Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
1.
To był po prostu ksiądz. Jego absolutna wyjątkowość polegała na tym, że był absolutnie zwyczajny. Troskliwy i współczujący, kiedy tylko widział, że drugi człowiek potrzebuje pomocy. Uparty i niepokorny, gdy pojawiało się zło czy niesprawiedliwość, z którą należało się wziąć się za bary, kiedy inni w tym czasie dla świętego spokoju odwracali się plecami. To był ksiądz, który kochał swoje kapłaństwo i Kościół, choć nie szczędził mu cierpkich diagnoz. Jednak na tak ostrą krytykę, sądzę, mógł się porwać tylko ktoś, kto był temu Kościołowi całkowicie oddany. To był duchowny, dla którego liczyła się solidarność wrażliwych na cudze cierpienie sumień, a nie korporacyjna solidarność sutann. To był kapłan, który zawsze stawał po stronie ofiar i poszkodowanych, a nie po stronie silnych i zwycięzców. To był wreszcie chrześcijanin, który całe życie uczył się patrzeć na świat oczami tych, którzy nie podzielali jego wiary.
Tak zapamiętałem księdza Stanisława Musiała. A piszę dziś o tym krakowskim jezuicie, gdyż 5 marca minie pięć lat od chwili, kiedy nie ma go już z nami. 17 stycznia zaś obchodziliśmy dwunasty Dzień Judaizmu w naszym Kościele. A nie da się w Polsce pomyśleć o ks. Musiale, nie myśląc o Żydach, i nie można myśleć o polskich Żydach, nie myśląc o ks. Musiale. Ponadto wiemy, że rocznice śmierci ważnych dla nas ludzi mają to do siebie, że częściej wówczas o nich myślimy i zarazem złościmy się, że – mimo naszego sprzeciwu i modlitw, by zostali z nami – oni postanowili odejść z tego łez padołu zbyt wcześnie, zostawiając po sobie pustkę, której żadną miarą nie da się wypełnić.
2.
Pamiętam dość dokładnie okoliczności, w których spotkałem ks. Musiała. Zaczynałem wtedy pracę jako młody dziennikarz w „Tygodniku Powszechnym”. Nie dziwi więc, że w redakcji zjawiałem się jako jeden z pierwszych. Rozumieją Państwo, gorliwość początkującego. Potem, jak zawsze kilka minut po dziewiątej, w redakcji pojawiała się też Kasia Morstinowa, dobry duch „TP”, na którego natknąć musiał się każdy – od zacnych kardynałów poczynając, a na premierach i prezydentach Polski kończąc – kto przekraczał próg starej redakcji „Tygodnika”.
Zorientowałem się szybko, że w dzień, w którym ukazywał się nowy numer „Tygodnika”, do redakcji zazwyczaj przychodził ks. Stanisław Musiał. Siadał przy biurku Kasi, która natychmiast parzyła dla niego kawę. A potem ucinali sobie pogawędkę. Przyznaję, że lubiłem podglądać, a zarazem podsłuchiwać, choć wiem, to niezbyt ładnie, jak ten zacny i mądry jezuita, autor głośnych już wtedy tekstów, jak choćby Czarne jest czarne, za który w 1998 roku otrzymał nagrodę Grand Press zwaną „polskim Pulitzerem”, rozprawia z Kasią o rzeczach boskich i ludzkich. Pewnego razu, ni stąd, ni zowąd, Kasia zaanonsowała mnie ks. Musiałowi. I, jak to w jej przyjaznym dla człowieka stylu bywa, rzekła: „To Jarek Makowski. Nasz nowy dziennikarz. Ale on nawet nie został przedstawiony Szefowi”. Szef – tak w redakcji mówiono o panu Jerzym Turowiczu. Ksiądz Musiał wstał i mimo że nie zostałem przedstawiony Panu Jerzemu, wyciągnął rękę i powiedział: „Staszek”. Jak to, pomyślałem w duchu, tak po prostu: „Staszek”. Przyznam, że zajęło mi kilka tygodni, nim oswoiłem się z myślą, że mam zwracać się do ks. Musiała: „Staszek”.
3.
Ale bliższe poznanie Staszka nie było niewinne. To dzięki niemu bardzo poważnie zacząłem śledzić dialog chrześcijańskożydowski. Pojąłem, że nie da się zrozumieć chrześcijaństwa, nie rozumiejąc judaizmu. I że nie można miłować Jezusa, nie miłując Żydów. Ta zaszczepiona przez Staszka wrażliwość na rodaków Jezusa z Nazaretu towarzyszy mi dalej w moim życiu i myśleniu religijnym. Dlatego ogarnęła mnie złość, kiedy Mirosław Orzechowski, na szczęście były już wiceminister edukacji narodowej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, poproszony przez „Dziennik” (24–26.12.08) o złożenie bożonarodzeniowych życzeń rabinowi Michaelowi Schudrichowi powiedział: „Życzę panu rabinowi Schudrichowi, żeby święta Bożego Narodzenia stały się dla niego chwilą, w której odnajdzie drogę do jedynego Zbawiciela świata”.
