Szansa na dobre wychowanie
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Czy można przezwyciężyć konflikt pokoleń, nauczyć się rozmawiać z dziećmi tak, aby słuchały i chciały mówić? W wielu miastach powstały Szkoły dla Rodziców i Wychowawców pomagające ludziom w uczeniu się sposobów porozumiewania opartych na dialogu.

Justyna i Jan Grzegorczykowie: Jak można by najkrócej określić metodę wychowawczą Szkoły dla Rodziców i Wychowawców?

Agata Pasieczny: Program szkoły oparty jest na psychologii komunikacji. Jego inspiracją są przede wszystkim poradniki dla rodziców A. Faber i E. Mazlish. Autorki zaś odwołują się do własnej wiedzy i doświadczeń zdobytych w grupach dla rodziców prowadzonych przez psychologa H. Ginotta. W swojej pierwszej książce Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci dzielą się przekonaniem, że porozumienie jest możliwe, że są metody, dzięki którym współczesna rodzina może być trwała i szczęśliwa. Dorośli mogą się nauczyć sposobów pomagania dzieciom, by stały się w pełni ludźmi.

To znaczy, że rodzic ma iść na układy?

Nie, ma się przede wszystkim wsłuchać w dziecko i ma je zaakceptować jako osobę, niezależnie od krytycznego stosunku do jego konkretnych zachowań. W większości rodzin starsze i młodsze pokolenie żyje obok siebie i nie próbują nawet nawiązać kontaktu. Umiejętność komunikacji nie jest czymś oczywistym. Rodziców często potępia się za błędy, jednak nikt ich nie uczy, jak rozwiązywać rodzinne problemy. Faber i Mazlish dostrzegły taką szansę w prostych sposobach, które można od razu zastosować. Trzeba się nauczyć takiego mówienia do dzieci, żeby chciały nas słuchać, i tak ich słuchać, żeby chciały nam o sobie mówić.

Czy Szkoła dla Rodziców ma w Polsce długą tradycję?

Powstanie pierwszych szkół związane jest z osobą Zofii Śpiewak z Gdańska. W 1991 roku jako doświadczona psycholożka i psychoterapeutka została zaproszona do współpracy przy polskich wydaniach książek Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiłyRodzeństwo bez rywalizacji A. Faber i E. Mazlish. Jej zadaniem było opracowanie suplementu pt. Doświadczenia rodziców polskich. Powstał on w wyniku pracy warsztatowej z grupami rodziców. Warsztaty takie — z czasem rozwijane i modyfikowane również przez innych — spopularyzowały się pod nazwą „Szkoła dla Rodziców i Wychowawców”.

Czy szkoła ta ma związek z Kościołem?

Nie. Nie jesteśmy też żadnym stowarzyszeniem. Jesteśmy grupą ludzi, która to robi. Tak się złożyło, że w Krakowie działamy akurat w ramach Dominikańskiego Ośrodka Wspierania Rodziny, ale jesteśmy tam niezależni. Szkoła jest świecka, nie ma tematycznego powiązania z treściami wiary. Oczywiście to, że prowadzący ją ludzie są wierzący, jest pewnie widoczne w trakcie zajęć. Kiedy mówię, że ideą szkoły dla rodziców jest prawda, nazywanie rzeczywistości, to dla mnie znaczy to, że „prawda was wyzwoli”; kiedy odnoszę się do dobra i piękna, to są to dla mnie wartości związane z moim światopoglądem. Tak to rozumiem, ale niczego nikomu nie narzucam.

Jaki jest wasz zasięg oddziaływania?

