Cały czas zapominam, że jestem chory
fot. robert bye GgMm / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 votes
Wyczyść

Miałem dwa wyjścia: albo się poddać i uznać, że już na mnie czas, albo powiedzieć: No dobra, idziemy dalej. Wybrałem tę drugą ścieżkę.

Katarzyna Kolska: Pierwszy niepokój w sercu?

Andrzej Białas: Chyba nie było. Poszedłem na zwykłe badania okresowe. Ale moja żona, jak to kobieta, powiedziała: Zrób sobie przy okazji PSA. Pomyślałem: Po cholerę robić jakieś PSA? To śmieszne. Dla świętego spokoju zrobiłem.

I?

Okazało się, że markery są podwyższone. No więc umówiłem się do urologa, który zarządził biopsję, a biopsja pokazała, że mam złośliwy nowotwór prostaty.

Świat się zawalił?

Nie. Ale kiedy szedłem do lekarza odebrać wynik, to już wiedziałem, czego się spodziewać. Wysiadłem z samochodu, stanąłem na chwilę i poczułem, jak krew odpływa mi do samych nóg, aż w końcu powiedziałem sobie: Dobra, Andrzej, daj spokój, idziemy. To był jedyny moment zachwiania w ciągu tych kilkunastu lat.

Pamięta pan tę chwilę, kiedy lekarz stawiał diagnozę?

To akurat pamiętam.

Co powiedział?

Proszę pana, wyniki nie są takie złe. Wskaźniki są dosyć książkowe. Kieruję pana do szpitala…

Co pan sobie wtedy pomyślał?

Ile czasu?

A ile miał pan wtedy lat?

Byłem o dwanaście lat młodszy, więc miałem pięćdziesiąt.

Mężczyzna w sile wieku.

Nadal się czuję w sile wieku, tylko lekko ograniczony ruchowo. Ale 50 lat to jest rzeczywiście okres najlepszej aktywności życiowej, zawodowej.

Miałem dwa wyjścia: albo się poddać i uznać, że już na mnie czas, albo powiedzieć: No dobra, idziemy dalej. Wybrałem tę drugą ścieżkę.

Oczywiście poddawałem się wszystkim terapiom, operacjom, wskazówkom lekarzy, natomiast nadal działałem i robiłem swoje. Choroba egzystuje gdzieś obok mnie.

To chyba nie jest takie łatwe?

Dla osoby, która ma raka, choroba rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, chory musi chcieć powalczyć. Po drugie, jest rodzina, która czuje pewną bezradność, nie wiedząc, jak pomóc kochanej osobie. No ale jest też praca zawodowa, są znajomi, przyjaciele. Ponieważ ja mówię o swojej chorobie publicznie, jasno i odważnie, to nie mam problemu z tym, żeby o niej rozmawiać. A często jest tak, że ludzie zdrowi czują pewne skrępowanie. Bo o co mają zapytać? Jak się czujesz? Albo powiedzieć: Świetnie wyglądasz, będzie dobrze? To są frazesy, które nie są do końca szczere, ale nie wiemy, jak się inaczej zachować.

Leczenie?

Zaczęło się od naświetlań, potem były brachyterapia, leczenie hormonalne i okres względnego spokoju. Po dwóch latach odstawiono mi hormony i wtedy rak znowu zaczął atakować. W szpitalu powiedzieli mi, żebym sobie poszukał urologa. Ja mówię: Jak mam sobie poszukać urologa, dlaczego? Bo u nas w szpitalu nie ma. Więc po poszukiwaniach i dobrych radach trafiłem do świetnego fachowca, dziś już świętej pamięci doktora Piotra Nowakowskiego. On spojrzał na wyniki moich badań i powiedział: Zła kolejność. Najpierw powinien pan trafić do mnie na radykalną prostatektomię i mielibyśmy to z głowy. Teraz mamy problem. Bo gdy rak się rozchodzi, to pana komórki wewnątrz są zdegenerowane, a więc gojenie będzie trudne. W końcu podjął decyzję, że jest to operacja ratująca życie. I wspomagany środkami farmakologicznymi miałem przez jakiś czas względny spokój. A potem znowu zaczęło się psuć. W międzyczasie miałem naświetlania i radioterapię. Przyszedł taki moment, kiedy lekarze w Poznaniu powiedzieli mi, że niewiele mogą mi już pomóc i skierowali mnie do szefa urologii i onkologii w Instytucie Onkologicznym Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie. Dwukrotnie wycinano mi tam węzły limfatyczne, do których następowały przerzuty. Każdy z tych zabiegów był kupowaniem czasu. Bo to jest tak, że gdyby nic nie robić i się temu poddać, to już byśmy nie rozmawiali, wszystko trwałoby dwa, może trzy lata. A tak to ciągle, z lepszym lub gorszym samopoczuciem, utrzymuję się na powierzchni.

Kiedy się okazało, że mam przerzuty do kości, przeniosłem swoje leczenie do Zakładu Medycyny Nuklearnej w Centrum Onkologicznym w Bydgoszczy. Chciałem uzyskać dostęp do leczenia radem 223. Po pierwszych rozmowach i kwalifikacjach okazało się, że radu nie mogę brać.

Że nie zadziała w pana przypadku?

Nie, że jest nieskuteczny, bo mam za dużo innych przerzutów na węzłach. Tam mi też powiedziano, że są dostępne tabletki najnowszej generacji nazywające się enzalutamid. Oczywiście są bardzo drogie, wtedy kosztowały jakieś dziesięć tysięcy złotych na miesiąc. A potrzeba przynajmniej trzech trzymiesięcznych dawek i to pomoże. Zrobiliśmy w domu bilans i mówimy: OK, wchodzimy w to. Stać nas na to. Po konkretniejszej rozmowie okazało się jednak, że być może te tabletki trzeba będzie brać przez dwa albo trzy lata. Wtedy lekarz powiedział mi: Musi pan sobie odpowiedzieć na pytanie, czy pana będzie na to stać. Oczywiście odpowiedź była jednoznaczna: Nie.

Ale pojawiło się światełko w tunelu, bo NFZ wymyślił program, że jeśli pacjent najpierw się poddaje chemioterapii, to potem ten program lekowy ma za darmo. No więc oczywiście poddałem się chemioterapii. Miałem ją w Poznaniu, nie musiałem jeździć do Bydgoszczy. Bardzo źle ją znosiłem. Ale cały czas pracowałem, byłem dyrektorem gabinetu prezydenta miasta i wydawało mi się, że po prostu tak trzeba.

Był taki dzień, kiedy miał pan wszystkiego dosyć?

Każdy pacjent ma takie momenty. Pytanie brzmi tylko, czy je uzewnętrznia, czy nie.

Ale można te swoje krótkie załamania potraktować jako pewien bodziec do tego, żeby się podnosić. Że troszkę upadamy, troszkę już mówimy: Nie, ale możemy się od tego odbić. Moimi bodźcami są moja żona Małgorzata i córka Alicja. Zawsze mówię sobie: One więcej cierpią, ty musisz to zrobić dla nich. Dużo zależy od naszej motywacji, pewnie też siły wewnętrznej i oczywiście od wiary. I od ludzi, którzy nas otaczają. Kiedy moja choroba stała się chorobą publiczną, doświadczyłem niezliczonych dowodów wsparcia i sympatii. Nigdy bym się tego nie spodziewał.

Stała się sprawą publiczną przez przypadek podczas uroczystych obchodów 60. rocznicy Poznańskiego Czerwca ’56?

Tak.

Za co pan był odpowiedzialny?

Za przebieg całej uroczystości. Jako Urząd Miasta współpracowaliśmy z Biurem Ochrony Rządu. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Nie jest tajemnicą, że zapalnym momentem był apel smoleński, do ostatniej chwili były naciski, żeby go odczytać pod Poznańskimi Krzyżami na placu Mickiewicza.

Pan był temu przeciwny.

Tak. Konsultowałem to z uczestnikami Czerwca ’56 i nie widziałem powodu, żeby zmieniać wcześniej ustalony scenariusz.

Wojewoda Zbigniew Hoffmann próbował pana zastraszyć. Powiedział, żeby się pan nad tym zastanowił, bo już za dwa lata może pan nie być dyrektorem gabinetu.

A ja wtedy powiedziałem: Nie musi mi pan grozić. Ja akurat już umieram, więc mi to powiewa.

Odważnie.

Nie wiem, dlaczego tak powiedziałem. Teraz myślę, że była to reakcja obronna. Dwa tygodnie wcześniej byłem w Warszawie na konsultacjach u profesora, gdzie miałem być poddawany po raz trzeci operacji limfadenektomii, czyli wycinania węzłów limfatycznych. Niestety, pan profesor rozłożył ręce i powiedział, że tym razem już nie może mnie operować. Drugi raz usłyszałem od lekarza, że już nic nie może dla mnie zrobić. Gdzieś tam w człowieku to siedzi i jeśli ktoś zaczyna wywierać zbyt mocną presję, to samoczynna reakcja obronna jest właśnie taka. Przypadkowo nagrywały to kamery, potem moje słowa zostały upublicznione. Rozpętało się małe Waterloo. Poznań się dowiedział, że jakiś Białas, dyrektor gabinetu prezydenta, choruje. Półtora miesiąca później ukazał się wywiad ze mną. Po raz pierwszy, bo ja rzadko udzielałem wywiadów. I wtedy zaczęły do mnie docierać dowody sympatii od różnych ludzi z całego świata. To było niesłychane. Ktoś nawet napisał: Osobiście nie lubię Andrzeja Białasa, ale… I dalsza część była pozytywna.

Zostawmy politykę. Zaufał pan od razu lekarzom?

Tak… Nie zawsze ich decyzje były skuteczne i dobre, ale nie miałem innego wyjścia.

Myśli pan, że zaufanie jest ważnym elementem w procesie leczenia?

Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że zaufanie jest bardzo istotne, ale powinno być ograniczone. Dlatego warto wybrać sobie lekarza.

Nie każdy może sobie wybrać lekarza. Bo nie każdego stać na prywatne leczenie, które daje taką możliwość.

Wiem o tym. Ale należy się starać. Mówię o tym jako o rozwiązaniu. Albo idziemy z ulicy i trafiamy na taką opinię lekarską, na jaką trafiamy, i odbieramy ją jako dobrą monetę, albo szukamy czegoś więcej. Ktoś nam kogoś poleci, ktoś powie, że jakiś lekarz jest wybitnym specjalistą w dziedzinie, która akurat nas dotyczy. Lekarz ma dla nas tyle czasu, ile ma. To wynika z systemu działania. Przyjmuje setki pacjentów, ale warto mu coś o sobie powiedzieć, żeby nas zapamiętał, żebyśmy nie byli dla niego anonimowi.

Czy żyjąc z diagnozą: rak, myśli się o pracy, o obowiązkach, o innych problemach?

Praca pomaga, pod warunkiem że ktoś ją lubi i szanuje. Dlatego ja niemal cały czas pracuję, staram się być aktywny. Oczywiście w tej chwili pracuję trochę wolniej, do czego się przyznaję i za co przepraszam. Ale nie odpuszczam sobie.

Jak to się stało, że trafił pan na leczenie do Niemiec? W Polsce nie było już dla pana ratunku?

Po chemioterapii w NFZ przyznano mi w ramach programu lekowego tabletki. Przez pięć miesięcy wszystko szło dobrze. Ale stan pacjenta jest cały czas monitorowany i lekarz musi postępować zgodnie z pewnymi procedurami, to znaczy zleca badanie krwi, tomografię komputerową i jeśli jakieś parametry nie są zgodne z tym, czego należałoby się spodziewać, NFZ cofa finansowanie, przyjmując, że tabletki, które są drogie, w przypadku konkretnego pacjenta są nieskuteczne. Oczywiście z mojego punktu widzenia nie jest to prawda, bo pewne parametry, owszem, pogorszyły się i odbiegały od norm administracyjnych, ale w momencie odstawienia tych tabletek skoczyły pod sufit. Co oznacza, że jednak trzymały chorobę w ryzach. I w tym momencie mój lekarz prowadzący powiedział: Panie Andrzeju, ja już nic dla pana nie mam. Pamiętam tę rozmowę. Widziałem, że jest mu przykro. Patrzył na faceta uśmiechniętego, pełnego sił witalnych, aktywnego, cuda-niewidy, wywiady i, kurczę, on już nie rokuje.