Takie życzenia dla Żyda są oczywiście obraźliwe. Daje się w nich słyszeć dziedzictwo wykładni katolickiej, której symbolem była modlitwa w Wielki Piątek o „nawrócenie perfidnych Żydów” (pro perfidis Iudaeis). Od tej wykładni odstąpił dopiero II sobór watykański. Ale, co ciekawe, kiedy w roku 1964 przygotowywano soborową deklarację o Żydach, która w jednej z początkowych wersji wciąż jeszcze mówiła o nadziei na złączenie Izraela z Kościołem, pochodzący z Warszawy rabin Abraham Joshua Heschel, który odegrał istotną rolę w procesie uchwalania deklaracji Nostra aetate, powiedział publicznie bez ogródek: „Gdybym miał wybierać między konwersją a śmiercią w komorze gazowej, wybrałbym to drugie”. Dziś Kościół w swoich dokumentach i ustami swoich ostatnich papieży nie mówi ani o misji wobec Żydów, ani tym bardziej o konieczności ich nawracania.
Przykładowo, kard. Walter Kasper, odpowiedzialny w Watykanie za stosunki z judaizmem, tłumaczy, że misja wiąże się z nawróceniem od fałszywych bogów i idoli do prawdziwego Boga. „Taka misja, w tym ścisłym sensie, nie może być adresowana do Żydów, którzy wierzą w prawdziwego i jedynego Boga. Dlatego też – co jest charakterystyczne – nie istnieje żadna katolicka organizacja misyjna skierowana do Żydów”. Spełniło się marzenie Heschela, żeby – przynajmniej w oficjalnym nauczaniu, Kościół uznał wartość judaizmu i „zaakceptował Żydów jako Żydów”.
Dla kontrastu do życzeń ministra Orzechowskiego chcę także przywołać bożonarodzeniowe życzenia, jakie w tym samym wydaniu „Dziennika” rabin Schudrich złożył ks. Kazimierzowi Sowie: „W okresie pełnym żydowskich i chrześcijańskich świąt życzę ks. Kazimierzowi Sowie, by pokój i pojednanie zagościły w sercach wyznawców obu religii”. Widać jak na dłoni, że kiedy ludzie przekuwają religie w ideologie, jak to się zdarzyło ministrowi Orzechowskiemu (nie wiem, czy świadomie, czy po prostu z braku wrażliwości i wiedzy), nie ma już miejsca ani na szacunek, ani na zrozumienie, ani na współczucie.
4.
A przecież między judaizmem i chrześcijaństwem występuje relacja, którą można przyrównać do tej, jaka łączy matkę z dziećmi. Doskonale rozumiał to Jan Paweł II, który Żydów nazwał „starszymi braćmi w wierze”. Co więcej, każdy głęboko wierzący chrześcijanin wie, że cud istnienia Żydów jest potwierdzeniem cudu i prawdziwości Biblii, która i dla nich, i dla nas jest Świętą Księgą. Dobitnie przemawia za tą tezą krótka rozmowa Fryderyka Wielkiego z protestanckim pastorem Christianem Furchtegottem Gellertem: „Her Professore, proszę mi podać jakiś dowód (prawdziwości) Biblii, ale szybko, bo mam mało czasu”. Gellert odparł: „Żydzi, Wasza Świątobliwość…”. Czy więc istnienie Żydów nie jest, jak przenikliwie pytał rabin Abraham Joshua Heschel, świadectwem na rzecz Boga Abrahama? Czy nie są więc grzechem pojawiające się od czasu do czasu sugestie mówiące o nawracaniu Żydów, miast wspólnego odkrywania źródła – Boga i Biblii – które są fundamentem naszej wiary?
By zdać sobie sprawę z dramatyzmu tego problemu, raz jeszcze sięgam do pism rebe Heschela. W 1965 roku został on poproszony o wygłoszenie wykładu inauguracyjnego w protestanckiej uczelni Union Theological Seminary w Nowym Jorku. Wykład ten nosi wszystko mówiący tytuł: „Żadna religia nie jest samotną wyspą”. To w tym wystąpieniu Heschel opisuje swoje intymne spotkanie z jezuickim teologiem Gustavem Weigelem. Mówi: „Otworzyliśmy przed sobą serca w modlitwie i skrusze, mówiąc o własnych ułomnościach, porażkach i nadziejach. W pewnej chwili zadałem mu pytanie: Czy naprawdę jest wolą Boga, aby na świecie nie było już żadnego wyznawcy judaizmu? Czy byłoby to istotnie Boże zwycięstwo, gdyby już nikt nie wyjmował z Arki zwojów Tory, gdyby już nikt nie czytał jej w synagodze, gdyby nie odmawiano naszych starych, hebrajskich modlitw, którymi modlił się sam Jezus, gdyby więcej nie spożywano wieczerzy paschalnej i nie przestrzegano prawa Mojżeszowego? Czy świat bez Żydów byłby rzeczywiście światem ad maiorem Dei gloriam?”.
Kiedy pierwszy raz przeczytałem ten fragment wystąpienia amerykańskiego Rebe, odebrało mi głos. Gdy zaś zacząłem wmyślać się w postawione przez Heschela pytania, poczułem z kolei bezradność i zawstydzenie, że mój Kościół tak długo wierzył i sądził, że świat bez Żydów byłby rzeczywiście światem ad maiorem Dei gloriam. Jednak jeszcze bardziej intryguje mnie myśl, niedająca spokojnie spać, jak na owe pytania rabina w czasie tej intymnej rozmowy odpowiedział katolicki ksiądz?
Oceń