Jest bardzo dużo zgłoszeń, mimo że kurs jest odpłatny. Nie robimy tego charytatywnie. To jest nasza praca. Po przeprowadzeniu czterogodzinnego warsztatu jesteśmy bardzo zmęczeni. W czasie jednego cyklu mamy sześć spotkań, podczas których uczymy rodziców i wychowawców, w jaki sposób, kiedy i co powiedzieć, żeby pomóc dzieciom znaleźć wyjście z trudnej sytuacji, co zrobić, żeby wesprzeć dziecko w działaniu, a nie wykonać pracy za nie, czego nie powiedzieć, żeby nie przerwać kontaktu, nie oddalić się od siebie. Na nasze zajęcia przychodzą nie tylko rodzice, ale też nauczyciele, siostry zakonne, wielu księży. Przychodzą różni ludzie: również tacy, którzy nie mają jeszcze dzieci i chcą się nauczyć być dobrymi rodzicami. Przychodzi też babcia, która chce nawiązać kontakt z synową i z wnukami. Jest wspaniale otwarta. Zdała sobie sprawę, że te czasy różnią się od czasów jej młodości i chce się w nich odnaleźć. Chociaż jestem od niej o wiele młodsza, też już widzę, że moje doświadczenie z młodości ma się nijak do doświadczenia mojego syna. Zdanie: „Ja w twoim wieku…” traci sens. On żyje w zupełnie innym świecie. To, jak myśli, zachowuje się, jakie ma poglądy, zadziwia mnie. Sądzę, że tylko dzięki Szkole przechodzę przez trudny okres dojrzewania moich dzieci, nie tracąc szacunku dla siebie i z nadzieją na pozytywny efekt ich młodzieńczego buntu.

Dziecko kształtuje się między trzecim a piątym rokiem życia, a wasi klienci to często rodzice, którzy stwierdzili, że coś jest nie tak, dopiero przed maturą dziecka. Czy taki rodzic ma szansę?

Tak, i to jest najpiękniejsze. Uczymy się, że nie ma przegranych. Nawet najlepszy rodzic rani dziecko, często nie zdając sobie z tego sprawy. Szkoła daje szansę, żeby się zatrzymać. Daje narzędzia i język pozwalające się cofnąć i powiedzieć: „Przepraszam. Wczoraj zachowałam się tak, jak bym tego nie chciała. Gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym inaczej. Nie mogę się zgodzić, żeby między nami dochodziło do takich sytuacji”. Po takiej rozmowie mój syn łagodnieje, a gdyby jej nie było, rozstalibyśmy się na noc w nienawiści. Jest to trudne. Uczciwie spojrzeć na siebie i na dziecko. Nauczyć się szacunku dla odrębności. Bardzo trudno jest mi przyznać: jesteś moim dzieckiem, ale nie jesteś mną, masz prawo być inny.

Czyli szkoła obala pewne mity przez nas odziedziczone, że rodzic nie ma prawa do błędu, że umie wszystko rozwiązać?

Tak. Jesteśmy słabi, staliśmy się dorośli trochę niechcący. Wielu rodziców wyznaje, że czuje się niewyraźnie w roli jakby Pana Boga. Po naszej szkole są z tej roli zwolnieni, jednak zawsze pozostają wyżej. Rodzic jest rodzicem. Dziecko w rodzicu czy w nauczycielu nie potrzebuje kumpla. Szkoła jest oparta na opisie rzeczywistości, a rzeczywistość nie jest konsekwentna. Rodzic ma prawo do błędów i nielogiczności. Jego autorytet nie polega na doskonałości. W naszej szkole uczymy, że rodzic nie musi umieć rozwiązać wszystkich trudnych sytuacji, w których znajdzie się jego dziecko. Jego zadaniem jest nauczyć dziecko samodzielnego radzenia sobie z problemami i pozwolić mu na to.

Metoda ta zakłada, że słuchający rodzic spotyka się ze słuchającym dzieckiem. I sytuacja problemowa kończy się happy endem. Co się dzieje, gdy metoda nie działa i dziecko nadal „bawi się zapałkami”?

Są sytuacje, kiedy nie ma czasu na wsłuchiwanie się i wyrażanie uczuć. Gdy dziecko wbiega na jezdnię, nie będę mu mówiła: „Wiesz, jest mi ogromnie przykro, bo może nadjechać samochód i możesz pod niego wpaść”. Chwytam dziecko i mówię: „Stój!”. W innych sytuacjach mówię stanowczo: „Nie mogę się na to zgodzić”. Szkoła uczy, że wzajemnie się szanujemy, ale to ja jestem rodzicem i ja wyznaczam granicę. U mnie w domu wspólnie ustalamy zasady, co się u nas robi, a czego nie. I tak, np. wymagam od dzieci, żeby myły wannę po kąpieli czy sprzątały po sobie. Czasami, gdy wychodzę z łazienki, mówię: „O kurczę, nie umyłam, jestem taka zmęczona”, ale wracam i ją myję. Mogę zrozumieć, że dziecku też jest trudno. Kiedy jakaś zasada jest łamana, zawsze można usiąść i wspólnie o tym porozmawiać. Być może wprowadzanie jej nie było konieczne. Ważne, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, na czym mi tak naprawdę zależy. Miłość polega na tym, żeby umieć kochać i potrafić powiedzieć „nie”.

Dobrze, ustaliliśmy granice, a dziecko i tak mówi „nie”. Nasza córka po kąpieli nie suszy włosów. Na różne sposoby jej tłumaczymy, że w konsekwencji się zaziębia. Prosimy wreszcie, żeby nam wyjaśniła, o co chodzi. Okazuje się, że robi tak, żeby jej włosy zawijały się w loki.

Takie rzeczy uczymy się rozwiązywać w Szkole. To nie jest kwestia jednej rady, ale doświadczenia w zrozumieniu. Jeżeli dla dziecka to niesuszenie włosów jest tak ważne, to myślę, że trzeba znaleźć metodę suszenia włosów bez suszarki. Może pomogłoby 15 ręczników? W końcu loki lepiej wyglądają niż jakaś „szopa” .

Czy metoda wsłuchiwania się w dziecko modyfikuje odwieczną postawę, że rodzice powinni być wobec dziecka jednomyślni? Co się dzieje z trójkątem: ojciec, matka, dziecko?

Jeśli rodzice się różnią między sobą, to w stosunku do dziecka muszą być autentyczni. Zgadzam się na inne decyzje męża, ale mówię dziecku, że ja mam swój pogląd na sprawę. Okazywanie na zewnątrz fałszywej jedności dziecko odbiera jako montowanie wspólnego frontu wobec niego. Oczywiście, jeśli rodzice się różnią w sprawach zasadniczych, to mają marne szanse, żeby być dobrą rodziną.

Szkoła dla Rodziców wyklucza stosowanie kar.

Tak, jesteśmy przeciwni stosowaniu kar, ponieważ one nie skutkują. Uczymy, jak zderzyć dziecko z konsekwencjami jego złych czynów tak, by nazwać zło, sprawić, by dziecko je naprawiło i jednocześnie nauczyło się dobrze postępować. Na przykład, u mnie w szkole dzieci tak potraktowały praktykantkę, że wyszła z płaczem z sali. Naprawa sytuacji nie polega na tym, że wchodzi nauczyciel i odwołuje za karę wszystkie imprezy, typu wycieczka, dyskoteka, kino. Nie, trzeba jasno powiedzieć, jak się z tym czuję, z czym się nie zgadzam, ustalić sposób i termin nadrobienia materiału, który z powodu ich zachowania nie został zrealizowany. Oczekuję też, że przeproszą praktykantkę. To jest dla nich bardzo trudne. Przeprosić kogoś, z kogo się naśmiewały, samemu nauczyć się zadanej lekcji, wytłumaczyć swoje zachowanie dyrektorowi. Jednak dzięki temu może pojawić się refleksja, poczucie winy, w rezultacie zmiana zachowania.

Uczymy wielu katechetów, bo widzimy, że nie radzą sobie z uczniami, nie potrafią wychodzić z sytuacji konfliktowych, wprowadzać zasad obowiązujących na ich lekcjach. Byłam przeciwniczką powrotu katechezy do szkoły, bo jest to szczególny przedmiot, a często jest traktowany jak normalny, tzn. klasówki, zeszyty, pytanie. Nie prowadzi to ani do Boga, ani do wiedzy. Tacy katecheci są od razu na przegranej pozycji. Są przez dzieci źle traktowani, więc próbują się na nich wyżywać. Jest jednak coraz więcej tych, którzy wiedzą, że bycia katechetą też można się uczyć i nie jest to ujmą.

Żyjemy w czasach, kiedy na dziecko największy wpływ mają media i rówieśnicy. To, co wynegocjuje z nim rodzic, często nic nie daje.

Muszę wierzyć, że kochając dziecko, dam mu taką dawkę miłości i sposobów reagowania, że ono w tym świecie przetrwa. Nie wiem, kto wyrośnie z mojego dziecka. Natomiast jeśli świat jest taki, jaki jest, a ja nic mu nie daję, to nie stwarzam mu szansy, żeby pokonało ten świat. Jeśli obdarzę je zaufaniem, będę go słuchać, uczyć wolności, to ono będzie miało większe szanse.

Zakazy działają tak długo, jak długo funkcjonuje ten, kto ich pilnuje. Jeśli dziecko myje zęby, bo mama każe, a nie dlatego, że rozumie, iż to jest potrzebne, to pojedzie na kolonie i przestanie je myć. Jeśli dziecko nie wie, dlaczego czegoś ma nie robić, to przekracza próg domu i właśnie to czyni. Jeśli istnieje więź dziecka z rodzicem, to nawet jeśli coś przeskrobie, będzie mogło wrócić i liczyć, że je przyjmiemy. Nie wiem, być może i moje dziecko idzie i mówi: „Mam takich okropnych starych, że każą mi wracać do domu o dziesiątej”. Być może, a jednak wraca o dziesiątej.

Podoba mi się porównanie wychowania z rzeką. Ze źródła wypływa strumień, w którym jest na początku mało wody, potem jest jej coraz więcej, robi się silniejsza, burzy się. Uderza z ogromną siłą o brzegi, chce pokonać granice. I rozwala je, jeśli są słabe. Możemy ten brzeg na nowo umocnić. Kiedy zaprzestaniemy tego, rzeka się rozleje i stanie się płytka, grząska… Straci bieg, siłę, wartkość. Gdy zatem mój syn po raz setny pytał: „A jedno piwo mogę”, to odpowiadaliśmy: „Nie”.

Mówimy o sytuacjach normalnych, a co w sytuacjach patologicznych?

Zajmujemy się wszystkimi. Jeśli dziecko miało już kontakt z policją albo pedagogiem, będzie mu bardzo ciężko. Na przykład, gdy ukradło batonik za 80 groszy, to ochroniarz składa skargę na policji, policjant spisuje raport, przeprowadza się wywiad z dzieckiem i z rodzicami. Rodzi się patologia. Dziecko leczone ma bardzo trudną sytuację, bo ono jest już naznaczone krzywo przyklejoną etykietką. Na pewno nasza szkoła nie stanowi antidotum na wszystko, ale nieraz rodzice odkrywają, że sami muszą leczyć swój chorobliwy stosunek do dzieci.

Rozmawiając o Szkole dla Rodziców, mówimy o sytuacji komfortowej, w której rodzice mają czas, są nastawieni na dziecko, ale w większości przypadków kontakt rodziców z dziećmi jest naskórkowy, o ile w ogóle istnieje. Rodzic ma kłopoty i dziecko, a wszystkiemu zwykle winien brak czasu i przepracowanie.

Trzeba zrobić kalkulację. Na czym mi naprawdę zależy? Czy na zapewnieniu dziecku wszystkiego? Może lepiej zamiast dużo pracować, żeby wszystko mu kupić, poświęcić mu pół godziny czasu. Wystarczy pół godziny w ciągu dnia wyłącznie dla niego. Jest Bóg i dziecko, na którym mi zależy, a ja robię sto innych różnych rzeczy. Trzeba zadać sobie fundamentalne pytanie, o co mi w życiu chodzi. Często rodzice najpierw nie mają na nic czasu, a gdy coś się dzieje z dzieckiem, znajduje się czas na wszystko. Gdyby mieli taką świadomość parę lat wcześniej, może kontakt by się nie zerwał. Wszystkich nie zbawimy, ale nam chodzi o ludzi, którym zależy na wychowaniu dziecka. Ważna jest hierarchia wartości.

Czy metoda Szkoły ma jakieś porażki?

Skuteczność metody zależy od tego, kto ją stosuje. To jest dobra idea, ale jesteśmy słabi i niekonsekwentni. Poza tym jest to metoda długodystansowa. Często nie daje natychmiastowych efektów. Czasami trzeba przeżyć pozorną porażkę. Np. w szkole dziecko wychowywane w strachu, upomniane jest natychmiast grzeczne, choć kłębią się w nim straszne uczucia. Dziecko, z którym się rozmawia, potrafi swoje straszne uczucia wyrażać otwarcie, więc postrzegane jest jako aroganckie czy niewychowane. Moje dzieci mają czasem takie problemy. Żyjemy w świecie, w którym nie istnieje samo dobro. Największa wartość polega na ciągłej próbie życia ideami. W szkole uczymy się powrotu do siebie po przegranych. „Potraktowałam cię tak, że byłeś całkowicie zdołowany. Nie chcę tak”. Jeśli dziecko upadnie i zostanie na ulicy, to będzie porażka. Gdy jednak wróci i zacznie rozmawiać, to już sukces. Mówili mi ludzie dorośli, że byliby niezwykle szczęśliwi, gdyby ich rodzice trzydzieści lat temu powiedzieli im, że zrobili coś źle. Może takie jedno zdanie wystarczyłoby na wieczność.

Czy dzieci z rodzin rozbitych są przegrane?

Znam samotnych ojców i samotne matki. Stanowią nieraz wspaniały przykład troski o dziecko. Próbują i biorą na siebie dwukrotny ciężar.

Spotkałem się z ideą, że nie można dziecka wychować w rodzinie niepełnej.

Myślę, że jest to stawianie granic Panu Bogu. Już wcześniej w historii ludzie próbowali to robić.

Czy Szkoła zmienia rodziców?

Po sześciu podstawowych zajęciach są jeszcze raz na miesiąc spotkania wspomagające, na przykład na temat, jak radzić sobie z mediami, jak wspierać dziecko w nauce albo o porozumieniu między rodzicami. W naszej pracy zwracamy się do dorosłych, a nie do dzieci, ale zależy nam głównie na dzieciach. Dzięki miłości ludzie się zmieniają. Nieraz trudno mi poznać ludzi, zupełnie inni byli na początku i inni są teraz. Zaangażowanie się w proces zmian, który proponuje Szkoła, to dla mnie krok na drodze ku uważnemu życiu. Byciu tu i teraz, w tej rzeczywistości zarówno zewnętrznej, jak i uczuciowej. To przebudzenie do świadomego bycia dorosłym, rodzicem, nauczycielem.

Dla niektórych ludzi zmiana jest koszmarem.

Niektórzy uważają, że nie można się zmienić. Kiedyś Elżbieta Sujak powiedziała mi, że człowiek nie może się zmienić, ale może zmienić swoje zachowania. Przez wzgląd na to, co kocha, na czym mu zależy.

Idea Szkoły dla Rodziców i Wychowawców jest tak piękna i potrzebna, że powinna być propagowana wszędzie. Czy na takie kursy nie przychodzą jednak tylko ludzie i tak uwrażliwieni?

Nie, przychodzą często ludzie naprawdę zagubieni, których na taki kurs skierował ksiądz, nieraz psycholog. Tylko że w Kościele istnieje tendencja, iż świeccy powinni w nim pracować za darmo i dla wszystkich. Proponują, żeby w godzinę zrobić kurs dla wszystkich. W Krakowie jest wielu trenerów szkół dla rodziców. Gdyby było zrozumienie dla tematu, to te zajęcia mogłyby się odbywać na okrągło. Mam niesamowite doświadczenie ze wsi podkrakowskiej, gdzie zebrała się grupa ludzi i chciała przeżyć takie warsztaty. Inicjatorką była miejscowa pani psycholog. Ludzie byli zafascynowani. Niech oni się tam gdzieś kłócą na górze, a my zacznijmy od dołu. Taka grupa ludzi może coś zrobić dla wszystkich, bo razem coś przeżyli i wspólnie im na czymś zależy. Oni już się znają. W dużym mieście jest to trudniejsze.

Szansa na dobre wychowanie
Agata Pasieczny

Nauczycielka, trenerka w Szkole dla Rodziców i Wychowawców....

Szansa na dobre wychowanie
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Szansa na dobre wychowanie
Justyna Grzegorczyk

tłumaczka. Żona Jana Grzegorczyka, z którym tłumaczy głównie z języka angielskiego....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze