Stary Żyd
fot. andrew reshetov / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Wyczyść

Obywatel trzech ojczyzn. Właściciel trzech paszportów. Żył z pasją, twórczo i drapieżnie. Trzy razy się rodził i trzy razy umierał. Przez cały czas żył dla Słowa.

Wyjeżdżając do Rzymu przez Wiedeń, bo kiedyś częściej podróżowało się koleją niż samolotami, zapytałem Mistrza, co mógłbym mu przywieźć zza granicy. Mistrz bez wahania powiedział: Naboje do wiecznego pióra Mont Blanc oraz jakiś nadzwyczajny tytoń fajkowy Revelation z Wiednia. Naboje do wiecznego pióra otrzymałem od Lony Glaser, a o tytoń rozpytywałem w Trafice. Wracając na pogrzeb Mistrza, znowu zatrzymałem się w Wiedniu. Odwiedzając zmartwychwstańców, zwierzyłem się z jego prośby, już nieaktualnej, bo poprzez śmierć poczułem się dyspensowany z wykonania zadania. Na dodatek szkoda mi było pieniędzy. Tymczasem ówczesny przełożony wiedeńskich zmartwychwstańców poeta ks. Kazimierz Wójtowicz wyjął z portfela odpowiedni banknot i powiedział: – Niech ojciec kupi mu ten tytoń i niech wysypie na mogiłę. Mistrz to doceni, on znał się na tym. Niech będzie od poety dla poety.

Podziękowałem i natychmiast kupiłem opakowanie supertytoniu Revelation. Kiedy po pogrzebie najważniejsi odeszli już od grobu Mistrza, zasłaniając się kapą zakonną wysypałem na mogiłę tytoń, którego pragnął. Spełniłem jego pragnienie, chociaż po śmierci, ale w przestrzeni świętych obcowania czas nie ma znaczenia.

Z Narodu Wybranego 

O śmierci Romana Brandstaettera powiedział mi dominikanin ojciec Piotr Prus na placu świętego Piotra w Rzymie, kiedy zdążałem na spotkanie z Ojcem Świętym. Na wiadomość o śmierci pisarza papież zareagował natychmiast: „Modlimy się razem za śp. Romana. Niech przemawia do czasem »zmęczonych« chrześcijan żywiołowa wiara tego wielkiego chrześcijanina – syna Izraela”.

Na pogrzeb nadszedł telegram:

„Pan wieków i wieczności wezwał do siebie Romana Brandstaettera. Przez całe swoje długie i owocne życie docierał on do Chrystusa. Wyrósł w kręgu biblijnym, w którym uczestniczył przez urodzenie i od urodzenia krąg ten zaprowadził go do Jezusa z Nazarethu. Od chwili spotkania Jezusa z Nazarethu całe życie i twórczość koncentrowały się wokół Osoby Boga Wcielonego, oczekiwanego przez naród Mesjasza. Wyrażały się pieśnią: Pieśń o moim Chrystusie, Hymny Maryjne, Księga modlitw, poetyckie tłumaczenia Pisma Świętego. Pieśń jest w Biblii wyrazem nadziei. Pisarstwo Romana Brandstaettera było w całości wyrazem biblijnej i Bożej nadziei, owej mocy duchowej, która wyróżnia prawdziwych chrześcijan, mocy, która przebija się i zwycięża ciążenie natury skażonej grzechem, by mocą natchnienia i łaski wznieść siebie i innych ku Bogu. Roman Brandstaetter tak dźwigał nie tylko siebie, dźwigał nas wszystkich, swoich czytelników. Przez całe życie pielgrzymował i szukał dla siebie miejsca w Kościele, w literaturze, w środowisku, w świecie. Znajomość tradycji Ojczyzny Chrystusa, a przede wszystkim świadoma przynależność do Narodu Wybranego, pozwalały mu tworzyć w oparciu o realia Wcielenia się Boga.

Niech Ten, któremu całym sercem zawierzył i któremu śpiewał tak osobistą pieśń, a z całym Kościołem pielgrzymującym powtarzał Kyrie elejson, przeniesie go tam, gdzie słychać już tylko radosne Alleluja tych, którzy razem z Chrystusem przechodzą ze śmierci do życia (por. 1 J 3,14)”.

Był czułym i wrażliwym instrumentem Ducha Świętego i pozwolił Duchowi zagrać na tym właśnie instrumencie. Na swojej osobie i swoim życiu. Swoją twórczością dał wyraz tej wewnętrznej muzyce, która w nim była. Całe życie drgał jak struna lutni Dawidowej, wyśpiewując coraz doskonalej i coraz czyściej pieśń na cześć Boga Wcielonego, Chrystusa Mesjasza i Zbawiciela. Dotarłszy do Jezusa z Nazaretu, grał pięknie, aż do upojenia, w ostatnich latach i godzinach życia jego śpiew był najczystszy. Ten jego śpiew i granie były jego modlitwą. Wyrażał się w niej. Wypowiedział ją, wyznał swoją wiarę, której się uchwycił jak mocnej poręczy, i wsparty o nią przeszedł do wieczności, nam pozostawiając światła na drodze. Wiarę bowiem przełożył na kulturę.

Księga ześwinień 

Żył na granicy kultur, pochodzeń i wrażliwości. Żył z pasją, twórczo i drapieżnie. Kiedy był w Polsce, tęsknił za ziemią swoich przodków, kiedy stał nad Jordanem, tęsknił za ziemią świętą nad Wisłą.

Obywatel trzech ojczyzn. Właściciel trzech paszportów. Trzy razy się rodził i trzy razy umierał. Przez cały czas żył dla Słowa.

Był osobowością symfoniczną, polifoniczną. Bywało, jakeśmy się nagadali, że w pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd, wydawał komendę: A teraz, ojcze, pomilczmy razem. Nie ośmielałem się sprzeciwiać. Siedziałem cicho, a Mistrz krążył myślami po nieznanych mi drogach. Być może poruszyłem jakąś strunę w jego wspomnieniach. Po chwili proponował, abyśmy się czegoś napili. I nalewał do mikroskopijnych kieliszków jakiś płyn, zaznaczając, by pić powoli, bo to dobre. Te kieliszki odziedziczyłem później w spadku.

Skrycie prowadził Wielka Księgę Ześwinień Pisarzy Polskich. Zbierał i tropił rozmaite niecne zachowania się pisarzy i poetów, hołdownicze poematy w okresie stalinizmu i późniejszym. Wspomnienia o zachowaniu się pisarzy wobec reżimu czy podczas Zjazdu Literatów w Szczecinie w 1949 roku. – Ależ to była szopka. Jak ci poważni skądinąd ludzie skakali z murku na murek – opowiadał. Tę księgę wielokrotnie mi pokazywał, trzymałem ją w rękach. Nie wiem gdzie się teraz znajduje. Ale to dobre źródło do poznania prawdy, która wyzwala. Mistrz głośno o niej trąbił. To nakazywało pokorę i dystans wielu koniunkturalistom literackim.

Na jego pogrzeb jechałem z Rzymu, przez Wiedeń… do pisania tego życiorysu zasiadam, planując wyjazd do Jerozolimy.

Narodziny 

To, że urodził się w Tarnowie 3 stycznia 1906 roku, a zmarł w Poznaniu 28 września 1987 roku, każdy przeczyta w encyklopedii czy słowniku. Podobnie zresztą o tym, co napisał. Jednak nie próbujmy zbyt szybko przeskakiwać faktów. Urodził się do życia ziemskiego w inteligenckiej rodzinie żydowskiej z tradycjami literackimi. To życie naznaczone szkołą, studiami, chodzeniem po gazety i parzeniem kawy Juliuszowi Kadenowi-Bandrowskiemu, próbami pracy nauczycielskiej i pisarskiej, ubogacone podróżami młodego syjonisty do Ziemi Świętej, wymuszoną podróżą wojenną, wreszcie powrotem do ojczyzny – zaowocowało w literaturze nader obficie.

Drugi raz narodził się 15 grudnia 1946 roku w Rzymie. Odkrycie Chrystusa było cezurą, punktem dojścia i momentem wyruszenia w nowe życie. Bo tak naprawdę to Brandstaetter zaistniał w pełni dopiero po swoim spotkaniu z Chrystusem, które zmieniło go zupełnie. Dotychczasowe swoje życie i twórczość sam zaczął uważać za plewy w porównaniu z odkryciem tak doniosłym, jakim stało się dla niego Ziarno Dobrej Nowiny. W kronice rzymskiego domu paulinów znajduje się następujący zapis. Przepisuję go dosłownie:

„3. XII. 1946 Wieczorem burza. Po całym dniu zupełnie ciepłym P. Brandstaetter chce nie tylko przyjąć chrzest św. lecz także zawrzeć ślub z pracowniczką Ambasady Polskiej w Rzymie p. Ireną Wiktor. Ponieważ był już żonaty w Palestynie z Żydówką, która go porzuciła i wyszła za innego, sprawę tę trzeba oddać do Ojca Świętego celem uzyskania dyspensy. Sprawa ta w Wikariacie i w Watykanie, zajmują się nią obydwaj ojcowie Stanisław i Atanazy.

4. XII. 1946 Dwoje Żydów prosiło o lekcje katechizmu i chrzest. Lecz trudno im przychodzić na katechizm, bo mieszkają w obozie. Otrzymali katechizm po polsku.

15. XII. 1946 Po południu o 4-tej chrzest p. Romana Brandstaettera, urzędnika Ambasady Polskiej w Rzymie – radcy kulturalnego. Chrztu udzielił O. Stanisław. Ojcem chrzestnym był ks. Wiktor za dyspensą i pani Kostrowicka-Dąbrowina, pracowniczka ambasady. Potem na piętrze odbyło się małe przyjęcie z winem i ciastkami.

21.XII. 1946 Sobota. Za dyspensą Wikariatu odbył się dziś w naszym kościele ślub p. Romana Brandstaettera z Reginą (Ireną) Wiktor o g. 9.30. Obraz Matki B. Częstochowskiej wstawiono w wielki ołtarz, ubrano kwiatami. Ślubu udzielił O. Stanisław Nowak na sposób polski: Veni Creator, ceremonie i Msza św. Był obecny ambasador Stanisław Kot, pułk Kaz. Sidor, p. Przeździecka, p. Wyszyński, Loret i innych 40 osób spośród personelu ambasady i znajomych. Akt spisano na I piętrze, gdzie urządzono przyjęcie dla wszystkich uczestników ślubu z p. ambasadorem na czele (szynka, masło, ser, kawa – p. ambasador z żoną chwalili dobrą kawę, robił br. Stefan). Poczem p. ambasador prosił wszystkich i obydwu ojców do siebie na przyjęcie o g. 11-12. Sam zabrał ojców do swego auta. Na ślubie grał nasz organista co zwykle grywa Tosatio Gastone z Chiesa Nuova”.

Wkrótce Brandstaetterowie wrócili do Polski i po dziesięcioletnim pobycie w Zakopanem osiedlili się w Poznaniu i z nim związali.

Trzeci raz, do życia wiecznego, narodził się w Poznaniu 28 września 1987 roku. Sam kazał wyryć na grobowcu słowa z 1 Listu św. Jana (3,14): „Przeszliśmy ze śmierci do życia”. I dobrze wiedział, co to znaczy.

Pielgrzym 

Całe swoje życie przeżył na granicy tych przenikających się narodzin, biografii i śmierci. I dlatego Roman Brandstaetter był fascynujący. Bo wszystko mu się kojarzyło, bo znajdował dla wszystkiego odniesienie, bo zawsze coś pamiętał. Kiedy umarł, w Poznaniu zrobiło się szaro. Brakło go naprawdę.

Przechodząc przez te granice, zyskiwał dystans do siebie i otaczającego go świata. Przez całe życie docierał do Chrystusa… przepalając w sobie, jak w tyglu, przeżywany czas. I dlatego był pielgrzymem do domu Ojca. Bo pielgrzym nie jest człowiekiem błądzącym bez celu, ani nie był wygnańcem, ale właśnie pielgrzymem, bo wiedział, dokąd idzie… Był człowiekiem celu i sensu… Był człowiekiem Boga, a ostatecznie Chrystusa.

Ktoś kiedyś do niego napisał: „Niech się pan cieszy, że jest pan z narodu wybranego. Ci, co z niego są – rzeczywiście mają dane więcej od Boga. I tam gdzie są, potrafią być bardziej narodem tym, gdzie są, jeśli go umiłują, jak pan. Przecież mało kto tak jak pan włada polskim słowem. Jest pan z ducha bardziej Polakiem niż wielu z krwi…”.

Tajemnica potrójnego wybrania. Trzy ojczyzny, jakby trzy gleby, w które artysta wrasta korzeniami swej twórczości. Razem stanowią pełnię i bogactwo, ale przecież się nie utożsamiają. Nie można jednej rozumieć bez drugiej, w oderwaniu.

Ilustracją powyższego stwierdzenia jest życiowa droga Romana Brandstaettera. Prowadziła ona zarówno w sensie materialnym, dosłownym, jak i w sensie duchowym, metaforycznym z polskiego Podkarpacia, poprzez Jerozolimę, do Rzymu. W tym pielgrzymowaniu zawiera się i streszcza duchowa wędrówka pisarza, a potem nas, ubogaconych jego twórczością. To droga całego chrześcijaństwa, w której Brandstaetter ma swoją cząstkę. Z każdego miejsca i z każdego narodu wiodą drogi poprzez Jerozolimę do Rzymu. Bo wszystkie drogi tam prowadzą… Jednak nasza obecność w Rzymie, w chrześcijańskim Rzymie – zależy od tego, z jaką świadomością przeżywamy naszą obecność w Jerozolimie.

Polak rodem z Tarnowa, z jego ukochanego Podkarpacia. Nic już potem nie zastąpiło mu łagodnych wzgórz pokrytych lasami i pachnących polami, kolorowych zagonów i ogrodów prostopadle poprzecinanych niebieską wstęgą Dunajca. Tamta Polska, Mała Polska ze swym romantyzmem, podziwem dla Wiednia, brakiem umiaru i entuzjazmem… – odzywa się w poecie tęsknotą. Jest to jedno z trzech głównych źródeł dostarczających mu poetyckiego pulsu. Z tej ziemi zaczerpnął poeta wrażliwość.

Sztuka klasyczna 

Drugą ojczyzną Brandstaettera są Rzym i Ateny. Innymi słowy – świat starożytnej i klasycznej kultury. Ta kultura wsączyła się w niego latami studiów uwieńczonych doktoratem w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nawarstwiała się poprzez lata osobistego obcowania z nią na co dzień podczas bytności w Rzymie i Grecji. Ta kultura dostarczała mu kanonów klasycznego piękna. Nauczyła go dawać sobie radę z tym nieokiełznanym liryzmem polskim, liryzmem często zjełczałym, z niekontrolowanym uczuciem, z wylewnością i emfazą, która w równej mierze obciąża entuzjastę, jak i przedmiot jego entuzjazmu. Kanony klasycznego piękna: umiar i dystans, harmonia i proporcja, a przede wszystkim konstrukcja sprawiły, że szeroka i rozlewna fala o wysokiej temperaturze uczuć, nadmierna wybuchowość przechodzą w jego poezji i pisarstwie do spokojnej, przedmiotowej, a niekiedy nawet ironicznej narracji. Nauczycielem tutaj jest Rzym starożytny ze znajomością łaciny i Ateny ze swoją greką. O jednym ze swoich nauczycieli greki powie później: zrobił wszystko, dokładnie wszystko, ażeby obrzydzić mi język grecki, ale mu się to przecież nie udało. Z tych właśnie obszarów poeta zaczerpnął sztukę samokontroli, dystansu i harmonii. Sztukę klasycznego złotego środka.

„Charakter włoskiego krajobrazu jest muzyczny. Muzyczność jego jednak nie wypowiada się tylko w dźwiękach towarzyszących codziennemu życiu tej ziemi, lecz także w dojrzałym, mądrym kształcie, w zarysie wzgórz i dolin, w perspektywie cyprysowych alei, w melancholii antycznych fontann o kolorze i zapachu utworów Debussy’ego. Ta muzyka trwa nieprzerwanie. Trwa w anielskich chórach poranka i w gregoriańskiej melodii wieczoru. Trwa nawet wówczas, gdy mrok ciepłej nocy zaciera kształt krajobrazu. Albowiem milczenie może być również kształtem muzyki.

Oto tajemne księgi krajobrazów, oprawne w bezcenny lazur horyzontów. Któż odczyta te wielotomowe księgi piękna, zapisane drzewami, rzekami, wzgórzami, te złote stronnice o odcieniu starego pergaminu, iluminowane światłem, czerwienią jarzębin i popielatym lotem jaskółek? Krajobrazy włoskie działają kojąco na człowieka, lecz niepokój wszystkich horyzontów jest równie trapiący jak granice dzielące człowieka od człowieka. Albowiem myśl krajobrazu nie sięga poza jego horyzont…

Niewątpliwie są to sprawy drobne, może nawet tak drobne, że nie warto o nich pisać. I prawdopodobnie nigdy nie pisalibyśmy o tej błahej chwili naszego przymierza z rzymską Kampanią, gdyby nie natrętna świadomość, że właśnie tam, w drżącym cieniu pergoli z widokiem na winnice, Góry Albano i Via Appia, pozostała część naszej duszy”.

(KRAJOBRAZY RZYMSKIE)

Albo to samo innymi słowami:

Stoję nad Tybrem
W kwietniowe popołudnie,
Człowiek odległy.
Woda cezarów
Płynie przez moje palce.
Kocham ten most,
Ponieważ jest fragmentem.
Nikogo z nikim nie łączy,
jest wawrzynową pamiątką
Po jakimś zwycięstwie,
które nikogo już nic nie obchodzi.
Moja wyobraźnia
Leży w ciepłym słońcu
Nad brzegami Tybru
Jak rzymski kot.

(PONTE ROTTO)

Tęsknota

Jest jeszcze Brandstaetter obywatelem trzeciej ojczyzny: Jerozolimy. Ojczyzna Biblii i Jezusa z Nazaretu z całym swym bogactwem, odrębnością, a równocześnie mentalnością getta, przerażeniem i histerią wobec nadchodzących ze świata wiadomości i wiatrów historii, zarozumiałą pewnością wybraństwa – jest również ojczyzną Brandstaettera. On wie, jak pachną gaje oliwne, jabłka granatu, jak smakuje winne grono dopiero co zerwane z krzaka, jak… Na tej ziemi odnalazł ślady Jezusa z Nazaretu. Kultura semicka jest niewątpliwie wielką kulturą, ale skłonną do izolacji, do chronienia depozytu wiary i tradycji, do zamykania się raczej wśród współplemieńców i współwyznawców.

Życiowa droga pisarza jest niczym innym, jak tylko potwierdzeniem tego potrójnego obywatelstwa. Wszędzie bowiem, gdzie żył, był zawsze u siebie. A do tamtych miejsc, w których go aktualnie nie było, zawsze tęsknił i ta tęsknota jeszcze bardziej zdradzała jego potrójne pochodzenie. Wszędzie było mu bardzo blisko i wszędzie było mu za daleko. Było mu tak blisko, że mógł czuć się bogaczem, i tak daleko, że mógł tylko tęsknić. Stąd w twórczości jego taka wielka tęsknota. Tęsknota stężona i potężna za Podkarpaciem, za Jerozolimą, za Rzymem i Asyżem.

Ale mieć wszystko to dla artysty śmierć. Naprawdę można mieć tylko to, co się straciło. Tęsknota staje się wówczas miarą miłości.

Utracone ojczyzny Romana Brandstaettera są niewysychającym źródłem poetyckiego natchnienia bezdomnego pisarza. Wraca do Rzymu, jedzie do Asyżu. Ale jest to już Rzym chrześcijański. Święty Franciszek zawładnął sercem poety. Wraca do Polski, ale jest to Polska Chrystusowa. Maryjna. Jakby tylko po to, żeby zaśpiewać swoją Pieśń o moim Chrystusie albo swoje Hymny Maryjne. Bo cóż on robi na starość w Poznaniu?

Zmaganie ze słowem 

Te trzy utracone, a zarazem odzyskane ojczyzny są w równym stopniu źródłami wiary w Boga i poetyckiej inspiracji Romana Brandstaettera. Ich wewnętrzne pogodzenie, a jednocześnie tęsknota za każdą z nich tworzą przedziwne, wyjątkowe i tajemnicze napięcie obecne w całej twórczości tego wybitnego poety i prozaika. Owocem tego potrójnego pochodzenia jest pewne interesujące zjawisko. Zjawisko ożywania słów i pojęć. Zjawisko zmartwychwstawania wyrażeń – bo oto martwe, słabe i cherlawe słowa zaczynają nagle pod jego piórem podnosić się, siadać powoli, a nawet stawać na nogi, jak chory po długim okresie przymusowego i beznadziejnego leżenia.

Dzięki swojemu obeznaniu z trzema wielkimi kręgami kultury autor ujawnia znaczenie słów i pojęć. A już najbardziej tam, gdzie chodzi o Ewangelię. Znaczenia te po przejściu Ewangelii w inny krąg kultury zostały zagubione. Stały się martwe. Tymczasem ich wymowa symboliczna – niezrozumiała dla niewtajemniczonych – w kręgu starotestamentowego sposobu myślenia wywołała żywe reakcje myślowe i psychiczne. Praca tego pisarza wielu czytelnikom ułatwiła przekroczenie bariery i wejście w krąg pism najświętszych, Bożych. Bo cała jego twórczość to zwycięskie zmaganie się ze słowem polskim, które chce nieść całe bogactwo kultury semickiej, być posłuszne kanonom klasycznego piękna, choć jest rozsadzane od wewnątrz przez treść Chrystusowego Orędzia i przez uniwersalizm.

Bo jak to się działo, że na maleńkim nocnym stoliku pisarza leżały na podorędziu obok siebie: Biblia i Kochanowski, Ajschylos i Odyseja, pisma św. Franciszka z Asyżu i „Beniowski” Słowackiego, „Wesele” Wyspiańskiego…

Spaliwszy siebie samego w ofierze, Roman Brandstaetter zaśpiewał nam Pieśń o Jezusie Chrystusie głosem, jakiego jeszcze u nas nie słyszano.

Osobiście 

Uczył mnie pisać. Kazał ukrywać siebie i swoje doświadczenie w najróżniejszy sposób. Mówił, że każdy pisarz pisze o sobie, ale musi to robić tak, by był niewidoczny. Wiele z jego uwag uczyniłem swoimi, do tego stopnia, że już nie pamiętam, skąd je zaczerpnąłem. Ileż nauk, ileż powiedzeń pozostało po nim w spadku, a wszystkie wypowiedziane tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Niech ojciec zapamięta, że jak Żyd traci pamięć, przestaje być Żydem. Musimy uprawiać pamięć… A swoim ostrym głosem krzyczącym do telefonu: Tu mówi Roman Brandstaetter, onieśmielał każdego furtiana.

Zafascynowany osobowością Mistrza, namawiałem go do powrotu do swoich, na południe Polski, do Krakowa, Tarnowa… – Wracajmy, panie Romanie, do swoich, tam ludzie serdeczniejsi, cieplejsi niż w Poznaniu. – Co też ojciec wygaduje. Siedźmy w Poznaniu. Tutaj obaj jesteśmy genialni, a tam na południu wszyscy tacy – odpowiadał. Więcej się nie odzywałem.

Byłem na jego jubileuszu w Krakowie, który zorganizował mu kardynał Franciszek Macharski na osiemdziesięciolecie. Było to tuż po śmierci jego żony Reny. W Bazylice Mariackiej przed otwartym ołtarzem Wita Stwosza aktorzy recytowali jego wiersze i teksty. Uroczystość była podniosła. Ludzie na rękach niemalże wynieśli Mistrza z kościoła, a potem powolutku w towarzystwie Mai Komorowskiej i moim dreptaliśmy w kierunku Hotelu Francuskiego. Ludzie przystawali, zdejmowali nakrycia głowy i mówili: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Brandstaetter przystawał, niby dla wzięcia oddechu, i przez łzy mówił niby sam do siebie: Czy ja mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że na mój widok, na widok starego Żyda, ludzie będą chwalili Jezusa. I tak było kilka razy, zanim dobrnęliśmy do hotelu. Powróciliśmy do Poznania samochodem kardynała Macharskiego. Podjeżdżamy pod blok, w którym mieszkał poeta, i sam, jakby do siebie, mówi pod nosem: Ludziom umierają żony, mężowie, to normalne. A ja, stary Żyd, dziwię się, że mnie to spotkało.

Stary Żyd
Jan Góra OP

(ur. 8 lutego 1948 w Prudniku – zm. 21 grudnia 2015 w Poznaniu) – Jan Wojciech Góra OP, dominikanin, prezbiter, doktor teologii, duszpasterz akademicki, rekolekcjonista, spowiednik, prozaik, twórca i animator, organizator Dni Prymasowskich w Prudniku i Ogólnopolskiego Spotka...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze