Jutro lecę do Uzbekistanu. Jak to brzmi! Odlegle, wspaniale. Obracam tę myśl w głowie i czuję, że to będzie to. Jeszcze nie doleciałam do Taszkentu, a już mi się marzy okolica: i kirgiskie góry, i kazachskie stepy. Płonie w głowie nierealistyczne od lat pragnienie, żeby zobaczyć afgański Kabul.
Wszystkie te miejsca: surowe, przestronne, pustawe i trudne – jawią mi się jako szansa. Na to, że gdzieś jeszcze n a p r a w d ę jest inaczej. Że tam czas biegnie wolniej, a buldożery współczesności grzęzną powstrzymane oporem obyczajów, górskich łańcuchów, zapomnianych wsi. Może się łudzę, ale w tej chwili, gdy plecak jeszcze niezapięty, mam prawo do wyobrażeń.
Jadę zawrócić czas. Chcę odnaleźć ważny moment w historii. Tej rodzinnej, która złączyła się z wielką, światową. Był rok 1991 i moja mama ze swoją siostrą wsiadły do jakiejś rachitycznej maszyny latającej, którą potem przez lata wspominały jako roztrzęsiony kukuruźnik. Tak udały się z Moskwy do Samarkandy i Buchary. To mój tata, prawdziwy entuzjasta podróży, zorganizował im egzotyczną wycieczkę na Wschód przez duże W.
Wróciły wściekłe. Pora była dla odkrywania świata nieszczególna. Walił się Związek Radziecki, na wycieczkach biura podróży Intourist zjawiali się raczej drobni handlarze udający turystów niż osoby zaciekawione zwiedzaniem. Po drodze ważniejsze były hotele jako punkty wymiany walut, zakłady jubilerskie i rozmaite bazary.
Oceń