Nerw święty. Rozmowy o liturgii
Ubóstwa w duchu nie da się zadekretować lub narzucić. Każdy sam, w szczerości przed sobą i Bogiem, musi odnaleźć własną miarę.
Jezus rozpoczyna Kazanie na górze od problemu, który dotyka każdego, niezależnie od światopoglądu i zaangażowania religijnego: jak to, co posiadam, ma się do mojej przyszłości; lub innymi słowy: po co i jak gromadzę, skoro i tak nadejdzie moment – de facto, jeden z tych najpewniejszych w życiu – kiedy będę musiał zostawić wszystko. Nie chodzi tu o infantylne straszenie śmiercią lub piekłem, lecz o sprawę fundamentalnej wagi, o to, jak odnaleźć i zachować szczęście w życiu w sposób trwały, to znaczy taki, który wykroczy poza granice czasu.
Trudno Jezusowi zarzucić, że teoretyzuje lub że nie ma pojęcia, o czym mówi. Nie tylko dlatego, że jako pierwszy pokonał śmierć, otwierając drogę do wieczności – warunek sine qua non chrześcijaństwa, bez którego „daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” (1 Kor 15,14) – lecz także dlatego, że zanim rozpoczął Kazanie na górze, sam przeszedł podobną próbę. Na innej biblijnej górze diabeł zaprezentował Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych, mamiąc obietnicą: „Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon” (Mt 4,9; por. Łk 4,7). Perfidia kusiciela polegała na tym, że bezczelnie wykreował się na dobrodzieja, że, jak gdyby nigdy nic, wszedł w rolę Stwórcy, od którego wszystko miałoby zależeć.
Jezus na Górze Kuszenia dał dowód, że pokusom można stawić czoło, że wcale nie muszą się zakończyć detronizacją Boga. O ile sam, boską mocą, zwietrzył podstęp Szatana, o tyle nam, ukąszonym przez grzech pierworodny, pozostawia rady. Dlaczego? Bo świetnie nas zna. Jednak nie wygłasza idealistycznego manifestu z serii „wujek dobra rada”, lecz daje bardzo konkretne wskazówki.
Posiadanie
Pierwsze błogosławieństwo, podobnie jak każde kolejne, Jezus zaczyna od definicji szczęścia. Błogosławiony – czy też bardziej właściwie: prawdziwie szczęśliwy – jest ten, kto posiadł królestwo niebieskie. Stawka jest większa niż intratne obietnice diabła: nie tylko wszystkie królestwa świata oraz ich przepych; to zbyt mało, w grę wchodzi samo królestwo niebieskie! Jeśli chcesz być szczęśliwy, nie zawężaj spojrzenia do tego, co sam możesz sobie wymarzyć lub dostrzec z Góry Kuszenia; przeciwnie, bądź gotowy, że otrzymasz znacznie więcej! Jeśli chcesz wejść w posiadanie królestwa niebieskiego, bądź ubogi w duchu.
No i się zaczęło, bo Jezus nie daje prostej odpowiedzi, choćby takiej, jak za czasów Pierwszego Przymierza – nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij itd. – jakby do pełni szczęścia wystarczało tylko to, by czegoś nie robić. Owszem, pewnych rzeczy robić nie wolno, ale czy na pewno to zawsze wystarcza? Można przecież nie kraść, jak nakazuje Dekalog, i w tym samym czasie wcale nie być ubogim w duchu. Można w sposób doskonale zakamuflowany pozostać opętanym przez żądzę gromadzenia, jak ów bogaty młodzieniec, który to w trakcie rozmowy z Jezusem odkrył brutalną prawdę, że chociaż drobiazgowo przestrzegał wszystkich przykazań, nie był w stanie rozstać się ze swoim majątkiem (por. Mt 19,16–22). To prawda, posiadanie samo w sobie nie jest niczym złym, jednak z drugiej strony ubóstwo w duchu domaga się konkretu. W podobny sposób również samo nieposiadanie niczego nie załatwia, nie gwarantuje w sposób automatyczny szczęścia. Bo gdyby tak było, dzielnice nędzy stałyby się przedsionkiem królestwa niebieskiego, a wiemy, że daleko im do tego.
Oto dlaczego Jezusowe Kazanie na górze jest tak trudne w realizacji – bo jest radą, a nie nakazem. Ubóstwa w duchu nie da się bowiem zadekretować, narzucić lub zmierzyć; przeciwnie, każdy sam, w szczerości przed sobą i Bogiem, musi odnaleźć własną miarę. Ponadto, miara ta domaga się odpowiedzi w każdym momencie życia. Ubóstwo w duchu to nie cel, lecz droga, która prowadzi do szczęścia sięgającego poza granice naszej wyobraźni i czasu.
Metoda świętego Franciszka
Tylko w takim kluczu da się zrozumieć nie tak rzadkie i na pierwszy rzut oka dziwne życiorysy niektórych świętych. Wystarczy wspomnieć Antoniego Wielkiego z IV wieku, jednego z pierwszych pustelników w Kościele, który tak bardzo przejął się historią bogatego młodzieńca, że postanowił odczytać dosłownie radę Jezusa: „Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie” (Mt 19,21). Antoni doświadczył, że dzięki radykalnemu UBÓSTWU można zamieszkać U-BOGA już na ziemi, to znaczy, stopniowo oczyszczając serce z żądzy posiadania, można – wraz z Bogiem – posiąść absolutnie wszystko.
Podobnie rozumiane radykalne ubóstwo doprowadziło Franciszka z Asyżu nie do odrzucenia świata stworzonego, lecz do jego umiłowania. Już jako niewidomy podyktował Pieśń słoneczną, w której słońce nazwał swoim bratem, ziemię matką, a wodę siostrą. Brzmi to niemal niedorzecznie, zwłaszcza jeśli uświadomić sobie, że Franciszek żył w czasach, kiedy to silnie domagano się Kościoła ubogiego: duchowego, najlepiej bez żadnej własności, żyjącego w radykalnej ascezie. Notabene, argumenty te, jakby historia niczego nas nie nauczyła, często powtarzane są bezmyślnie i dzisiaj. Tymczasem Franciszek pokazał, że nawet radykalne ubóstwo nie może prowadzić do odrzucenia tego, co materialne. Co więcej, metoda Franciszka – co radzi nam także Jezus w Kazaniu na górze – jest de facto metodą samego Nauczyciela: „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił (gr. ekenosen, dosł. „wypróżnił”) samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi” (Flp 2,6–7).
Czy można jednak domagać się od wszystkich radykalizmu (dodajmy: dobrze rozumianego radykalizmu) Antoniego, Franciszka lub im podobnych? Zanim odpowiemy na to pytanie, warto zaznaczyć, że problem pojawił się już w pokoleniu pierwszych franciszkanów, krótko po śmierci założyciela. Franciszek zostawił braciom Testament, w którym wezwał swoich naśladowców do ubóstwa, do tego, by nie szukać zabezpieczeń w życiu i w ten sposób zamieszkać już U-BOGA. Kościół zdecydował jednak, aby pismu nie nadawać tej samej rangi co regule zakonu. Innymi słowy, Testamentowi Franciszka należy się uwaga i szacunek, lecz nie posłuszeństwo. Czyżby zatem była to niepozorna zdrada charyzmatu założyciela albo przynajmniej istotne przesunięcie akcentów? Co się kryje w tle? Otóż, ubóstwa – a zwłaszcza ubóstwa w duchu, do którego namawia Jezus – nie można na nikim wymusić, nawet jeśli w zanadrzu mamy argument z posłuszeństwa. Ubóstwo może być przyjęte jedynie w wolności i tylko jako dobrowolne ma jakikolwiek sens.
Skoro komentarz do Kazania na górze pisze dominikanin, może warto wspomnieć, jak w naszym zakonie rozumiemy ubóstwo. Mam nadzieję, że nikogo nie zgorszy stwierdzenie, które z pozoru brzmi paradoksalnie: być dominikaninem to nie tyle wczuwać się w charyzmat św. Dominika lub odnajdywać go w sobie, jak robią to w sposób naturalny franciszkanie ze św. Franciszkiem (przynajmniej ci z pierwszego pokolenia), lecz nieustannie doświadczać Kościoła Dziejów Apostolskich. Innymi słowy, to nie wzór ubóstwa św. Dominika – który bez cienia wątpliwości był ubogi – stanowi koło zamachowe misji braci kaznodziejów. Dyskurs o ubóstwie jest wtórnym elementem obrazu, co nie znaczy, że mało istotnym. Na pierwszym miejscu stoi doświadczenie wspólnoty, o którym przypomina dominikanom przyjęta w zakonie reguła św. Augustyna: „Zgromadziliśmy się głównie po to, by jednomyślnie mieszkać w domu, mając duszę i serce zjednoczone w Bogu. Niczego nie uważajcie za swoją własność: wszystko niech będzie wspólne”. A zatem ze wspólnoty duchowej, z tego, że jak za czasów apostolskich dominikanie wspólnie się modlą i mają tę samą wiarę, rodzi się wspólnota materialna (por. Dz 4,32–35). To jedność – albo mocniej: jednomyślność – ma się przekładać na posiadanie, nie odwrotnie! Jeśli brakuje wspólnoty modlitwy i wiary, dyskusje nad ubóstwem staną się jedynie dominikańskim biciem piany. W tej perspektywie dla wspólnoty braci kaznodziejów być ubogim w duchu oznacza posiadać tylko tyle, ile niezbędne jest do pełnienia misji: by jak apostołów posłać braci z Ewangelią. Reszta jest naddatkiem, czasem nawet bardzo pobożnie i sprytnie uargumentowanym.
Wróciliśmy tym samym do wcześniejszych konkluzji. Nie ma jednej, standardowej miary ubóstwa w duchu dla wszystkich – nieważne czy jest się pustelnikiem, franciszkaninem, dominikaninem, matką rodziny czy biznesmenem. Każdy musi znaleźć ją sam. Jezus, rozpoczynając Kazanie na górze, obiecuje zamieszkanie U-BOGA, jak gdyby mówił: To jest twój cel, możesz prawdziwie i na zawsze być szczęśliwy. I radzi nie tyle nadmierne posiadanie, ile ubóstwo w duchu. Ono ma być metodą oczyszczania naszego serca, drogą wiodącą do doskonałości, na której skutecznie mamy odpychać pokusy gromadzenia. Ubóstwa w duchu nie da się wymusić, może być przyjęte jedynie dobrowolnie, w uczciwości przed sobą (wspólnotą) i Bogiem. Niewykluczone, że będzie ono radykalne i tym samym mało zrozumiałe dla innych; zawsze jednak ze względu na Niego. Koniec końców, chodzi o to, by odkryć, że bycie szczęśliwym nie zależy od tego, ile i co nagromadziłem. Bycie szczęśliwym zależy wyłącznie od Niego. Tylko On jest naszym bogactwem.
Oceń