No i co? Nic dla pana nie mam, proszę sobie umrzeć?

Nie. Powiedział, że może mi podać jeszcze raz chemię. Ale zaznaczył od razu: Ta druga chemia pana zabije.

Pojechałem na dodatkowe badania do Bydgoszczy, do Zakładu Medycyny Nuklearnej przy Centrum Onkologii. Tam miałem poleconego przez kogoś znajomego lekarza. I była szansa, że zakwalifikuję się na rad 223, o którym wspominałem. Rad 223 to jest terapia izotopem, który leczy kości. Ale nie działa na węzły chłonne.

W Bydgoszczy zaproponowano mi odpłatnie zrobienie bardzo dokładnego badania PET. To się nazywa PET/MR, z kontrastem gallium-68.

Brzmi dość kosmicznie.

O kosmosie opowiem pani za chwilę.

PET określa istnienie komórek rakowych w całym organizmie. Badanie trwa prawie dwie godziny i kosztuje sześć i pół tysiąca złotych.

Niewiele osób może sobie na to pozwolić.

To prawda. Ale kiedy chodzi o ratowanie życia, potrafimy te pieniądze zdobyć. Nie mówimy o sześćdziesięciu pięciu tysiącach, tylko o sześciu i pół tysiąca. Później rozmawiałem z szefem Zakładu Medycyny Nuklearnej doktorem Małkowskim. Moim celem był ciągle rad 223.

Który miał panu pomóc na kości.

Właśnie. I byłem gotowy to sfinansować, wiedząc, że jest to wydatek kilkudziesięciu tysięcy złotych. Niestety, doktor popatrzył na moje wyniki i powiedział: U pana jest progres choroby. Nie namawiam pana już na rad 223, bobym pana oszukiwał. Wydałby pan pieniądze bez sensu. Ale jest takie leczenie w Niemczech izotopem LU 177 w Bad Berce. Niech pan tam jedzie. W mojej opinii jest pan idealnym przypadkiem na poddanie się tej metodzie. Izotop jest wprowadzany do organizmu, przylepia się do komórek rakowych i zwalcza je. A jak już pan zwalczy te komórki rakowe w węzłach chłonnych, to niech pan wróci do mnie. Zobaczymy, może się uda podać rad 223. Trzeba przyjąć pewnie ze cztery dawki, a jedna kosztuje od dwunastu do piętnastu tysięcy euro.

Zobaczył minę moją i żony i mówi: Ale proszę pana, to trzeba jakoś ogarnąć, zadziałać. Może Caritas panu sfinansuje albo zrobi pan zbiórkę publiczną. Ja mówię: Wie pan, ze zbiórką publiczną to raczej słabo, bo ja jestem osobą publiczną, nie wypada mi robić czegoś takiego. A on tak na mnie patrzy, pamiętam ten jego wzrok i zdziwienie, i mówi: Panie, pan chce żyć czy pan chce umrzeć?

Ostro…

No tak. I wtedy pomyślałem sobie, że wstyd to kraść, a nie próbować się leczyć i prosić o pomoc. Oczywiście, kiedy wróciliśmy do domu, poczytałem sobie w internecie o Zentralklinik w Bad Berce i o terapii tym LU 177.

W zdobyciu pieniędzy pomogła mi sąsiadka z osiedla. Powiedziała: Andrzeju, ja dla ciebie będę organizowała środki, ale musisz się starać, musisz chcieć. Zgodziłem się. Poinformowałem o tym mojego szefa, czyli prezydenta miasta, bo nie chciałem robić nic za jego plecami. Wysłałem swoje dokumenty do kliniki, zostałem zakwalifikowany.

Długo musiał pan czekać?

Kwalifikacja trwała jakieś dwa tygodnie. Pamiętam, że wtedy się rozpłakałem, myśląc o tym, że może jest dla mnie jeszcze jakaś szansa. No i ruszyliśmy ze zbiórką. Zostałem zarejestrowany, podpisałem umowę z fundacją onkologiczną Alivia w Warszawie. Pojawił się jeden, drugi artykuł w gazecie, który trochę rozpropagował informację, pojawiły się wiadomości na Facebooku. Pierwszą transzę, czyli około dwunastu tysięcy euro, udało się zebrać dosyć szybko.

Szybko to znaczy?

W tydzień.

Zagrzewało to pana do walki?

Oczywiście, bo to znaczyło, że ja tam jednak pojadę i będę miał szansę się leczyć. No i pojechałem pierwszy raz.

Kiedy?

Na początku października zeszłego roku. Potem jeździłem mniej więcej co dwa i pół miesiąca. Teraz w niedzielę [7 lipca 2019 roku – przyp. red.] wyjadę ostatni, piąty raz. I nastąpi przerwa w leczeniu, żeby w dłuższej perspektywie ocenić skuteczność działania tych izotopów. No i organizm musi trochę dojść do siebie.

A jak wygląda terapia i podawanie tego izotopu?

Dosyć bezboleśnie.

Dożylnie?

Tak. Podaje się go dożylnie, potem pacjent jest izolowany przez 48 godzin, nie może opuszczać pokoju z tego względu, że jest silnie napromieniowany.

Powiem kilka słów o samej metodzie. Prace nad metodą leczenia raka prostaty za pomocą lutetium-177 trwały dwadzieścia lat. W trakcie tych badań okazało się, że przerzutowe komórki rakowe rozsiane po całym organizmie wytwarzają antygen.

LU 177 to jest izotop, który powstaje w sposób sztuczny. Ma swoje miejsce w tablicy Mendelejewa, ale nie występuje w naturze, musi zostać wytworzony. Po wstrzyknięciu go do organizmu izotop działa na ten antygen jak magnes – przylepia się dokładnie do komórek rakowych i tam zostaje przez sześć tygodni. Pozostała część zostaje wypłukana. To jest nic innego jak radioterapia, tylko celowana w konkretne miejsce, a więc niepowodująca zniszczeń zdrowych komórek dookoła.

Po podaniu trzech dawek okazało się, że rezultaty są słabe. Największe rozczarowanie przeżyłem w grudniu, kiedy pojechałem na drugie podawanie, bo mi się wydawało, że gdy przyjadę, to już połowa komórek rakowych będzie wybita, zrobią stosowne skany i okaże się, że jestem prawie zdrowy. Ale niestety, było inaczej – badania wykazały, że komórek rakowych przybywa, a nie ubywa. Niemcy też byli rozczarowani, mówili, że pewna grupa pacjentów nie reaguje na takie leczenie.

W lutym zapadła decyzja, że włączą drugi izotop – actinium-225, który jest nazywany najrzadszym lekiem świata. Jego całoroczna światowa produkcja zamyka się w kropli wody. Dlaczego tak mało? Bo on powstaje w wyniku utylizacji materiałów jądrowych do broni jądrowej.

Skoro światowa roczna produkcja to jedna kropla, to ile pan z tej kropli uszczknął?

To są molekuły.

Actinium działa podobnie jak lutet. Jak wyczytałem w opisie działania leku, przylepia się do komórek rakowych i wybucha.

Po trzech podaniach lutetu komórki rakowe zaczęły znikać.

Domyślam się, że lekarstwo, które występuje w takiej minimalnej ilości na świecie, jest bardzo drogie. Znów musimy mówić o pieniądzach.

Płacę średnio w granicach dziesięciu do jedenastu tysięcy euro. Z actinium powinno być około piętnastu tysięcy euro, ale sporo zależy od kompletu innych badań, więc może być mniej.

Udało się zebrać całą kwotę na pana leczenie?

W tej chwili, po podaniu ostatniej dawki, stan konta wyjdzie na zero. Oprócz tego biorę tabletki, za które płacę co miesiąc siedem i pół tysiąca złotych.

Czy przez te kilkanaście lat chorowania były takie dni, tygodnie, miesiące, kiedy pan czuł się na tyle dobrze, że zapominał o swojej chorobie?

Ja cały czas zapominam, że jestem chory. Kiedyś pewna lekarka powiedziała mi tak: Andrzej, wiesz, co jest istotne w raku prostaty? Że z tym się umiera, a nie na to się umiera.

Dlatego uważam się za osobę w pełni sił witalnych, która stara się być aktywna. Napisała do mnie kiedyś koleżanka z Rady Miasta: Andrzeju, ty musisz dać nam przykład. Nie załamuj się, bo wielu ludzi na ciebie patrzy. Masz być tym pozytywnym przykładem, że można powalczyć i wygrać.

Staram się więc – z jednej strony dla siebie, to jest ta egoistyczna część walki, a z drugiej strony – i dlatego o tym mówię głośno – dla innych. Udało mi się na przykład wysłać do Niemiec na leczenie faceta, którego na to stać, ale który nie miał zielonego pojęcia, że jest taka metoda. Więc jeździł do Warszawy na sok z cytryny, bo ktoś mu powiedział, że wlewy z soku cytrynowego pomagają.

Mówię jak najczęściej o znanych mi sposobach leczenia z nadzieją, że ktoś to przeczyta i dzięki tej metodzie będzie zdrowy. Nie wszyscy lekarze o tym mówią i trochę ich rozumiem. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: Przychodzi pani do lekarza, który panią informuje: Ja już pani nie pomogę, ale jest taki sposób leczenia w Niemczech, tylko że bardzo dużo kosztuje. Jeden pacjent powie: Człowieku, chyba ogłupiałeś. Całe życie płaciłem składki, więc ja chcę być tu leczony. A drugi się zdecyduje…

Pytał pan kiedyś Boga: Dlaczego ja?

Nie. Ale rozmawiamy sobie o tym.

Kiedy wydawało mi się, że wyniki są OK, a potem nagle był zjazd, to mówiłem: No dobra, chcesz mi coś powiedzieć. Tak ma być. Ale potem znowu było dobrze. Mówiłem: O Boże, może jestem jednak dobrym człowiekiem? Może jednak dajesz mi szansę, tylko wysłałeś ostrzeżenie. No i potem znowu w dół. Dla osoby wierzącej ta rozmowa z Bogiem jest nieustanna. Oczywiście, ona ma różne formy. Ale zawsze mówię do Niego: Wiesz co, ja nie proszę dla siebie. Proszę dla Małgosi i Alicji. Jeśli chcesz mnie zabrać, to mnie bierz. Nie moja brocha. Bo my nagle stracimy świadomość i nas już tu nie będzie. Ale największy problem jest z tymi, którzy tu zostają.

Jestem szafarzem nadzwyczajnym komunii świętej, więc od dziewiętnastu lat prawie w każdą niedzielę odwiedzam chorych. Widzę, jak te osoby się cieszą, że ktoś przyjeżdża – nie ksiądz, tylko taki zwykły Białas, którego może nawet trochę znają, bo w gazecie o nim przeczytali, w telewizji wywiad widzieli, i on przyjedzie, kawę z nimi wypije, pogada. To jest taki szalenie ważny element wzajemnego człowieczeństwa między ludźmi.

Ale zdarza się, że przyjeżdżam, rodzina otwiera drzwi i mówi: Babcia w nocy zmarła. To uczy mnie pokory.

Jest pan zmęczony wieloletnią walką?

Trochę tak. Kiedy zostałem sam z lekarzem, to zadałem mu takie pytanie: To teraz powiedzmy sobie jak faceci, czy mówimy o sześciu miesiącach, czy mówimy o dłuższym czasie? A on na to: Sześć miesięcy to nie, ale co dalej – nie jestem w stanie powiedzieć. Dlatego to, co chcę zrealizować, robię teraz. Nie odkładam nic na później, chociaż to nie zawsze jest możliwe.

Cały czas zapominam, że jestem chory
Andrzej Białas

(1957-2019) – z wykształcenia inżynier automatyk, społecznik, były przewodniczący rady osiedla Ławica. Był dyrektorem gabinetu prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka, a później pełnomocnikiem poznańskiego prezydenta ds. spo...

Cały czas zapominam, że jestem chory
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze