po godzinie zaczęły nam się mieszać osoby i zaczepialiśmy ponownie te same. Brak snu i mroźne powietrze dawały o sobie znać.

Widziałem, że Przemkowi, mojemu współtowarzyszowi, również nie było łatwo, choć trzymał się wyjątkowo dzielnie. W takich momentach nietrudno o wzajemne pretensje, wypominanie. Choć nie rozmawialiśmy ze sobą, podświadomie każdy z nas czuł to samo: możemy nie dojechać, możemy utknąć na pustkowiu drugiego końca Europy, możemy nawet stracić nadzieję na jakikolwiek wyjazd. Ale jednego nie wolno nam stracić – poczucia jedności. Kłótnia i wzajemne oskarżenia byłyby całkowitą klęską. Znacznie większą niż nasz długi pobyt na tej włoskiej stacji. 

Coraz wyraźniej docierało do nas to, że prawdopodobnie do Rzymu nie dotrzemy na ustaloną dwunastą godzinę. A jeśli nawet osiągniemy cel, to przyjedziemy spóźnieni i nie zostaniemy zakwaterowani. To tak, jakbyśmy już teraz mogli wracać.

Nagle zatrzymuje się obok nas zielony nissan. Kierowca opuszcza szybę i mówi coś po włosku. Podbiega Przemek, który płynnie rozmawia w tym języku.

– Jedziemy do Florencji. Chcecie się zabrać?
– To w kierunku Rzymu…

W samochodzie jest ciepło i przyjemnie.

– Zauważyliśmy, że nikt was nie chce zabrać i jest wam bardzo zimno – odezwała się do nas siedząca obok kierowcy dziewczyna. – Nie jesteśmy katolikami, ale zrobiło nam się was zwyczajnie szkoda. 

Opowiadamy o celu naszej podróży. Wyruszyliśmy z blisko sześćdziesięcioma studentami na spotkanie młodzieży Taizé. Wszyscy autostopem. Taka forma pielgrzymki. 

– Piękna ta wasza misja – mówi młoda Włoszka. 

Po kilkunastu minutach zasypiamy ze zmęczenia. Pod Weroną nasi dobrodzieje budzą nas, dając na drogę butelkę wody. 

Półprzytomni wysiadamy, nie mając pojęcia, gdzie jesteśmy i co to za miejsce. Kręci mi się w głowie, jakby przez mgłę zauważam dwóch mężczyzn w koloratkach wsiadających do samochodu. Błyskawiczne otrzeźwienie. Podbiegam i nieskładnie pytam.

– Jedziecie do Rzymu?
– Tak. 
– Możemy się z wami zabrać?

Po dwóch godzinach zmienia się pogoda. Termometr umieszczony na pulpicie samochodu wskazuje dwanaście stopni na plusie. Werońscy księża wysadzają nas w Rzymie niedaleko stacji metra. Zabieramy z bagażnika plecaki i machamy na pożegnanie. Patrzę na zegarek. Nie do końca jeszcze wierzę w to, co się wydarzyło. Jest 11:59.

Tak było zawsze. Kiedy pojawiały się jakieś trudności, zaraz potem doświadczaliśmy czegoś niezwykle cennego. Jakby tym wszystkim kierował Ktoś inny, a wszelkie braki były istotnym elementem podróży.

Mądrze dawkowana asceza

Od kiedy pamiętam, męczyło mnie zwiedzanie miast z przewodnikami. Przytłaczał mnie przymus kompulsywnego zbierania cudownych wrażeń, mnóstwo zabytków, które należy obejrzeć, i masa zdjęć, które powinno się zrobić. Z nadmiaru tego wszystkiego doznawałem duchowego zatrucia: trudno było mi się tym ucieszyć.

Teraz wiem, że zbyt wiele rzeczy, spraw i miejsc sprzyja zniechęceniu i niesie z sobą wyczerpanie. Żeby móc coś przeżyć, trzeba na to znaleźć miejsce w sobie. Mnożenie bodźców, nowości i atrakcji nie daje wewnętrznego pokoju, jest równe szkodliwe jak nadmiar jedzenia.

Aby w tego typu podróżach zachować duchowo-psychiczną higienę, próbuję się uwalniać od obciążających oczekiwań: niczego nie trzeba osiągnąć, nie trzeba nawet dojechać do celu. Z Maciejem i Przemkiem, współbraćmi, z którymi podróżuję najczęściej, mamy już to przerobione: interesują nas wyłącznie napotkani ludzie, możliwość usłyszenia tego, co oni myślą o sobie i otaczającym ich świecie, a nie zwiedzanie turystycznych atrakcji. Jest to dla nas także forma apostolstwa. A jeśli coś nas ominie, czegoś nie zobaczymy, to nasze życie wcale nie stanie się gorsze. Chcemy doświadczać świata na innych warunkach, przeżywać podróż bez łapczywości i pośpiechu, każdy dzień kosztując powoli. W tego rodzaju podróżach nie ma ostatecznych terminów, tekstów, które należy napisać, konferencji, które należy przygotować, maili, na które trzeba odpisać, czy rozmów, które należy odbyć. Nie ma naczynia czekającego na wypełnienie. I właśnie owo poczucie braku, świadomość, że coś mnie omija, przynosi ogromną ulgę. Wówczas smak nawet najdrobniejszych przyjemności, jak choćby melona z bułką, zjedzonego przy dzikiej czarnogórskiej drodze, odczuwa się przez kilka godzin.

Czego jeszcze uczą proste podróże? Choćby tego, że stawianie sobie ograniczeń jest czymś niezbędnym w duchowym życiu, a najbardziej przydatną umiejętnością jest nie pragnąć wiele. Tu także przydaje się mądrze dawkowana asceza, która uwalnia od presji „musisz” i daje swobodę, aby przyjmować ten świat bez przedzałożeń i obciążających analiz. Śmiem nawet twierdzić, że ten rodzaj przeżywania świata prowadzi człowieka do kontemplacji1, która jest wyłączeniem intelektualnych dyskursów, myśli i działań, a staje się prostym zauważaniem i oglądaniem.

Może więc dlatego moje najlepsze wyprawy to te nieplanowane, po których wracałem do klasztoru nieprzeładowany wrażeniami. Więcej niekoniecznie prowadzi do lepiej. Dzięki temu poczucie wolności towarzyszyło mi za każdym razem.

1 „Contemplari” oznacza „oglądanie”. W niebie nie będziemy o Bogu rozważać, ale Go oglądać.

Czego szukam w drodze
Krzysztof Pałys OP

urodzony w 1979 r. – dominikanin, rekolekcjonista, magister nowicjatu, prowadzi blog Światła Miasta, mieszka w Warszawie.Nakłade...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze