Tego dnia wychodziłem z bloku na Ursynowie około szóstej rano. Było dziwnie cicho. Ptaki, które zwykle budzą mieszkańców, siedziały nieruchomo na znajomych drzewach, zdezorientowane nową dla nich sytuacją. Przez lata o tej porze pan Zbyszek rozsypywał im koło śmietnika ziarna. Przylatywały zwykle gołębie, ale kiedy się najadły, ich miejsce w stołówce zajmowały wróble, kawki, wrony. Nawet sroki coś ukradły. Dla każdego starczyło.
Ale tego dnia pan Zbyszek nie wysypał im ziaren. Nie robił tego już od dwóch tygodni, czego biedne ptaki nie mogły zrozumieć i codziennie rano wracały z nadzieją, że za którymś razem tradycja wspólnego śniadania z dobrym człowiekiem wróci.
Nawet w ptasich móżdżkach musiały jednak pojawić się jakieś tragiczne myśli. Bo przecież codziennie z tego domu wychodziło tylu ludzi, często na siebie nie patrzeli, nie mówili sobie „dzień dobry”, ciągle w biegu. Tym razem było inaczej. Ludzie wyszli, ale nieco później, byli skupieni, ubrani w ciemne stroje, nie spoglądali nerwowo na zegarki i pozdrawiali się, co dla ptaków też było czymś nowym.
Wszyscy jechali w to samo miejsce: na pogrzeb pana Zbyszka. Ptaków nikt o jego śmierci nie poinformował.
Mieszkaliśmy obok siebie przez 45 lat. W siedmiopiętrowej części bloku z wielkiej płyty, on na ostatnim piętrze, ja na drugim. Ludzie, którzy się
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń